Strona:Henryk Nagiel - Sęp.djvu/202

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Poczekaj, zapisałem... Solski, Ludwik Solski, podobno pracuje w sądzie...
Przez krótką chwilę panowało milczenie. Leszcz szukał widocznie czegoś w pamięci.
— A... — rzekł nareszcie. — Co dalej?
— O... są jeszcze ciekawe rzeczy. Dowiedziawszy się, czego mi było potrzeba, czekałem. Przypuszczałem, że przecież u tego tam adwokata nocować nie będą...
— Dość racjonalnie... — zrobił uwagę, uśmiechając się mimowoli b. komornik.
— Swoją drogą, siedzieli tam do licha... Już zaczynało mi się nudzić. Wreszcie wyłażą. Ale patrz... Nowa niespodzianka. Powiadam ci taki już zabawmy dzień. Zamiast dwóch osób, wychodzą cztery. Ma się rozumieć facet, dziewczyna, adwokat... to wszystko jeszcze nic dziwnego... i zgadnij, kto czwaty?
— No... daj pokój... gadaj i nie zawracaj głowy.
— Czwarty, a właściwie czwarta... bo to kobieta... twoja była lokatorka, kochanka naszego gagatka... ta wiesz... bawarka...
— Niepodobieństwo?..
Robak aż się roześmiał!
— Prawdziwa katarynka dzisiaj z ciebie mój stary!... „Niepodobieństwo“ i „niepodobieństwo!.“ A jednak tak jest. Ona sama. Pożegnali się przed bramą, adwokat poszedł w swoją stronę, a tych troje wysiadło znów do dryndy i jazda... Ta... bawarka musiała podtrzymywać naszą turkawkę, która coś musiała się czuć źle...