Strona:Henryk Nagiel - Sęp.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Była znów chwila przerwy. Oczy Barbary otwierały się szeroko, patrząc błędnie.
— Chryste Panie!... — ryknęła wreszcie nieludzkim głosem — ksiądz Andrzej... Pan... nie żyje...
Stefek zdawał się nie rozumieć słów starej kobiety. Przyszło mu do głowy, że stara zwarjowała.
— Co?.. jak?.. — pytał, nie wiedząc co robić.
Ale stara gospodyni po pierwszej chwili przesilenia przyszła już do siebie, do pewnego przynajmniej stopnia. Wzięła Stefka za rękę.
— Chodź panicz... zobacz... — wołała głosem, który drżał ze wzruszenia.
Chłopiec dał się prowadzić... W umyśle jego powstało nagle przeczucie czegoś strasznego, jakiegoś nieszczęścia, którego jeszcze sobie nie mógł określić. Pomimo słów wyrzeczonych przez gospodynię, myśl o śmierci opiekuna nie przychodziła mu do głowy.
Przeszli salonik, sień, małą izdebkę, w której jadano obiad, gdy pogoda nie pozwalała obiadować na ganku, wreszcie stanęli przed drzwiami sypialni księdza... Te drzwi były napół przymknięte.
Gospodyni mimowoli cofnęła się od nich. Wreszcie, przezwyciężyła odruchową obawę i pchnęła drzwi, które otworzyły się na rozcież.
Stefek ujrzał straszny widok.
W sypialni panował nieporządek... Szuflady biórka, stojącego w głębi, były wysunięte. Krzesło przewrócone na środku. U stóp skromnego żelaznego łóżka kapłana, leżał on sam, ściskając w konwulsyjnie zaciśniętej