Strona:Henryk Nagiel - Sęp.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W końcu znalazła się znów na sezon letni w Warszawie.
Tu Józia rozłączyła się z towarzystwem. Jej kochanek upijał się coraz częściej, a po pijanemu bił ją, grożąc wypędzeniem dziecka, które, jak mówił, niepotrzebnie jadła w domu chleb. Jednocześnie zaczął okazywać niepraktykowaną dotąd zazdrość z powodu drobnych niewierności Józi, poprzednio uważanych za rzecz dość zwykłą. — To wszystko ją niecierpliwiło.
Pewnego poranka przyjęła propozycję starego bankiera o garbatym nosie i brudno-siwych bakenbardach, który ofiarował jej niewielki, ale gustownie umeblowany apartamencik na Żurawiej. — Władkę, rzecz prosta wzięła ze sobą.
Jako jedna z nielicznych przedstawicielek półświatka w Warszawie, Józia prowadziła odtąd przez lat kilka życie coraz szaleńsze... Jej wybryki stały się legendowemi w bawiącym się świecie. Zmieniała wielbicieli, jak rękawiczki. — Po bankierze nastąpił jakiś hrabia cudzoziemiec, przydzielony do któregoś z konsulatów, potem bogaty szlachcic, właściciel kilku cukrowni na Ukrainie, potem inni i jeszcze inni.
W jej postępowaniu było coś nienaturalnie gorączkowego.
Jakaś histeryczna namiętność, jakaś chęć zagłuszenia siebie, cechowała jej kaprysy i szaleństwa. — Na kolacjach piła tyle szampana, że nieraz wpadała w omdlenie; niekiedy przychodziły jej prawdziwe napady furji; łamała, tłukła i rozbijała wszystko, co spotkała na drodze. — Znajomi lekarze, ci szczególniej, którzy wiedzieli