Strona:Henryk Nagiel - Sęp.djvu/43

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tak upływały lata, niecnota Stefek rósł i mężniał. Uczył się nienajlepiej, nie dla tego, żeby nie miał wrodzonych zdolności, ale ponieważ w rezultacie więcej myślał o figlach, niż o nauce. Był to już wysoki chłopiec w granatowym mundurku, któremu z lekka górną wargę zaczynał ocieniać puch dojrzałości, i na którego zgrabną figurę kobiety spoglądały na ulicy z widoczną przyjemnością... I on też patrzał z ciekawością na świeże twarzyczki dziewcząt. Wówczas od czasu do czasu przechodziły mu jakieś błyskawice, a policzki zapalały się rumieńcem.
Stefek był już w szóstej klasie gimnazjum, gdy nastąpiła katastrofa, wprowadzająca poważną zmianę do jego życia... Pewnego razu, w towarzystwie kolegów pozwolił sobie na wybryk, przekraczający zwykłe granice karności szkolnej, a gdy go wezwano przed władzę szkolną dla wytłumaczenia się, odpowiadał zbyt żywo, wreszcie mimowoli, podniósł głos... Dołączyły się do tego wspomnienia dawnych sprawek chłopca i złe noty, które obciążały jego rachunek. Uznano, że daje zły przykład klasie i wydalono go...
Ten bądź co bądź smutny dla przyszłości chłopca wypadek nieskończenie zmartwił poczciwego księdza Andrzeja. Kiedy winowajca przybył z Warszawy na plebanię ze spakowanemi tobołkami i zasmuconą twarzą, a potem zamknął się z nim w izdebce, zwanej uroczyście „gabinetem“ i chciał dać chłopcu porządną burę... skończyło się na tem, że i ksiądz i chłopiec obydwaj się popłakali...
Co było robić? Postanowiono, iż Stefek tymczasem zostanie na plebanji, a co do przyszłości, pomyśli się...