Strona:Henryk Nagiel - Sęp.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak... To jego przezwisko. Przed paru laty znała go pod niem cała Warszawa. Był ajentem policyjnym.
— Ach... przypominam sobie. Słyszałam...
— To znakomitość w swoim rodzaju — ciągnął „Julek“. Teraz już oddawna porzucił dawne zajęcie. Jest oficjalistą w cukrowni na prowincyi. Ale na moją prośbę przyjedzie, jak będzie mógł najprędzej... Zobaczymy go za dwa dni.
— I on znajdzie dowody niewinności Stefka?
— Znajdzie...
W głosie „Julka“ brzmiała pewność. Ta pewność oddziaływała na serce dziewczęcia, niby łagodzący balsam.
Adwokat zapieczętował list, chciał zadzwonić na Tomasza.
W tej chwili w poczekalni dał się słyszeć szmer, kroki i jak gdyby spór dwóch głosów.
— Co takiego? spytał mimowoli „Julek“.
Nagle drzwi gabinetu otworzyły się i ukazała się w nich głowa. Nie była to głowa Tomasza. Z głębi dochodziły jakieś uwagi robione przez służącego, tonem napół żałosnym, napół pełnym szacunku.
— Kto tam? — zawołał niecierpliwie adwokat. Jestem zajęty...
Lecz w tej chwili zmienił ton. Poznał osobę, zaglądającą do gabinetu.
Był to Ludek Solski.