Nowelle (Bałucki, 1887)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł Nowelle
Wydawca J. K. Żupański & K. J. Heumann
Data wyd. 1887
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
MICHAŁ BAŁUCKI.

NOWELLE.

KRAKÓW.
NAKŁAD J. K. ŻUPAŃSKIEGO & K. J. HEUMANNA.
~~~~~~~
POZNAŃ.
J. K. ŻUPAŃSKI.
1887.


Kraków. — Druk Wł. L. Anczyca i Spółki, pod zarz. J. Gadowskiego.





GŁOWA SWOJE, A SERCE SWOJE.
I.

Siedziało ich dwoje w grabowéj altanie. — Wypadek to tak często powtarzający się w powieściach, romansach i w poezyi, że nie ośmieliłbym się nudzić nim, jak pan Jowialski pięknych czytelniczek, gdyby nie to, że para moich kochanków, zamiast gruchać miłośnie, jak każe regulamin romansowy, czytała Stuarta Milla: «o poddaństwie kobiet», to jest właściwie on czytał, a ona, siedząc naprzeciw niego, słuchała go z powagą i uwagą tak wielką, że od natężenia myśli, smagława jéj twarzyczka rozpaliła się gorączkowym rumieńcem i drobne perełki potu zarosiły czołko, do czego niemało przyczynił się także upał południowy, którego gorące tchnienie nawet w cienistéj altanie czuć się dawało.
Panienka była w ciemnéj, bareżowéj sukience, opiętéj lakierowanym paskiem, włosy miała gładko uczesane, haftowany maleńki kołnierzyk i takież mankietki, żadnego kwiatka we włosach, żadnego świecidełka w ubraniu — nic, coby zdradzało chęć podobania się, zalotność tak właściwą i tak zwyczajną w jéj wieku. Ale bo téż to była panienka niezwykła — fenomen, jak mawiał jéj ojciec, lubiący się popisywać nią przed znajomemi. Kończyła edukacyę w Krakowie, uczyła się oprócz języków i muzyki, stanowiących u nas podstawę wychowania panieńskiego, także i historyi i fizyki i astronomii, wskutek czego, młodzież okoliczna, kawalerowie wiejscy, bali się jéj, jak ognia, bo każda rozmowa z nią, była rodzajem egzaminu, do którego nie każdy czuł się przygotowanym.
Jeden tylko znalazł się taki, który nie unikał jéj, owszem szukał jéj towarzystwa i znajdował w niém przyjemność, a był to właśnie ten, który teraz czytał jéj Stuarta Milla. — Był to ukończony słuchacz filozofii, gotujący się obecnie do doktoratu. Przebywał teraz chwilowo w charakterze nauczyciela młodszego brata panienki — i wkrótce zawiązała się między nimi bliższa znajomość. Zbliżyło ich ku sobie podobieństwo usposobień, wykształcenie i jednakie zapatrywanie na świat, ze strony poważnéj, głębszéj. Ona podziwiała ogrom jego wiadomości, on zachwycał się zamiłowaniem jéj do nauki i ta wzajemna adoracya była magnesem, który ich pociągał ku sobie. Szukali się wzajemnie i po kilka godzin dziennie spędzali razem na wspólném czytaniu i poważnej rozmowie, co się potem stało ich potrzebą i przyzwyczajeniem.
Rodzice panny nie widzieli w tém nic niebezpiecznego. Zaślepieni w swojéj jedynaczce, dumni z jéj uczoności, o której w okolicy głośno mówiono, kontenci byli, że Jadwinia znalazła kogoś, z kim sobie porozmawiać może o tém, czego się w szkołach nauczyła — i jeszcze coś nowego skorzystać. Papa uważał te rozmowy kandydata filozofii z córką, jako nadliczbowe lekcye, za które miał zamiar ofiarować mu gratyfikacyą w formie jakiegoś prezenciku na imieniny. Ani mu to przez myśl nie przeszło, żeby tam jakiś mieszczuch, profesorzyna in spe, śmiał podnieść oczy na szlachecką córkę. Aż tu jednego pięknego dnia panna, jakby nigdy nic, oświadcza rodzicom, że po głębokim namyśle przyszła do przekonania, że nikt inny, jeno pan Kazimierz Filuciński może być jéj mężem. Mama, jak każda mama, ucieszyła się w duszy tą wiadomością, bo prawdę powiedziawszy, obawiała się trochę, żeby Jadwinia starą panną nie została z powodu, że młodzież jakoś nie bardzo garnęła się do niéj i że ona sama nie okazywała zbyt wielkiéj ochoty do małżeńskiego stanu. Decyzya więc panny wcale jéj przypadła do smaku, zwłaszcza, że i kawaler był niczego sobie, bo miał i miarę przepisaną i oczy, jakby na porcelanie malowane i wąsik i bródkę, jakby z najdelikatniejszego tytoniu tureckiego, no, a rozum taki, że z księdzem proboszczem wytrzymywał dysputy. Były to dla niéj, jako dla matki, zupełnie wystarczające kwalifikacye.
Ale papa nie dał sobie ani mówić o tém. Oburzył się i zżymał niesłychanie na takie samowolne wystąpienie jedynaczki. Nazwał jéj miłość głupstwem, w którem za grosz sensu nie ma i w końcu oświadczył, że tego nieproszonego konkurenta wypędzi na cztery wiatry, a pannę odda do klasztoru.
Dla każdéj innéj panny byłoby to wystarczającem do cofnięcia się; co najwyżéj, próbowałaby łzami, prośbami, zmiękczyć groźnego papę, — wreszcie zemdleć lub spazmować, a w razie potrzeby zachorować niebezpiecznie, aby tem skłonić go do zgodzenia się z wolą Bożą. Ale panna Jadwiga nie należała do zwyczajnych panien, nie była to wiotka trzcina, którąby łatwo nagiąć można było, to téż z całą stanowczością oświadczyła papie, że postanowienie to nie jest wynikiem chwilowego upodobania, ale dojrzałego namysłu, że jeśli nie będzie mogła zaślubić pana Kazimierza, to nie pójdzie wcale za mąż. Zacytowała mu przy téj sposobności kilka sentencyj z Russa, Peletana o wyborze męża, czem mu tak zaimponowała, że chwilowo zapomniał języka w gębie. A ponieważ i matka zaczęła po swojemu popierać sprawę jedynaczki, to jest płaczem i lamentami na srogość ojca, «że jest tyranem własnego dziecka», przeto panu Kajetanowi nie pozostawało nic innego, jak tylko zrejterować z placu boju. Chwycił więc z kołka słomiany kapelusz, zaczął sypać piorunami i dyabłami dla zamarkowania odwrotu, trzasnął drzwiami i poszedł w pole.
