Strona:Henryk Nagiel - Sęp.djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Co za galante chłopiec z pana Robaka. Jaki fein mundur.
— Dobrze... dobrze. Wpuść mnie do środka. Chcę pić...
— Dlaczego nie?
Człowiek, widocznie gospodarz, usunął się, ażeby przepuścić Robaka. Lichtarz, który podnosił w górę, oświetlał ciemne kąty jakiegoś korytarza, zakończonego w głębi drugiemi drzwiami. Mniemany posłaniec skierował się w tamtą stronę.
Tuż przed sami drzwiami, zatrzymał się, odwrócił głowę i zapytał:
— Jest tam kto?..
— Jest kilka... Jest Jurek, jest Antek Świstak i Jacentka...
Wiadomość była widocznie Robakowi nieprzyjemną. Machnął jednak ręką i wszedł.
Izba w której się znalazł miała pozór nędznej wiejskiej szynkowni. W kącie znajdował się rodzaj szynkwasu, obok stoły i stołki. Przy jednym ze stołów niejasno oświetleni świecą łojową siedzieli dwaj ludzie, obdarci, wstrętni, o fizyognomiach niebezpiecznych włóczęgów. Rozmawiali o czemś półgłosem. Niedaleko spała oparta na stole kobieta podobnego wyglądu.
Robak coś mruknął na powitanie.
Usiadł trochę opodal i zawołał do wchodzącego za nim gospodarza:
— Wódki...
W ciągu pięciu minut wychylił parę półkwaterków.