Strona:Henryk Nagiel - Sęp.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nic jeszcze nie dowodzi. Apeluję od niego... Wreszcie mam bezwględne dowody moralne, że ten dzieciak jest niewinny... Znajdę niedługo i dowody prawne!
Ludek Solski spoglądał na adwokata z niedowierzaniem.
— Jakkolwiekbądź co radzisz mi robić?
— Nic wielkiego... Ostatecznie biorąc, to oskarżenie o kradzież, ukartowane przeciw twej narzeczonej, nie przedstawia nic groźnego. Ci, którzy je wymyślili nie odważą się oddać sprawy na drogę urzędową. Panna Śniadowicz powiedziała to wyraźnie... Zresztą twoja interwencja w żadnym razie nie pozwoli jej postąpić inaczej. A choćby nawet oddano rzecz na drogę sądową. Byłby tylko skandal... Za dobry skutek ja ręczę... Z tej strony obawiać się nie potrzebujemy! Jest jednak co innego...
— Co?
— Najpierw — plama, jaka spada wobec plotkarskiej opinji na twoją przyszłą żonę. To zresztą mniejsza. Znam ciebie i wiem, że o plotkarzy dbać nie będziesz... Ale co daleko gorsza, to obawa dalszych dla niej niebezpieczeństw...
Spojrzenie Solskiego mówiło, iż tę obawę uważa za przesadzoną. „Julek“ to zrozumiał.
— Tak mój kochany — powtórzył z naciskiem — nie sądź, że to urojenie... Nic niema prawdopodobniejszego. Znasz mnie i wiesz, że fantastykiem nie jestem, w urojenia się nie bawię. Lecz to, czego jestem świadkiem od pewnego czasu, splata się w całość dziwną.