Strona:Henryk Nagiel - Sęp.djvu/142

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Przypominał sobie, że od czasu lekkiej przekąski w porze śniadania nic dziś jeszcze nie jadł. Za bardzo był zajęty. Potrząsnął głową, jak gdyby pragnąc odpędzić natrętną myśl, włożył kapelusz i szybkim krokiem posunął się w stronę miasta.
Nieopodal ujrzał błękitne latarnie wlokącej się powoli dorożki. Skinął na nią i kazał się wieźć w okolicę Placu Teatralnego.
W kwadrans potem, dorożka zatrzymała się przed domem, którego jasno oświetlone pierwsze piętro dowodziło, że pomimo późnej godziny nie myślą tu jeszcze o spoczynku. „Julek“ płacąc dorożkarzowi, rzucił okiem na dwa okna w rogu kamienicy. Były one oświetlone jaśniej niż inne. Po za ciężkiemi portjerami widać było przesuwające się cienie.
— Są jeszcze! — mruknął do siebie adwokat. To mnie trochę rozerwie...
Wbiegł na pierwsze piętro, przeszedł suto oświetlony przedsionek jednej z pierwszorzędnych warszawskich restauracyi i zagłębił się w kurytarz na lewo. Na końcu korytarza znajdowała się tak zwana „Złota loża“, wielki gabinet urządzony wspaniale, zarezerwowany dla grona młodych ludzi, którzy się tu niemal co wieczór zgromadzali.
Był to rodzaj klubu, zresztą bez żadnego regulaminu, przepisów i obowiązków. Przychodził kto chciał i kiedy chciał. Robił, co mu się podobało.
W chwili kiedy „Julek“ otworzył drzwi „Złotej loży“ obszerna sala była zapełniona. — Znajdowali się w komplecie niemal wszyscy jej stali goście, a nawet