Strona:Henryk Nagiel - Sęp.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zamyślony, na jednem miejscu, a w oku perliła mu się łza...
Pewnego razu — było to w początku kwietnia — ksiądz Andrzej odebrał list od swego przyjaciela prawnika z Warszawy. Po odczytaniu go, przywołał Stefka.
— Moje dziecko! — rzekł do niego, gdy chłopiec stanął przed nim zaczerwieniony, spuściwszy oczy — mam dla ciebie zajęcie... Pan Antoni pisze mi, że choćby w tej chwili możesz jechać do Kalisza. Czeka cię tam miejsce kancelisty u rejenta B... Na początek, będziesz dostawał 30 rubli miesięcznie. Ja ci będę posyłał czterdzieści. To razem powinno wystarczyć młodemu chłopcu na porządne utrzymanie...
Stefek, słuchając tych słów, bladł jak, płótno. Zdawało się, że wszystka krew zbiegła mu do twarzy...
Ksiądz Andrzej, patrząc nań, myślał, że chłopiec upadnie.
Stefek rozumiał, jaki był cel opiekuna.
— Czy... prędko... mam pojechać?.. — pytał głosem, który się urywał.
Poczciwy starzec spuścił oczy, serce mu się krajało na widok tej boleści dzieciaka.
— Kiedy chcesz — odrzekł zmieszany — choćby zaraz... Wreszcie za dwa... trzy dni...
Ale Stefek nie mógł już dłużej wytrzymać. Z łkaniem upadł do kolan poczciwego proboszcza i przytuliwszy do jego sutanny gorącą głowę, płakał jak dziecko... Nie mówili do siebie ani słowa. Ksiądz Andrzej rozumiał, co mu chciał powiedzieć chłopak, Stefek rozumiał, że postanowienie opiekuna jest nieodwołalne.