Strona:Henryk Nagiel - Sęp.djvu/401

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Straszne! — szepnął adwokat „Julek.“
— Idźmy dalej. Oto co czytamy w kilka miesięcy potem:
„... 7 grudnia. Jeszcze tylko pół roku!... tylko pół roku. Czekałem tyle czasu bez wielkiej niecierpliwości, ale teraz każdego ranka, kiedy się budzę, i każdego wieczoru, gdy kładę się do snu, pytam: kiedyż to wreszcie będzie? Jestem w położeniu żarłoka, który wyborny przysmak rozkładał sobie na długo, bardzo długo i jest już nie daleko ostatniego, najlepszego kąska. Blednie z rozkoszy na myśl o tej chwili i jednocześnie rozpacza, że to już kęs ostatni... Trzeba ten kęs przyprawić jak najlepiej, po królewsku. Mam od dwóch tygodni jedną myśl. Gdyby mi się to udało!... Jeszcze parę doświadczeń, a rozstrzygnę: czy będę mógł nowym moim systematem leczniczym przywrócić jej przytomność, choćby nie na zawsze, choćby tylko na niektóre chwile? Co by to była za rozkosz!... Najpierw dowiedziałbym się od niej dokładnie, gdzie pogubiła te szczenięta. To ułatwiłoby mi robotę. A powtóre — i to rzecz jedyna i najważniejsza — co za rozkosz przed oczy matki postawić dzieci, pogrążone w najgłębszych przepaściach hańby, i powiedzieć matce, że to jej dzieci, — dzieciom, że to ich matka. — Co za chwila! Bogowie nie mieli takiej zemsty... Wreszcie, przywrócona do przytomności, musiałaby powiedzieć, gdzie są pieniądze, które ukrył Szkłowicz. Nie potrzeba mi ich wprawdzie, ale chcę je zabrać, ażeby się nie dostały nikomu innemu. Wreszcie... przed sobą mogę się przyznać... zaczynam nabierać coraz więcej upodobania do tego głupiego złota...“