Przez następne dwa dni nie patrzał ani na żonę, ani na córkę, a głównego sprawcę zamieszania domowego, pana Kazimierza, ignorował zupełnie; przy stole siedział jak mruk, bębniąc tylko palcami po stole, albo targał Adasia za uszy o lada jakie przewinienie, nazywając go dardańskim osłem, czem chciał niejako dać przytyk nauczycielowi, że się jego nauką mało zajmuje. Ale długo tak trwać nie mogło. Pan Kajetan był z natury gawędziarz, lubił pobaraszkować, pośmiać się, pożartować, to też milczenie zaczęło mu ciężyć, a kwasy domowe zatruwały mu życie. — Czuł dobrze, że wobec uporu kobiecego przyjdzie mu kapitulować, szukał tylko sposobu, jakby to zrobić bez ubliżenia powadze ojcowskiej.
Jednego więc dnia, kiedy małżonka jego, jak zwykle, siedząc przy robocie, wzdychała i łzy ocierała ukradkiem, pan Kajetan, przyprowadzony do ostateczności jej uporczywem milczeniem, stanął przed nią i, siląc się na groźną minę, spytał:
— Czego ty właściwie, kobieto, chcesz odemnie? — A cóżbym ja od ciebie chciała — odrzekła z udaną pokorą, stulając ramiona — nic.
— Jakto nic, kiedy od kilku dni łazisz ze zwieszonym nosem, że sobie go mało nogami nie przystępujesz, wzdychasz po wszystkich kątach, jak duch na pokucie.
— A cóż ciebie to obchodzi?
—Jakże nie ma obchodzić, u stu dyabłów, kiedy mi stroicie takie miny, że człowiekowi życie obmierzło w domu. Niechże wiem przynajmniej; o co wam chodzi?.
Pani Kajetanowa nie dała sobie dwa razy powtórzyć pytania i, korzystając ze szczęśliwej sposobności, nagadała mu tyle pochwalnych rzeczy o wybranym przez córkę konkurencie, o jego uczoności, moralnem prowadzeniu się, zacności charakteru, że nieledwie wynikało z tego, że powinien Bogu dziękować, iż mu takiego zięcia nadarzył.
Pan Kajetan słuchał cierpliwie przedługiej perory jejmości, wolał już to, niż uporczywe jej przedtem milczenie; kiedy skończyła, machnął ręką i rzekł:
— Ha, widzę, że i tobie już oboje w głowie przewrócili. Pal was licho, róbcie, co wam się podoba, jak sobie pościelecie, tak się wyśpicie.
— Więc zezwalasz? — zawołała ucieszona.
— Niechno pierwej kawaler pozdaje egzamina, potem pogadamy. Tylko radzę ci matko, pilnuj Jadwigi, bo to ci panowie z miasta....dyabeł nie śpi.....
I nie dowierzając paniczowi z miasta, rozciągnął teraz baczniejszą opiekę nad młodemi.
Pana Kazimierza pod najrozmaitszemi pozorami odciągał od panny, to na wędrówkę, to na cygarko, to do gumna, dla obejrzenia świeżo sprowadzonej młocarni, albo w pole do żniwa.A gdy mu się to niezawsze udawało, to chcąc przeszkodzić słodkiemu sam na sam, albo żonę im nasyłał do towarzystwa z pończochą w ręku, albo sam z fajeczką przysiadał się do nich i puszczał gęste kłęby dymu, niby jako skuteczny środek przeciw komarom. Siedział i przysłuchiwał się ich rozmowom; ale młodzi rozmawiali ze sobą zawsze tak poważnie, tak uczenie, że poczciwy szlachcic mało co z tego rozumiał, nudził się śmiertelnie i ziewał, że — zdawało się, usta rozedrze od ucha do ucha, Kiedy to tak często się powtarzało, zaczął stary podejrzewać, że oni umyślnie silą się na takie rozmowy, aby go wystraszyć tem od siebie. W naiwności swojej nie przypuszczał, żeby ktoś, a szczególnie młodzi, zakochani mieli jakąkolwiek przyjemność męczyć się wzajemnie tak uczonemi dysputami.
— Chcą się mnie pozbyć i wystraszyć tem gadaniem. Ale ja nie w ciemię bity. Złapię ja was ptaszki na gorącym uczynku.
Zostawiał ich więc pozornie samych, ale chyłkiem, ostrożnie, z po za — krzaków skradał się dla kontrolowania ich czynności. Troskliwość ojcowska usprawiedliwiała ten krok jego. Ku wielkiemu jednak zdziwieniu przekonał się, że młodzi tak samo z nim, jak i bez niego nie zmieniali na włos swego postępowania; siedzieli zawsze jedno naprzeciw drugiego i najczęściej czytali jakieś mądre rzeczy, od których głowa puchła panu Kajetanowi i w mózgu trajkotało jak we młynie, albo prowadzili ze sobą poważne dysputy, z których mało co mógł zrozumieć.
— No, jeżeli ci się kochają — rzekł raz do żony po powrocie ze swego sekretnego obserwatoryum — to ja chyba nic a nic nie znam się na miłości.
A pan Kajetan miał pretensye, że się znał, bo przed ożenieniem praktykował trochę w tem rzemiośle.
Żona usiłowała wytłumaczyć mu, że taki uczony człowiek musi mieć odmienny sposób kochania, niż zwyczajni ludzie, ale pan Kajetan nie dał się przekonać.
— Gadaj ty sobie, matka, co chcesz, a ja nie wierzę w tę ich miłość. Co mi to za miłość, jak młody człowiek siedzi całemi godzinami przy pannie i nie pomyśli nawet skraść całusa, albo choćby w rączkę pocałować. Niech on sobie tam będzie uczony jak sam rabin — miłość ma swoje prawa.
Bądź co bądź, nie gniewało go wcale takie poważne traktowanie miłości przez zakochanych, bo mu to dawało nadzieję, że nie tak trudno będzie pannie wybić z głowy to małżeństwo, którego sobie, Bogiem a prawdą nie bardzo życzył i mógł teraz bez obawy zostawiać córkę sam na sam z tym, jak go nazywał, nieszkodliwym amantem.
Młodzi rzeczywiście nie nadużywali swojej wolności i tak z nadzorem, jak i bez nadzoru, zarówno trawili czas na poważnych studyach. Czytywali Taina, Queteleta, Buckla, Haeckla i cały zapas uczucia wlewali w gorące dysputy o tych dziełach. Tak samo było w onym dniu, w którym pokazałem ich pięknym czytelniczkom w grabowej altanie. On czytał Stuarta Milla, a ona, siedząc naprzeciw niego, prosta, jak topolka, poważna, spokojna, nie spuszczała oczu z czytającego, aby nie stracić żadnego słowa.A było to w pogodnym dniu lipcowym w samo południe, kiedy kwiaty omdlewały z rozkoszy od gorących pocałunków słońca, ptaszki półsenne, rozmarzone, świergotały przyciszonym głosem w ciemnych zaroślach, motyle odbywały zalotne gonitwy. Cała natura zdawała się oddychać samą miłością, w rozpalonem powietrzu był jakiś czar odurzający, zmysłowy, wobec którego wola człowieka staje się niewolnicą bezwładną. A jednak oni nie odczuwali tego, serca ich biły spokojnie, miarowo, w takt poważnych myśli, które zajmowały ich głowy i chociaż twarzyczka jej rozpaliła się trochę gorączkowym rumieńcem, to pochodziło więcej z pracy myśli, niż z gorąca uczuć.
