Strona:Henryk Nagiel - Sęp.djvu/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mał się wreszcie na środku naprzeciwko siedzącego bez ruchu interlokutora.
— Czy ty myślisz — zapytał naraz, uderzając się szeroką dłonią w piersi — że mnie to wszystko bawi?... Czy przypuszczasz, że jestem zadowolony, iż tego malca, który Bogu ducha winien, skazali jak zabójcę?...
Robak podniósł na niego oczy zdziwiony.
— A więc? — zapytał, wzruszając ramionami.
— A więc, chcę ci powiedzieć, mój stary, że robiłem i robię te wszystkie łajdactwa nie dla mojej osobistej przyjemności...
— Przypuszczam — brzmiała krótka odpowiedź.
Przez wąskie usta Robaka przewijał się ironiczny uśmiech. Jednocześnie tłusta, szeroka twarz p. Onufrego przybierała jakiś nowy wyraz pod wpływem myśli, które uderzały mu do głowy. Jego głos brzmiał teraz jakiemiś silnemi akcentami.
— I czy wiesz, do czego ja dążę? — pytał. — Jakie są moje cele? Czego chcę?...
Krótki i suchy śmiech, którym się zachłysnął Robak za szafą, przerwał wynurzenia Onufrego.
— Czego?... Zgadnąć nie trudno: pieniędzy.
Ta uwaga, szczególniej wypowiedziana tym tonem, mogła zmrozić zapał niejednego. Ale znamy już nieco pana Onufrego i mamy prawo uważać go za silniejszego od innych. Przez jego twarz przemknął lekki uśmiech; ręką dał znak Robakowi i znowu zaczął tym razem spokojniej:
— Nie przerywaj mi. Rzeczywiście, głupstwo robię, zaczynając z tonu trochę za wysokiego. Ale, co