Strona:Henryk Nagiel - Sęp.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zacisnął pięści, aż kości chrząstnęły. Krew, która przed chwilą zbiegła mu do serca, teraz uderzała do głowy. Przez jedno mgnienie czarna mgła przepełniła mu wzrok. Podniósł rękę do czoła, jak gdyby przewidując uderzenie apoplektyczne. Ale trwało to krótko... Wyprostował się.
— Panie... panie Szkłowicz! — rzekł głosem chrapliwym, który z trudnością wydobywał mu się z piersi. Zobaczymy się...
A potem, w chwili, gdy leżąca na szeslągu artystka po długim omdleniu otwierała oczy, a we drzwiach ukazywała się grupa, złożona ze znalezionego wreszcie lekarza teatralnego, reżysera i felczera, twarz jego nadludzkim wysiłkiem woli przyodziała się znów w zwykłą maskę konwencyonalnego spokoju... Posunął się ku wchodzącym.
— Szanowny kolego! — odezwał się głosem, w którym zaledwo można było odkryć ślady poprzedniego wzruszenia — w obec nagłości i niebezpieczeństwa, wszedłem na chwile w wasze prawa... Nic nadzwyczajnego, zwykłe zwichnięcie stopy — dorzucił w odpowiedzi na pytające spojrzenie medyka. — A oto i felczer z opatrunkiem...
Kolega wyciągnął doń rękę z podziękowaniem.
— Obecnie, rzekł Gustaw, ściskając dłoń, ustępuję tem śpieszniej, że pan, wskazał wzrokiem na Szkłowicza, przybiegł w tej chwili mnie zawiadomić, że jedna z pań, z któremi jestem w loży, czuje się słabą...
W ten sposób ratował również sytuację Szkłowicza, który w obec konwenansów nie miał prawa znajdować