Siedzieli i czytali, a mieli dziś więcej czasu, niż kiedykolwiek, bo pan Kajetan wyjechał do stacyi kolei żelaznej po kuzynkę Zosię, która miała u nich zabawić czas jakiś i zabrał ze sobą Adasia. Mogli więc do woli oddać się ulubionemu zajęciu. To też czytali i przed obiadem i po obiedzie i dopiero nad wieczorem rozeszli się, nie uścisnąwszy sobie nawet ręki na pożegnanie. Wydawało im się to za poziome, za nizkie, wobec tych wszystkich myśli, które zaprzątały ich umysł. Ona wróciła do swego pokoiku rozpromieniona, ożywiona tem, co czytali, a on, zasiadając wieczorem do pracy, z rozkoszą myślał o tem, że znalazł kobietę z umysłem wyższym, która go zrozumieć mogła.
Kobieta ta, tak wyłącznie i niepodzielnie zajmowała go, że wszystkie inne w obec niej, musiały mu się wydawać nizkie, blade i bezbarwne. To też nic dziwnego, że kiedy późnym wieczorem zajechał powóz przed ganek z ową zapowiedzianą kuzynką, Zosią, pan Kazimierz nie miał wcale ochoty iść przywitać przybyłą.Widział jak służba ze światłem wyszła na ganek, jak z głębi powozu dźwięczny głosik odezwał się wesoło: a kuku — i sylwetka kobiecej główki w kapelusiku zarysowała się na tle jasności i ruchliwie wychylała się to w tę, to w ową stronę, witając i całując głośno panią Kajetanowę i córkę, które wyszły na jej spotkanie, ale go nie brała wcale chęć poznać bliżej właścicielkę tego dźwięcznego głosu. Bo i po co? Z opowiadania Jadwigi domyślił się, ze to musi być jedna z tych wiejskich gąsek, u których dusza mieszka w języku i jest tak płytka, że ją jednem spojrzeniem do dna przejrzeć można, Pan Kazimierz nie gustował w takich pannach. Dla tego też, gdy służący przyszedł po chwili prosić go do herbaty, wymówił się pilnem zajęciem — i nie poszedł.





II.

Na drugi dzień pan Kazimierz jeszcze nie podniósł się z łóżka, kiedy przez zielone firanki zobaczył na kamiennych schodkach przed gankiem przybyłą wczoraj panienkę. Twarzyczki, rozumie się, dokładnie w takiej odległości dojrzeć nie mógł, widział tylko dwa duże warkocze, błękitną sukienkę i to, że była niesłychanie żywa, fertyczna. Wybiegłszy z pokoju, zatrzymała się chwilę na ganku i, stojąc na jednej nóżce, a trzymając się słupków obiema rękami, rozglądała się ciekawie po całem podwórzu, jak gdyby witała każdy kącik, każdy znajomy przedmiot.
Najprzód zobaczył ją Burek; stare psisko, będące już na emeryturze, który koło kuchni wygrzewał się do słońca, podniósł się z ciężkością i machając poważnie ogonem, zbliżał się do ganku.
— Burek, poznałeś mnie? — zawołała ucieszona i wyciągnęła do niego przyjaźnie ramiona, w które psisko wpakowało się bez ceremonii, stanąwszy na tylnych łapach. Panna objęła go rękami i, przytulając jego mordę do swojej twarzyczki, powtarzała:
— Burek, Bureczek — poczciwe psisko.
Pan Kazimierz, patrząc na to, zgorszony był wielce, wydawało mu się to bardzo nieestetycznem. bardzo w złym guście, że panna pozwalała psu na podobną poufałość.
Nie długo po psie, przybiegła do ganku cała chmara ker, kaczek, gęsi, indyczek i poczęła najrozmaitszemi głosami dopominać się o zwykłą porcyę, do której ją widać panienka poprzednio przyzwyczaiła.
— Chcecie jeść? Nie ma, nie mam moje kochane — rzekła, — pokazując na swoje usprawiedliwienie puste kieszenie i próżne ręce — nie mam wam co dać. Ale czekajcie!
Zbiegła ze schodków do kuchni. Pan Kazimierz słyszał, jak zatrzymawszy się przed oknem, odezwała się do kucharki ujmującym głosem:
— Kucharko, nie macie tam kawałka chleba, bo ta krzykliwa hałastra spokoju mi nie daje.
— Oj, nie, panienko, dopiero się dziś będzie piekło chleb świeży. Ale mnie się widzi, że jest trochę pośladu w spiżarni.
Spiżarnia była w sionce, z której był także wchód do pokoiku pana Kazimierza, mógł więc dokładnie słyszeć, jak kucharka otwierała kłódkę, a panna tymczasem interpelowała ją o różne nowiny gospodarskie: ile kur siedzi teraz na jajach, czy krasula już się ocieliła, czy Magdusia Kajtusianka wyszła za mąż — i o inne tym podobne rzeczy, a w końcu zapytała przyciszonym nieco głosem:
— A któż teraz mieszka tu w oficynie?
— Profesór, panienko, co go przyjeli do naszego Adasieczka.
— Musi być jakiś stary mantyka — rzekła panienka i zachichotała po cichu.
— E! zkądże to panience do głowy przyszło?
— Bo, żeby był młody, toby go przecież wzięła ciekawość wyjść i zobaczyć jak wyglądam.
— No, że on nie ciekaw; I to nie ciekawy.Taki zawsze nadęty, jak nasz i idyk nieprzymierzając, chodzi, jakby ludzi nie widział, ani słówkiem nie zagada, ale co do starości, to mu daleko.
Kazimierz nie życzył sobie wcale słyszeć więcej o sobie i chrząknął mocno dla zaanonsowania swojej blizkości, W jednej chwili w spiżarni zrobiło się cicho, słychać było tylko stłumione szepty i ciche chichotanie, a potem coś koło drzwi jego przemknęło się szybko, na palcach.
