Strona:Henryk Nagiel - Sęp.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dziewczę w jednej sekundzie znalazło się przy nim i oto znów za chwilę, tryskając kaskadą srebrzystego śmiechu, składało już całą serję pocałunków na czole pana Onufrego.
— Pierwszym odruchem b. komornika było przerażenie. Z ust wyrwał mu się wykrzyknik:
— Ach!!
Zakrył ręką papier leżący na stole. W tej chwili jednak pierwsze wrażenie przeszło. Zmarszczki na czole p. Onufrego wyprostowały się. Mimowoli uśmiech osiadł na jego szerokich wargach. Jego twarz miała obecnie wyraz zupełnie inny, niż przed chwilą i inny, niż zazwyczaj. Uderzało z niej jakieś naiwne, niemal dziecięce rozradowanie.
— Heluta! — zawołał.
— Ja... ja sama... niedobry papo! — odpowiedziało dziewczę, pokrywając dźwięcznemi pocałunkami szeroką twarz p. Onufrego.
Jednocześnie, w przerwach między pocałunkami, tryskała świeżemi wybuchami srebrzystego śmiechu.
Była to prawdziwie czarodziejska istotka. — Maleńka, jak laleczka, zgrabna, o ustach wypukłych i czerwonych, jak płomień, miała oczy szafirowe, brwi i rzęsy ciemne, a włosy upięte na wierzchołku głowy w jakąś fantazyjną fryzurę, jasno-złote, niby dojrzewające kłosy... A przytem, każda linja jej twarzyczki, jej usta, oczy i nosek, to wszystko ciągle się śmiało. Niepodobieństwem wyobrazić sobie, ażeby u tych długich rzęs zawisły kiedy łzy...