Strona:Henryk Nagiel - Sęp.djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zdawało się, że chciał mu wydrzeć z rąk ten list. Szedł oczyma, za dłonią, która chowała świstek papieru do kieszeni.
Poruszył się z miejsca dopiero, gdy Solski pociągnął go za rękaw.
— Idziemy?
— A...
Wyszli na ulicę.
Noc była cicha, pogodna. Szafirowe niebo wyiskrzyło się miljonami gwiazd. Latarnie gazowe oświetlały pasmami zakąty kamienic. Na mieście panowała zupełna cisza.
Dwaj towarzysze szli, nic nie mówiąc, wyrzucając kłęby dymu.
To milczenie, które ich owionęło po wyjściu z gwarnej „Złotej loży,“ zdawało się robić na nich jakieś poważne uspokajające wrażenie.
Przyjrzyjmy się towarzyszowi adwokata.
Ludek Solski był o kilka lat młodszym od „Julka“, należał jednakowoż do liczby jego najlepszych przyjaciół. Znali się najpierw w gimnazyum, potem na uniwersytecie. — „Julek“ zawsze był wyżej. Kiedy kończył wszechnicę, Solski dopiero wstępował na kursa. Pomimo to żyli ze sobą w sympatyi.
Były to dwa charaktery, jak gdyby dla siebie stworzone.
Ta sama, dobroć i serdeczność stanowiła grunt jednego i drugiego. „Julek“ był“ bardziej poważny, miał więcej siły woli, patrzył na życie seryo. Solski brał je