Cała ta rozmowa podsłuchana, zrobiła na“ kandydacie filozofii niemiłe wrażenie, wydawała się trywialną i niesmaczną, a poufałe konszachty z kucharką, źle bardzo zaleciły w jego oczach nowego gościa. To też, kiedy w godzinę później poszedł do dworu na herbatę i pani Kajetanowa przedstawiła go kuzynce, ukłonił jej się obojętnie z pewnym rodzajem lekceważenia.Mimo to, nie uszło jego uwagi, że panienka podczas przedstawienia zarumieniła się mocno, zapewne z powodu owej rannej rozmowy, którą podsłuchał i to zakłopotanie pochlebiało trochę jego miłości własnej. Robiło m!l to pewną satysfakcyę, że zarumieniła się z jego powodu, zwłaszcza, że jej z tem było wcale ładnie. Ale to przyjemne wrażenie wnet się zatarło, gdy panienka odzyska wszy za chwilę swobodę, poczęła szczebiotać bez ładu i zastanowienia, co jej na myśl przyszło, opowiadać różne, niezbyt nawet ciekawe epizody z życia klasztornego, naśladować nosowe piszczenie zakonnic, zakatarzony głos księdza katechety, bas organisty, i przytaczała różne figle, jakie płatała tym dwóm ostatnim.
Mówiła tyle, że pana Kazimierza aż głowa rozbolała z tego trajkotania, które w nim niesmak dziwny budziło. Dlatego też usunął się wcześnie od jej towarzystwa i, wziąwszy pod pachę drugi tom Haeckla, poszedł w głąb ogrodu do grabowej altany, była to bowiem zwykła godzina wspólnego czytania. Dziś jednak nie był pewny, czy Jadwiga przyjdzie. Bał się, że będzie może musiała dotrzymywać towarzystwa kuzynce i gniewało go, że przybycie tej gąski popsuje im dotychczasowe przyjemności i zburzy cały tak pięknie ułożony porządek dnia.
Wtem usłyszał stąpanie po piasku, którym była wysypana ścieżka. Obejrzał się i zobaczył przez liście wyniosłą postać Jadwigi. Nie była jednak samą. Obok niej, trzymając ją pod rękę, szła kuzynka i głośno z nią rozmawiała.
— Więc on chce być profesorem? — pytała.
— Tak.
—To wielka szkoda?
— Dla czego? — Alboż to nie szkoda takiego ładnego chłopca na profesora? Ja, żeby to odemnie zależało, tobym samych starych i brzydkich robiła profesorami.
— Dziecko z ciebie — rzekła Jadwiga mentorskim tonem, zdradzającym uczucie wyższości, jakiego doznawała wobec naiwnej kuzynki. Chciała jeszcze coś dalej mówić, ale spostrzegłszy Kazimierza w altanie, urwała rozmowę i weszła pod cieniste sklepienie.
— A! pan już na stanowisku?
— Może dzisiaj nie będzie nic z czytania? —Dla czego? Zosia może także coś skorzystać.
— O! ja bardzo lubię słuchać, jak kto ładnie czyta. A co państwo czytacie?
— Dzieje tworzenia się przyrody, przez Haeckla.
— To tytuł powieści? — Ależ to nie powieść — rzekła Jadwiga i uśmiech politowania nad nieświadomością kuzynki skrzywił lekko jej usta.
— Nie powieść? Wiersze? Ach! ja tak lubię wiersze — mówiła, klaszcząc w dłonie ucieszona.
— Nie, to książka naukowa, bardzo zajmująca. Posłuchaj. — Wskazała jej miejsce obok siebie i sama usiadła.
Zosi zrzedła minka. Książka naukowa przypominała jej szkołę, tę nudną szkołę, o której rada była zapomnieć, wyrwawszy się raz z klasztornych murów. Mimo to, słuchała z początku z wielkiem nabożeństwem i skupieniem ducha; ale gdy pomimo natężonej uwagi nie mogła wiele zrozumieć z tego, co słyszała, zaczęła się kręcić niespokojnie, przeciągać się, oglądać na wszystkie strony, nareszcie usłyszawszy pantarkę, skrzeczącą w ogrodzie, zerwała się i pobiegła, niby, żeby ją odpędzić, aby nie przeszkadzała czytającym — i nie wróciła więcej. A kiedy potem przed obiadem zeszła się z Jadwinią w pokoju, spytała jej z całą naiwnością:
— Moja kochana, jak ty możesz słuchać takich nudnych rzeczy? chyba, że to robisz z grzeczności dla niego.
— Nie przymuszałabym się z grzeczności tylko, gdyby mnie to nie zajmowało — odrzekła Jadwinia.
I zaczęła, jak z katedry, wykładać Zosi o potrzebie wyższego wykształcenia kobiet, wykazywała jej różnicę między ulotne mi tworami fantazyi a ścisła wiedzą, a Zosia miała taką minkę, jak nieraz w klasztorze, gdy poważna matka ksieni dawała jej napomnienia, to jest wyczekiwała niecierpliwie, kiedy się to wszystko skończy. Jadwiga jednak, wpadłszy na ulubiony temat, nie byłaby może tak prędko skończyła, gdyby nie to, że w tej chwili jakby na szczęście Zosi, ktoś zajechał przed ganek.
— Bolek — zawołała ucieszona i wybiegła na ganek powitać przybyłego, który z kawalerską fantazyą zajechawszy przed dom, osadził na miejscu rozbrykane, galopujące konie i rzuciwszy potem cugle służącemu, siedzącemu z tyłu, zeskoczył zręcznie i począł się witać z kuzynką. Powitanie było tak serdeczne, takie poufałe, że Kazimierz, który właśnie wychodził z ogrodu i był świadkiem tego, znalazł je za zbyt poufałe i nieprzyzwoite. Nawet później kiedy mu pan Kajetan wytłumaczył, że to blizkie pokrewieństwo i że znali się oboje od dziecka, wydawała mu się to arcyzdrożną rzeczą, żeby młoda panienka miała tyle śmiałości do mężczyzny. A był to mężczyzna w całem tego słowa znaczeniu, bo choć nie miał nad dwadzieścia kilka lat, ale okazały wzrost, herkulesowa — postawa, robiły go o wiele starszym.Twarz miał rumianą, zdrową, ogorzałą od słońca, na której rozsiadł się prawdziwie szlachecki wąs, płowego koloru, a dłonie takie szerokie i silne, że gdy podczas przedstawienia uścisnął rękę Kazimierza, ten aż się skrzywił z bólu. Był przytem rozmowny, cały wieczór bawił towarzystwo opowiadaniem różnych dykteryjek szlacheckich i wypadków jarmarcznych, a opowiadanie przeplatał śmiechem głośnym, rubasznym, który Jadwigę drażnił w wysokim stopniu i dziwiła się w duszy, jak ojciec i matka mogą znajdować przyjemność w słuchaniu płaskich konceptów i trywialnych anegdot. Kazimierz równie dziwił się, że one Zosię tak zajmowały. Wesołe dziewczę chichotało co chwila, a choć podczas tego rumiane jej usteczka rozchylając się, odsłaniały dwa szeregi białych, równiutkich, zdrowych ząbków, a na pulchnej buzi tworzyły się dwa wdzięczne, powabne dołeczki, Kazimierz nie zachwycał się nimi i od czasu do czasu, ruszaniem ramion lub pogardliwym uśmiechem telegrafował Jadwini swoje niezadowolenie. Oboje wśród tego towarzystwa czuli się obcymi, rozmowa wydawała im się płaską, śmiech pustym.
