Strona:Henryk Nagiel - Sęp.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Strach zaczął obejmować Jadzię. Ta cisza, ta ciemność, długie cienie obrosłego krzakami wału, które zdawały się jakiemiś fantastycznemi głowami potworów na jasnem tle wybielonych parkanów, to wszystko sprawiało, że przez plecy jej przechodziło dziwne drżenie...
Postać przewodnika nie posiadała w sobie również nic uspokajającego.
Wysoki, barczysty, miał jakąś dziwną, maleńką głowę. Twarzy jego, pomimo spojrzeń rzucanych z ukosa, nie mogła rozróżnić... Od czasu do czasu widziała tylko oko skierowane na nią z pod daszka czerwonej czapki. To oko błyszczało jakoś dziwnie. Jadzi zdawało się, że spojrzenie posłańca dotyka brutalnie jej postaci, obejmuje ją całą, chce przeniknąć do głębi...
Przejmował ją mimowoli lęk i wstręt.
Próbowała się uspokoić. Mówiła sobie, że opiece posłańca polecił ją przecież adwokat, który wiedział co robi, że kazał zupełnie mu zaufać.
Szli naprzód.
Zaczęły się kolejno ukazywać drzewa i pomniki położonych za wałem cmentarzy. Nowy dreszcz przeszedł biedne dziewczę. Szła naprzód machinalnie, czuła jednak, że nogi się pod nią uginają...
— Panie! Jestem zmęczona... — szepnęła.
Posłaniec zatrzymał się.
Wskazał ręką darń, stanowiącą podnóżek wału. Rzekł:
— Niech panienka usiądzie na chwilkę...
Jadzia była posłuszna.