Strona:Henryk Nagiel - Sęp.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Albo histerykiem! dorzucił w myśli. — No! to już chyba nieprawdopodobne... Pytałem wczoraj wieczorem w „Złotej loży“ Zermanna: jak uważa moje nerwy? Odpowiedział, że są w najlepszym stanie. — Dodał tylko, że jestem chory na chroniczny... idealizm. Żartowniś, jak zawsze. Zresztą i sam czuję, że jestem zdrów... Zkąd więc u licha, to rozdraźnienie, ten niepokój, te sny nawet?
Zbliżył się do zawieszonego w głębi zwierciadła.
— Twarz ma wyraz głupi — mówił, przyglądając się odbiciu swej postaci w lustrze. — Oczy podbite! A przytem, w głowie brak jasności... I ciągle przed oczyma twarz tego malca... Zdaje mi się, że słyszę jego słowa: „Jestem niewinny“. I gdyby mnie kto zapytał, czy w to wierzę, jestem przekonany, że pomimo wszelkich pozorów, przysiągłbym, że: tak... Czy nie szaleństwo?
„Julek“ nerwowym ruchem odwrócił się od lustra i skierował w stronę biurka. — Usiadł.
— No! a może, na uspokojenie, napisaćby temu małemu szkic do apelacji?... — rzekł sam do siebie, biorąc do ręki pióro.
W tej chwili zlekka zapukano do drzwi gabinetu.
— Proszę. — Odezwał się machinalnie adwokat.
We drzwiach ukazała się głowa lokaja starego Tomasza.
— Listy.
— Daj... I, jakby jeszcze kto przyszedł, powiedz, że dziś nic nie przyjmuję... Jutro rano.
— Dobrze.