Następnego dnia, gdy się zeszli w altanie, wyraźniej nieco objawili swój sąd o jarmarcznym bohaterze, jak Jadwiga z przekąsem nazwała Bolesława i o śmiejącej się wiecznie Zosi. Przy tej sposobności Kazimierz wyspowiadał się, że wczoraj, siedząc jak na torturach cały wieczór, myślał przez chwilę, jakie to okropne musiałoby być jego życie, gdyby go tak los przykuł do istoty bezmyślnej, prozaicznej, któraby nie umiała odgadnąć jego wyższych pragnień i zrozumieć go należycie. A zakończył swoją spowiedź wyznaniem, że teraz więcej, niż kiedykolwiek czuje, jakie to szczęście posiadać kobietę, która odpowiada potrzebom serca i umysłu.
— Pojmuję pana w zupełności — odezwała się poważnie Jadwiga — bo i ja nie umiałabym, nie mogłabym oddać serca człowiekowi, któryby mi nie imponował wyższością umysłową, któregobym nie mogła zarazem kochać i szanować.Mnie się zdaje, że taki mężczyzna w małżeństwie, to zero przed jednością, które wartość jedności nie podnosi, ale obniża.
— Jak znowu mnie się zdaje, że żona bez wykształcenia to kula uwiązana u nogi męża, która mu cięży w życiu i tamuje polot jego myśli.
Rozmowy takie, bo nieraz przedtem w podobny sposób czynili sobie wyznanie, utwierdzały ich coraz więcej w przekonaniu, że oboje są dla siebie stworzeni. Dzisiejsza zaś tem się tylko różniła od poprzednich, iż Jadwiga uważała za stosowne oznajmić Kazimierzowi, iż nic nie stoi na przeszkodzie ich połączeniu.
— Więc pani powiedziałaś rodzicom?
— Wszystko; jasno i otwarcie, jak przystało istocie, która nie idzie na oślep, za popędem pierwszych wrażeń i instynktów, ale kieruje się rozumem. Tylko naiwność niepewna i nieświadoma siebie jest nieśmiałą w takich razach. Ja wyznałam im wszystko z podniesienem czołem ..
— A cóż oni?
— Przekonawszy się, że wszelkie perswazye były daremne i spóźnione ot zatwierdzili mój wybór.
— Więc mogę mieć nadzieję — zawołał żywo Kazimierz.
— Nie nadzieję, ale pewność — rzekła, podając mu rękę
Kto wie, czy przepełniony radością kandydat filozofii nie byłby się odważył w tej chwili na ucałowanie tej rączki, gdyby nie pan Kajetan, który idąc ku nim, wołał zdaleka:
—Jadwiniu, chodźno, zobacz, co tam za cuda wyprawia Bolek na koniu. Chwat chłopak, jak Boga kocham.
Mój ojcze, mnie takie rzeczy nie bawią — odrzekła z lekceważeniem.
— Ale to warto zobaczyć, jak Clę kocham.
No, chodź, chodź. A może i pan, panie Kazimierzu, choć ty profan w takich rzeczach, ale się zdziwisz, bo to formalne sztuki.
Mówiąc to, wziął córkę za rękę i poprowadził ze sobą do furtki, wychodzącej na podwórze. Kazimierz. pierwej musiał systematycznie poskładać skrypt a, książkę i dopiero po chwili z powagą udał się za nimi.





III.

Państwo Kajetanowie w towarzystwie Jadwigi, Zosi i Adasia, przypatrywali się z ganku śmiałym harcom jeźdzca. Czeladź dworska, także zaciekawiona, wychylała głowy to z drwalni, to z kuchni, to z za plota i dziwiła się. Bo też rzeczywiście warto było patrzeć, jak dziarski i dorodny młodzieniec ze spokojem i siłą męzką pokonywał wybryki zuchwałego rumaka, który napróżno usiłował buntować się przeciw jego woli; machał łbem, gryzł wędzidło, parskał pianą, stawał dęba, aż w końcu musiał uledz i posłusznie stąpać w takt szpicruty, kłusować, galopować, zwracać się na prawo, i na lewo, zakreślać esy i ósemki podług zachceń jeźdźca. Pan Kajetan, jako najkompetentniejszy znawca, głośnemi wykrzykami i brawami oddawał pochwały każdemu trudniejszemu zwrotowi.
— Brawo! doskonale — powtarzał co chwila — patrzcie, patrzcie jak go zażył znakomicie, a to gracz, niech go nie znam.. Co to za kłus, jakby panienka w tańcu nóżkami przebiera, o! raz dwa, raz dwa.
I mówiąc to, przechylał głowę to w jedną, to w drugą stronę, naśladując wdzięczne ruchy konia.
Pani Kajetanowa także podzielała zachwyt męża, Zosia z uciechy klaskała w rączki i podskakiwała, a Adasiowi ledwie oczy na wierzch nie wyszły, usta otworzył tak, jakby chciał połknąć i jeźdźca i konia, a przy trudniejszych skokach aż nogami przebierał z podziwu. Nawet Jadwiga, która z początku zachowywała się zimno, obojętnie i patrzała jakby z musu, jak od niechcenia, powoli z coraz większem zajęciem śledziła zręcznego jeźdźca, i mimowoli objawiła zdanie, że Bolek wcale dobrze prezentuje się na koniu.
— Patrząc na taką jazdę — rzekła do Kazimierz a, który stanął obok niej w tej chwili — w której koń i jeździec stanowią. niejako jedną całość, można dopiero zrozumieć myt o Centaurach. Nieprawdaż panie?
Kazimierz zrobił ruch głową, który równie mógł znaczyć potwierdzenie, jak i przeczenie, ale widać było z twarzy, że nie przypadła mu wcale do gustu ta uwaga, która była zarazem pochwałą jeźdźca. Uczuł się nią upokorzony i zepchnięty na drugi plan. To też widząc jej żywe zajęcie się jeźdzcem, odważył się przyciąć zjadliwie, iż nie przypuszczał nigdy, aby gustowała w podobnych cyrkowych produkcyach.
— Fałszywie mnie — pan sądzisz. Karkołomnych sztuk nie lubię, i nie pochwalam, ale takie pokonywanie brutalnej siły zwierzęcia rozumną wolą człowieka, to widok zajmujący, bo to niejako zwycięztwo ducha nad materyą. Przyznasz pan sam, że jeździec w takich chwilach ma coś tryumfatorskiego w sobie, a zarazem artystycznego.
— Gdybym był wiedział, że pani tak wielką wagę przywiązujesz do tego, byłbym i ja starał się pozyskać względy pani na koniu.
— Alboż pan jeździsz konno? — spytała ze zdziwieniem.
— Nie jest to znowu tak wielka sztuką — odrzekł z lekceważeniem..
— Co? jeździsz pan konno? — spytał pan Kajetan, zwracając się do niego — a nigdy nie przyznawałeś się do tego. No, to może pokażesz nam swoją sztukę.
