Strona:Henryk Nagiel - Sęp.djvu/219

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Posłaniec usiadł niedaleko i spoglądał ciągle swemi dziwnemi, błyszczącemi oczyma...
Przez chwilę panowało milczenie.
Jadzia czuła się dziwnie zaambarasowaną. Chciała zadać swemu przewodnikowi pytanie, nie wiedziała: jak? On widać zrozumiał kłopot.
— Trzeba panience wiedzieć — odezwał się głosem przyciszonym, szorstkim i chropawym — jak to było...
— Ach!
Posłaniec obejrzał się do koła, czy żywszy wykrzyk Jadzi nie zbudził jakiego echa i rzekł:
— Ciszej, panienko!..
Oglądał się jeszcze przez chwilę, jak gdyby śledząc coś podejrzanego.
— Nie!.. — mruknął, jak gdyby sam do siebie. — Otóż trzeba panience wiedzieć, że ja, biedny posłaniec, obowiązany jestem dużo panu adwokatowi „Julkowi“... Miałem sprawę... Źli ludzie mnie oskarżali. Chcieli na mnie naprowadzić nieszczęście... Pan mecenas bronił mnie i obronił. Nie wziął za to ani grosza od biednego posłańca...
— Zacny człowiek! — szepnęła Jadzia.
— Otóż, proszę panienki, mam ja ci dla pana adwokata dużo wdzięczności... Stoję ja sobie dziś przed wieczorem na stacyi. Chciałem już iść do domu. Aż tu patrzę, leci pan mecenas. Podchodzi do mnie i mówi (a cały jest zadyszany): „Słuchajcie-no Janie (bo mi na imię z przeproszeniem panienki Jan), a chcecie mi zrobić grzeczność?“ A ja na to. „Dla czego nie... Niech pan adwokat każe! Na jednej nodze lecę.“ Tak pan