— Ależ zrobię.
— To wszystko... Dziś wieczorem musimy się zobaczyć. U pana mecenasa byłoby niedogodnie, u pana Solskiego również. Mogą panów śledzić. Niech panowie będą u mnie, w Hotelu Słowiańskim, dziś o dziewiątej...
Od dwudziestu czterech godzin pan Onufry Leszcz nie mógł sobie znaleść miejsca...
Było to nazajutrz po owej strasznej nocy, podczas której spełnione zostało zabójstwo na Nowej Pradze. Burza, która szalała w nocy odświeżyła powietrze. To też pan Onufry z błogim uśmiechem na twarzy wciągał w siebie woń gwoździków, rozkwitających na skwerze na Krakowskiem-Przedmieściu.
Była dziewiąta rano.
Pan Onufry wysłuchał już ze skupieniem ducha nabożeństwa porannego w kościele Reformatów na Senatorskiej, wstąpił na kawę do Saskiego Ogrodu, a wreszcie przywędrował powoli na skwer na Krakowskiem-Przedmieściu. Usiadł na ławce i spoglądał na prawo i na lewo, jak gdyby oczekując kogoś...
Upłynął kwadrans.