Strona:Henryk Nagiel - Sęp.djvu/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Stefek, po cichu, prawie na palcach, jak winowajca przebiegł sionkę, niewielki pokoik na prawo, stanowiący rodzaj saloniku, wreszcie znalazł, się w izdebce, w której stało jego łóżko. Tutaj kwaterował zawsze, przyjeżdżając dawniej na wakacje; tu był jego pokój od czasu szkolnej katastrofy.
Rzucił się na łóżko. We wszystkich członkach czuł zmęczenie i ociężałość. Głowę paliła mu gorączka. Bezładne myśli przebiegały mu przez biedny, wstrząśnięty do gruntu mózg... Dziś miał opuścić ten pokoik może na zawsze... Bądź co bądź, przeżył tu najdroższe chwile swego niedługiego życia.
Jaki on był szczęśliwy, kiedy maleńki, bardzo mały, bez żadnej poważnej troski w dziecięcej głowie, spoczywał na tem samem łóżku, uśmiechając się do ciemno-purpurowych czereśni, zasyłających mu z cichym szelestem gałęzi co rano do okna dzień dobry... Śniły mu się wtenczas konie, łąki, motyle, a czasem wspomnienia lekcji historji, Aleksander wielki, harcujący na swym rumaku przed zwycięzkiemi hufcami...
A potem? Potem... te noce bezsenne, kiedy ona zdawała się do niego spływać w każdym celu ciemności, uśmiechać z każdego promienia jutrzenki, która wstawała wcześniej, niż na jego powieki spadł sen... Szalone przeczucia, marzenia, pełne czegoś niepojętego, burza, która mu napełniała serce. A jeszcze później, jak zakosztował zgubnej słodyczy z jej ust, te wspomnienia, ta nieugaszona żądza pocałunków i uścisków, te łzy, które mimowoli bez powodu spływały mu gorącą falą po twarzy... Wreszcie nocne wycieczki, przestrogi księdza An-