Strona:Henryk Nagiel - Sęp.djvu/294

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pan Onufry ciągle szedł naprzód.
Skręcił na bok w inną, jeszcze bardziej ciasną i głuchą uliczkę, potem jeszcze w inną. Tu na środku uliczki rosła trawa. Na samym końcu, w zaułku, nie mającym żadnego wyjścia, niedaleko muru któregoś z cmentarzy, stała za dość wysokim płotem nizka chałupka, zapadająca się w ziemię...
Pan Onufry otworzył skrzypiące wrota płotu i znalazł się w podwórzu.
Szedł naprzód, jak człowiek, który dobrze zna miejscowość. Obszedł do koła domek i wszedł w tylne, nizkie drzwi. Obecność jego w tym zakącie nie zwróciła niczyjej uwagi; nikt nie wyszedł, nie zapytał go, gdzie idzie...
Pan Onufry ukazał się w przyciemnionej sionce. W głębi były jakieś drzwi, do których zapukał. Za drzwiami dał się słyszeć szmer.
Po chwili dopiero jakiś głos zapytał:
— To ty?..
— Ja...
Rygiel posunął się i drzwi stanęły otworem! W izdebce znajdował się Robak bez odzienia tylko w kamizelce. Twarz miał bladą, oczy zaczerwienione, głowę zawiązaną chustką.
Były komornik aż odstąpił o parę kroków w tył na jego widok.
— Co ci? — pytał pobladły.
— Potem... potem... — odrzekł Robak. — Przyniosłeś ubranie?
— Jest.