Oczy Robaka zaświeciły się na ten widok, jak węgle.
Niby drapieżny ptak, rzucił się na pieniądze. Ładował je do kieszeni, wsuwał za pazuchę... Przesiewał sztuki złota przez palce! Na jego twarzy jaśniał błogi uśmiech. Za chwilę wszystko było skończone.
Szkatułka została opróżniona...
Robak skierował się teraz w stronę biurka. Szedł powoli, niedbale... Banknoty, które łaskotały mu jedwabistem swem dotknięciem skórę za pazuchą, złoto, które przelewało się po kieszeniach, dawały mu jakąś niewypowiedzianą pewność siebie...
Usiadł przed biurkiem i, nie spiesząc się, począł przeglądać papiery.
Rzucał na nie okiem i odkładał na kilka kupek. W ten sposób wypróżniał wszystkie szuflady. Następnie znów przeglądał z uwagą papiery każdej kategoryi. Trwało to dość długo, może godzinę, może nawet więcej...
Jak dotąd, rezultaty badania nie musiały być zbyt pomyślne.
Na twarzy Robaka nie odbijały się żadne wrażenia. Mruczał tylko pod nosem:
— To wszystko nie mówi jeszcze nic...
W tej chwili trafił na rodzaj zeszytu, zwiniętego i związanego sznureczkiem. Rozwinął go i zaczął czytać.
— A... — rzekł zaraz po pierwszych paru wierszach — ciekawe!
Strona:Henryk Nagiel - Sęp.djvu/317
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.