Strona:Henryk Nagiel - Sęp.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie rozumie, co mówią. Sadził, że jest ofiara złudzenia. Wkrótce jednak przyszedł do wniosku, iż się nie myli...
Tak jest! Przełożona oskarżała Jadzię o kradzież...
Nieprawdopodobne! — powiedział sobie odrazu. W samej rzeczy było to nieprawdopodobne. Tego popołudnia w szafce Jadzi miano znaleźć srebrną łyżeczkę od herbaty, która zginęła przed tygodniem... Oskarżenie ze względu na przedmiot, na stanowisko Jadzi na pensji było wprost niedorzecznem. Jeżeli nawet co znaleziono, mógł to być żart, czyjaś złośliwość. Wreszcie, gdyby nawet kradzież miała miejsce, przedmiot mógł być jedynie podrzucony przez prawdziwego złodzieja.
Uderzało to w oczy...
To też Jadzia blada, jak płótno energicznie protestowała przeciwko niegodnemu oskarżeniu.
— Nie prawda! nie ukradłam... Nie mogłam ukraść... Pani sama w to nie wierzy — mówiła.
I za każdem słowem oskarżonej, jak gdyby nowa fala krwi uderzała do głowy pannie Śniadowicz. Twarz jej okrywała się coraz nowemi rumieńcami, coraz wyżej podnosiła głos.
Ludek nie poznawał jej.
Ta dobra przełożona, matka i opiekunka swych wychowanic, przetwarzała się w jakaś megerę. W jej wybuchach było coś gorączkowo sztucznego. Sama zdawała się upajać swem uniesieniem. W oczach miała coś niedobrego...
Ludek chciał wystąpić, zainterwenjować, uspokoić ciotkę.