Właśnie Bolesław zatrzymał konia przed gankiem i zsiadł z niego. Pan Kajetan więc nalegał na kandydata filozofii, aby zaprodukował się przed damami z łacińską jazdą. Prosiła pani Kajetanowa, Zosia, nawet Adaś, ciekawy zobaczyć profesora swego na koniu, przyłączył swój głos do ogólnej prośby. Biedny profesor, przyparty w ten sposób, nie umiał się wymówić, choć na koniu nigdy w życiu nie siedział. Ale właśnie dla tego, że nie siedział, nie wydawało mu się to tak trudnem. Trzymać się mocno, aby nie spaść, to cała sztuka, do tego potrzeba było tylko śmiałości i odwagi, a on w tej chwili, podrażniony zazdrością, czuł w sobie taki ogromny zapas odwagi, że nietylko na koniu, ale na ognistym smoku byłby był gotów harcować przed panią swego serca i myśli. Bolesław jednak musiał mu z miny wyczytać“ że nie patrzy na dobrego jeźdzca, bo mu zaproponował, aby lepiej siadł na klaczkę siwą, bo kasztan jest za ognisty.
Uwaga taka z ust człowieka, o którego właśnie był zazdrosnym, wydawała mu się ubliżeniem i uraziła jego miłość własną, to też ignorował ją i, przystąpiwszy odważnie do konia, wsadził nogę w strzemię.
— Jakto? z prawej strony? Panie Kazimierzu, co pan robi? — zawołał pan Kajetan.
Ale kandydat filozofii oszołomiony własną odwagą, nie słyszał wcale tego, tylko gramolił się ze wszystkich sił na konia i nie byłby może tak łatwo dokonał tego, gdyby mu Bolek nie był przyszedł z pomocą. Zaledwie jednak usadowił się na siodle, koń, ściągany mocno w pysku, począł się z nim cofać ku parkanowi między pokrzywy, nad któremi wisiała na sznurach bielizna. Napróżno nieszczęśliwy jeździec kopał go nogami i wołał: wio, hetta, aby go zachęcić do postąpienia naprzód, koń cofał się wciąż i przyparł go w końcu do parkanu tak, że o mało nie zgniótł mu nogi.
— Popuść mu pan cugle — popuść cugle — wołał pan Kajetan z ganku.
Kazimierz jednak nie słyszał tego, bo stracił zupełnie przytomność i nie wiedział co się z nim dzieje. Nim ktoś miał czas podbiegnąć i zesadzić go, rumak czy za mocno kopnięty, czy przestraszony wołaniem, ruszył żywo z pokrzyw i puścił się galopem koło gazonu ku bramie z jeźdzcem, który nie przygotowany na to, podskakiwał jak opałka za wozem, to w jedną, to w drugą stronę, mając na głowie zamiast kapelusza strąconego przez sznurek, jakąś kobiecą koszulę, której rękawy tańcowały w powietrzu. Do tego jeszcze strzemiona, z których wyjął nogi w przestrachu, tłukły go niemiłosierne po łydkach, a konia po bokach, co tego ostatniego pobudzało do coraz szybszego galopu. Biedny kandydat filozofii, nie mogąc utrzymać się w równowadze, puścił cugle, uważając je za mniej bezpieczny punkt oparcia i chwycił się grzywy obiema rękami, wystraszony i blady.
Bolek i dwóch parobków biegło za nim na przełaj przez gazon z pomocą.
— Ależ ten człowiek nie ma pojęcia o konnej jeździe — odezwał się pan Kajetan.
— Nie pojmuję, jak można porywać się na coś, czego się nie rozumie — rzekła Jadwiga, cała rumiana od wstydu i zgorszona niefortunnem znalezieniem się swego amanta. Więcej oburzała się, niż litowała; nie mogła mu darować, że nietylko siebie, ale i ją ośmieszył, jako swoją narzeczoną. Zapomniała wtedy o wszystkich skarbach wiedzy, jakie posiadał, pamiętała tylko, że się stał śmiesznym i to obniżyło niesłychanie jego wartość w jej oczach. Nie chciała nawet patrzeć dłużej na niestetyczne podskoki i podrygi jego i odwróciwszy się, poszła do pokoju.
Tymczasem stało się, że zanim zdołano zatrzymać spłoszonego rumaka, ten, skoczywszy w bok, zrzucił jeźdźca na ziemię. Uderzenie było tak silne, że Kazimierz stracił przytomność. Zosia, ujrzawszy to, z krzykiem wpadła do pokoju, porwała ze stołu karafkę z wodą, ręcznik i biegła co tchu ratować omdlałego, a za nią popędziła drobnym kroczkiem i pani Kajetanowa. — Długo musiano nacierać mu skronie, pryskać wodą, obmywać octem, zanim go się docucono.Pokazało się, że oprócz przestrachu i gwałtownego wstrząśnienia, noga i ręka uległy mocnemu stłuczeniu, a I skroń po lewej stronie była zadraśniętą do krwi. Zaniesiono go więc do mieszkania, obwiązano głowę chustką, a na nogę i rękę radzono kompresy. Zosia zapewniała go, że mu to dobrze zrobi, bo ona w ten sam sposób wyleczyła Burka, pogryzionego przez psów we wsi i małe prosię, któremu pastuchy przetrącili nogę.
Kazimierzowi nie było może bardzo przyjemne to porównanie z przetrąconem prosięciem i skaleczonem psiskiem; ale za wsze milszą mu była troskliwość naiwnego dziewczęcia, choć objawiona w tak niezręczny sposób, niż obojętność Jadwigi, która przez cały czas jego słabości, trwającej dni kilka, wcale się nie pokazała. Kazimierz domyślał się powodu jej nieobecności, chciała mu tem pokazać całą śmieszność i nierozwagę jego postępku. Czuł, że zasłużył na pogardę, a jednak kara wydawała mu się za srogą i bezlitośną. O ileż więcej serca pokazało to dziewczątko. które lekceważył i które dla niego nie było niczem.
Poczciwa Zosia tak dalece posunęła swoją troskliwość, że chciała sama kompresami okładać rękę i nogę chorego; tylko pani Kajetanowa temu się sprzeciwiała. Wprawdzie nie umiała wytłumaczyć się dokładnie przed Zosią, dla czego to nie wypada, bo Zosia w zbytku naiwności nie widziała żadnego powodu, dla czegoby nie miała opatrywać pana Kazimierza, skoro opatrywała Burka i skaleczone prosię, mimo to, musiała być posłuszną — i opatrunek zdać na starą Kaśkę, a sama tylko pod okno jego zachodziła po kilka razy dziennie, aby go się zapytać, jak się ma i czy czego nie potrzebuje. Ponieważ zajmowała się także po trochu kuchnią, więc z obowiązku gospodyni zapytywała chorego przez drzwi, co będzie jadł, czćm mu zasypać rosół, czy woli smażone, czy pieczone mięso, lub jaką leguminkę mu przyrządzić. Nieraz wraz z jedzeniem na tacy, przysyłała mu bukiecik świeżych kwiatków, aby mu było weselej w pokoju.
