Strona:Henryk Nagiel - Sęp.djvu/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wiedział coś p. Onufry. Jego odpowiedź na pozór nie była skierowana do posłańca. Mówił jak gdyby do siebie, patrząc w ziemię na kreślone na piasku linje... W ten sposób rozmowa trwała blisko kwadrans.
Ktoś patrzący zdaleka aniby się domyślił, że ci ludzie, siedzący na pozór tak obojętnie, prowadzą rozmowę, i to rozmowę nader ich interesującą. Ktoś, będący bliżej, przypuszczałby najwyżej, iż zamieniają od czasu do czasu jakieś nic nieznaczące uwagi i frazesa.
Ale gdyby kto podsłuchał ich rozmowę, byłby zdziwiony wysoce jej treścią, a głównie tym zewnętrznym spokojem, wypisanym na ich twarzach, podczas gdy zamieniali ze sobą frazesa, nieraz pełne gwałtowności w słowach i wyrażeniu.
Nie potrzebujemy dodawać, że ów posłaniec był to Robak.
Posłuchajmy ich rozmowy.
Niepodobieństwo mówił pan Onufry — zkąd mężczyzna?... Jaki mężczyzna? Młody?.. jak wyglądał? I powiadasz, że ją wyprowadził?.. że wsiedli razem do dorożki. To niepodobieństwo!
Robak spoglądał na b. komornika z ukosa z miną nieco drwiącą.
— No, mój stary, jeśli nie chcesz wierzyć, to co ja ci poradzę... W dowód, że tak było, nie zaopatrzyłem się...
Pan Onufry mimowoli na jedną sekundę podniósł wzrok do góry.
— Nie drwij — rzekł.
— No?..
— I mów dalej... Przecież ich tak nie puściłeś?