Strona:Henryk Nagiel - Sęp.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

drzeja, rozwaga, która mówiła mu głośno, że postępuje źle, walka, którą ze sobą toczył, troska o pieniądze, postanowienie opiekuna... Te skromne bielone ściany były świadkiem całego dramatu, słuchały jego skarg, patrzyły na miotania się dzieciaka o zbyt gorącej wyobraźni i zawcześnie wybujałych namiętnościach.
Teraz miał wyjechać. Nie było innego sposobu. Ile myśli, ile projektów przeszło mu przez głowę w ciągu tych kilkudziesięciu godzin, odkąd ksiądz Andrzej oznajmił mu swą rezolucję. Ostatecznie musiał się poddać...
Dwie godziny temu pożegnali się. Zamienili ostatnie pocałunki, których ślad gorący, jak ogień, ciągle nosił na wargach, przysięgli, że nigdy o sobie nie zapomną i rozłączyli się. Co będą robili?.. Czy on wiedział? Rozbity, leżał teraz na łóżku, podłożywszy ręce pod głowę i przymknąwszy oczy. Oczekiwał, że go ks. Andrzej zawoła...
Powoli jakiś rodzaj omdlenia zaczął go obejmować. Powieki szczelniej przykleiły mu się do oczu, zdawał się drzemać.
W tej chwili w sąsiednim pokoiku dały się słyszeć wlokące się, ale ostrożne kroki. Drzwi izdebki „niecnoty Stefka“ odchyliły się i ukazała się w nich korpulentna postać starej Barbary, gospodyni księdza.
— Jest nareszcie — wyszepnęła po cichu, a potem dodała — śpi nieboże...
Chciała odejść, ale Stefek otworzył oczy.
— Ach, to wy Barbaro... — zawołał.
— Ja paniczu, a bo co?