Te wszystkie oznaki troskliwości nie były niemiłe Kazimierzowi — i nieraz przez okno z upodobaniem przypatrywał się powabnej. dzieweczce, jak w fartuszku omączonym, z zakasanemi wyżej łokcia rączkami, biegała przez podwórze to do śpiżarni, to do piwnicy, to do kuchni. Czasem brał do ręki kwiaty przysłane przez nią, wąchał je z przyjemnością, oglądał i myślał sobie wtedy:
— Przecież to dobre, poczciwe dziewczątko.Jaka szkoda, że tak mało inteligentne.
Bo, że jej brak było tego, to zdradzała na każdym kroku. Raz naprzykład, rozmawiając z nim tak przez drzwi, poczęła się użalać nad nim, że się tak nudzi sam jeden.
— A kto pani powiedział, że się nudzę?
— Jakże się pan nie ma nudzić, kiedy gospodarstwo zajęci nie mają czasu zajmować się panem, nam, pannom, nie wolno odwiedzać pana — no, to się musi panu okropnie przykrzyć tak leżeć samemu.
— Mam książki — odparł Kazimierz.
— E! cóż to za zabawa, jeszcze takie nudne książki, jak te pańskie. Jabym umarła z nudów, żeby mi tak przyszło czytać i czytać wiecznie.
Kazimierz był niesłychanie zgorszonym tą mową, raziła ona nielitościwie jego uszy i umysł.Nie pojmował, jak można mieć tak ograniczone pojęcieć czytaniu, a co więcej, jak można być tak nierozsądną, żeby się do tego przyznawać. Czuł rodzaj litości dla tej, tak umysłowo nizko stojącej istotki, jaką się czuje dla nieuleczonego kalectwa, bolała go i gniewała płytkość jej myśli; a jednak .. jednak, gdy pierwszy raz wyszedł po kilku dniach leżenia ze swego pokoju i spotkał się z nią na podwórzu, ucieszył się, że ją pierwszą spotkał.
Biegła właśnie z kluczykami do śpiżarni i ujrzawszy go tak niespodziewanie, zawołała głośno:
— A!!
Wymówiła jednę tylko literkę; ale z taką jakąś serdeczną, dziecinną uciechą, z takiem rozkosznem zarumienieniem, że mu się w piersiach zrobiło dziwnie błogo i tak był zajęty myślą o tem spotkaniu, że, wszedłszy do pokoju, nie spostrzegł w pierwszej chwili nieobecności Jadwigi. Dopiero pani Kajetanowa mu to przypomniała, mówiąc, że wyjechała z kuzynem na spacer konno. Uczył ją bowiem jeździć. Wprawdzie ona dawniej jeździła, jak mówiła matka, nawet nieźle, ale odkąd zatopiła się w książkach, zapomniała zupełnie, a kuzynek był tak dobry, że ofiarował się przypomnieć jéj.
Dziś właśnie była pierwsza lekcya.





IV.

Odtąd zapewne już Kazimierz i Jadwiga nie czytywali razem w grabowej altanie, pomyślą sobie szanowne czytelniczki.
Owszem, przeciwnie, schodzili się znowu jak dawniej, tylko, że teraz więcej czytali, jak rozmawiali. Schadzki ich przybrały charakter odczytów. On zjawiał się regularnie o zwykłej godzinie z książką w ręku, jak profesor, a ona siadywała naprzeciw niego z robótką — i słuchała.Nie mieli jednak tego spokoju, co dawniej, dużo rzeczy im przeszkadzało i sprawiało roztargnienie. Kiedy naprzykład z podwórza doszedł ją głos Bolesława, wydającego służbie rozkazy, napięta jej uwaga słabła, myśli wikłały się, że najprostszego zdania zrozumieć nieraz nie była w stanie. Gniewała się o to na kuzynka i raz nawet delikatnie, w rozmowie z nim, dała mu do poznania, że ma głos zanadto donośny i każde jego słowo słychać w ogrodzie. Ale kuzynek niedomyślny inaczej to zrozumiał, był przekonany, że tem daje mu do zrozumienia, iż zwraca na niego uwagę i wycałował ją za to, uradowany, po rączkach.
Tak samo i Kazimierz, gdy przypadkiem podczas jego czytania Zosia wpadła do ogrodu i, nucąc sobie coś wesołego, biegła jak motylek między drzewami, kładł książkę na kolanach i czekał aż zniknęła, bo mu obecność jej przeszkadzała. Oboje jakoś.stali się pod tym względem dziwnie drażliwi. To, na co przedtem nie zwracali uwagi, teraz irytowało ich i niepokoiło.
Gniewało ich naprzykład to, że Bolesław i Zosia do pewnego czasu nieodstępnie prawie byli razem. W towarzystwie bardzo’ często odosabniali się i mieli zawsze jakieś sekreta między sobą na boku, a przy stole podczas obiadu wymieniali jakieś znaczące spojrzenia, zagadkowe znaki. Czasem Zofia wywoływała Bolesława pod pozorem jakiegoś pilnego interesu do ogrodu, gdzie zostawała z nim bardzo długo sam na sam.
To gorszyło i oburzało Jadwigę w wysokim stopniu, i robiła nawet.wyrzuty matce z tego powodu, że pozwala w swoim domu na coś podobnego.
Nawet Kazimierz ośmielił się raz zrobić uwagę panu Kajetanowi, że może to nie wypada, aby młoda panienka tak afiszowała się ze skłonnością do kawalera.
Pan Kajetan przyjął tę wiadomość z wielkiem zdziwieniem i zaczął rozpatrywać szczegółowo z czego to wnosi. Kazimierz wtedy, nie obwijając w bawełnę, powiedział wszystko; co wiedział.
— Więc sądzisz, że się mają ku sobie?
— To przecież widoczne aż nadto.
— Niechże cię uściskam za tę nowinę.
—Jakto? — zapytał z kolei Kazimierz zdziwiony.
—Bo niczego bardziej nie pragnę, jak żeby się tych dwoje pobrało. A bałem się, że Zosi może ktoś inny wpadł w oko, bo to dziewczęta w tym wieku różne mają gusta. Ale skoro pan mówisz, że się mają ku sobie — to chwała Bogu. Dla Bolka, to wcale dobra partya. Wprawdzie on trochę hulaka, ale serce najpoczciwsze — wyszumi się za młodu, to potem, jak się przy żonie ustatkuje, będzie z niego obywatel co się zowie. Majątku wielkiego nie ma, bo ojciec jego siedzi na małej dzierżawie i synowi nie będzie mógł dać wiele; ale za to Zosia ma niezgorszy fundusik w depozycie po rodzicach. Połatawszy jedno z drugiem, będą mogli mieć wcale dobrą egzystencyę. Niech cię więc, panie Kazimierzu, nie boli o to głowa. Skoro się kochają, to szczęść im Boże.
