Strona:Henryk Nagiel - Sęp.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

parę obcych twarzy. — Był Władek Stawinicz o energicznej postaci i rajtarskim wąsie, był wciąż ironicznie uśmiechnięty doktór Zerman, znany całej Warszawie wesoły Lolek, inżynier Bonda, był jedyny do hulanki, od lat dziesięciu aplikant do posad sądowych, Ludek Solski i wielu innych.
Bawiono się nieźle. Chmary dymu, pokaźna rezerwa opróżnionych butelek, wreszcie zaróżowione twarze i gwar świadczyły o tem najdowodniej. — Większość obecnych była już przy cygarach i czarnej kawie. — Po pokoju uwijał się, sprzątając to i owo służący.
Wejście „Julka“ powitano całą salwą okrzyków.
— „Julek.
— Perła adwokatów!
— Obrońca uciśnionych i sierot!...
— Rzeczywiście, jego tylko brakło...
— Dobrze żeś przyszedł... Mamy dla ciebie klijenta!
Takie okrzyki krzyżowały się ze wszystkich stron! — Jednocześnie wyciągnęły się doń dziesiątek dłoni. — Na twarzy adwokata mimowoli ukazał się uśmiech.
— Zawsze warjaci!... Mówił, obdzielając uściskami najbliższych. — Pozwólcie, pozwólcie... Niech najpierw co zjem. Umieram z głodu...
— Ludek Solski już wołał:
— Filip! gdzie Filip! na miłość Boską, Filipa...
Za sekundę „Julek“ był zainstalowany przy stole, a Filip recytował przed nim, co jest jeszcze do jedzenia. W kwadrans głód adwokata został zaspokojony. — Kazał dać kawy i Martela i, odrzuciwszy się w tył szerokiego