Strona:Henryk Nagiel - Sęp.djvu/275

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ten ktoś nie przychodził. W zmarszczkach szerokiej, przyjemnie uśmiechniętej twarzy pana Onufrego zaczynał się ukazywać tajony niepokój...
W tem przed ławką, na której siedział, zatrzymał się jakiś dzieciak. Był to typ gamena ulicznego. Najwyżej dwunastoletni, szczupły, dość na swój wiek wysoki, chłopiec miał spryt wypisany w oczach i na twarzy. Ubrany był licho, prawie w łachmanach.
Dzieciak stanął przed ławką i uparcie się przypatrywał panu Onufremu. Byłego komornika to badawcze wejrzenie ulicznika zaczynało trochę żenować. Pomimo to przystroił twarz w jeden ze swych najdobrotliwszych uśmiechów i zapytał:
— Czego tak patrzysz, moje dziecko?..
— A bo...
Dzieciak przerwał sobie i znów przyglądał się szerokiej twarzy byłego komornika. Po chwili nabrał odwagi i rezolutnie postąpił naprzód. Zaczął czegoś szukać za pazuchą i niebawem wydobył jakąś brudną i pomiętą kopertę...
Pokazał ją zdaleka panu Onufremu.
— Czy to do pana? — zapytał.
Leszcz mimowoli pobladł.
Zdawało mu się, że widzi na kopercie zamazany napis ołówkiem: „Wielmożny pan Onufry“; zdawało mu się, że poznaje pismo Robaka.
— Pokaż-no, mój chłopczyku — rzekł, usiłując zachować poprzednią dobrotliwość w głosie.
Udawało mu się to z trudnością.