Choć pan Kajetan argumentował tak jasno, Kazimierz jednak nie zdawał się być tem przekonany, gdyż nawet narzeczeństwo nie usprawiedliwiało w jego oczach dostatecznie tak poufałego stosunku Zosi z Bolesławem, a że widział, iż pan Kajetan nie myśli rozciągnąć baczniejszej opieki nad młodą parą, przeto sam postanowił czuwać nad nimi — uważał to za obowiązek sumienia. Sposobność mu się prędko nadarzyła, bo zaraz tego samego dnia po obiedzie, Zosia, pokręciwszy się trochę po pokoju, wysunęła się się nieznacznie, a niedługo potem wyszedł także Bolesław. Po brzęku klamki u furtki mógł być pewnym, iż wszedł do ogrodu. Chciał zaraz iść za nimi, ale nie mógł, bo pan Kajetan trzymał go przy czarnej kawie i bawił rozmową, z której on mało co słyszał, bo siedział jak na szpilkach i niecierpliwił się, żeby co prędzej mógł się uwolnić od niego. Nareszcie, gdy mu się to udało, wypadł jak wary at z pokoju, prosto do ogrodu do grabowej altany. Tam ich nie było. W alei także nie, ani koło gołębnika. Przebiegł cały ogród szybkim krokiem, szukając ich wzrokiem między drzewami, za krzakami bzu i nigdzie nie znalazł. Dopiero pod lipą, koło stawu, usłyszał głos Bolesława. Jednym tchem pobiegł tam, ale jakie się zdziwił, gdy zamiast Zosi, którą się tam zastać spodziewał, zobaczył Jadwigę. Stała na schodkach, prowadzących do stawu, jedną ręką podniosła nieco fałdy sukni, a drugą podawała Bolesławowi, który, przytrzymując łódź wiosłem przy brzegu, pomagał jej wsiąść. Zdziwienie to nie było mu nieprzyjemnem, owszem odetchnął teraz swobodniej, bo o Jadwigę był spokojny, mając najmocniejsze przekonanie, że to nie żadna umówiona schadzka, ale prosty przypadek sprowadził ją tutaj, gdy tymczasem o Zosi nie mógłby tego samego powiedzieć. Zaufanie swoje do Jadwigi posunął tak daleko, że nawet nie myślał przeszkodzić jej w przejażdżce po wodzie, cofnął się dyskretnie niepostrzeżony i poszedł odszukać Zosię. Nie dla tego, aby pragnął jej widoku, broń Boże, ale poprostu, żeby się przekonać, czy podejrzenia jego uzasadnione były, czy Zosia rzeczywiście była w ogrodzie. Przeszedł więc jeszcze raz główniejsze ścieżki. Na jednej z nich spotkał służącą, idącą ze dzbankiem od źródełka; gdy ją mijał, mimowoli wymknęło mu się pytanie, czy nie widziała gdzie panny Zofii?
— Panienka jest w jarzynowym ogrodzie z kucharką, obierają groch. Pan jej potrzebuje, to zawołam.
— Nie potrzeba — odezwał się żywo i zły był na siebie, że się zapytał o nią. Po co? skoro nie było jej w towarzystwie Bolesława, to cóż go obchodzić mogło, gdzie się znajduje.Uspokojony wrócił do siebie.
Ale w pokoiku jego było tak parno, muchy uprzykrzone tak dokuczały, że niesposób było wysiedzieć. Zabrał więc książkę i wyszedł czytać na świeżem powietrzu, a że w sadzie wydawało mu się za duszno, za mało widoku, więc przyszło mu na myśl, czyby nie lepiej iść na kopczyk, zkąd taki szeroki widok się otwierał na całą okolicę. To mu tylko było nie na rękę, że do kopczyka droga prowadziła przez jarzynowy ogród, gdzie podobno była Zosia. Gotowa sobie pomyśleć, że szuka jej. No, ale można przecież przejść nie zatrzymując się. Z tem postanowieniem poszedł szybko w stronę jarzynowego ogrodu.
Ogród ten znajdował się za stodołami w miejscu zacisznem, otoczonem lipami, w bliskości których stało kilkanaście ulów wśród wysokiej niekoszonej trawy, pełnej różnobarwnego kwiecia, koło którego brzęczały pszczoły. Za trawnikiem wylegiwały się do słońca pulchne zagony, pokryte jarzynami różnego gatunku, wyglądające zdaleka jak olbrzymie gąsienice. Z samego brzegu rozrastały się powyginane fantastycznie liście ogórków ze złocistym kwiatem, dalej rozstrzępione, przejrzyste pietruszki, pomarszczone głów ki włoskiej kapusty, nad niemi kwiaty maku, niby różnobarwne motyle w towarzystwie poważnych słoneczników. Na dalszych zagonach w zbitych szeregach stały wyprostowane boby, których kwiateczki wyglądają, jak oczy zerkające z ubocza. Za bobami sterczały zielone ściany kukurudzy i grochu szparagowego. Tam właśnie stała Zosia wraz z kucharką, w połowie zakryta drobnemi listkami grochu, z wyciągniętą do góry rączką, którą obrywała wyżej rosnące strączki i wrzucała je do fartuszka, zawiniętego koło paska w kształcie torebki. Jakkolwiek zajęta była bardzo swoją robotą, to jej nie przeszkadzało jednak zobaczyć od razu Kazimierza, jak tylko wszedł do ogrodu.
— Pan Kazimierz, pan Kazimierz — zawołała ucieszona — jak to dobrze, że pan idziesz, będziesz nam pomagał, prawda?
Byłoby niegrzecznością nieusłuchać takiego zaproszenia, Kazimierz więc zboczył ze ścieżki wiodącej do kopczyka i poszedł przez zagon prosto do Zosi, jedynie na króciutka rozmowę. Ale trzpiot dziewczyna nie chciała go puścić tak prędko.
— To nic nie pomoże, musisz pan z nami obierać. Lubisz pan zajadać groch szparagowy, to trzeba i popracować za to. Połóż pan tę nudną książkę, a trzymaj pan to. — Wcisnęła mu w rękę koszyk, stojący w bruździe i pouczała, jakie strączki trzeba wyrywać, a jakie nie.
Kazimierz z pobłażliwym uśmiechem był jej posłusznym, bo go bawiła ta rozkazująca minka, ten poważny ton nauczycielki przy dziecinnej prawie twarzyczce i płochem usposobieniu. Było jej z tem tak ładnie, że więcej patrzał na nią, niż na to, co robił i często, zamiast strączków, kładł do koszyka na oślep rwane liście, za co dostawał od niej napomnienia. Pierwszy raz może w życiu znajdował się w podobnej sytuacyj, przy podobnem zajęciu, w towarzystwie naiwnej dzieweczki, która z powagą traktowała kwestyę rwania strączków i czuła w tem swoją wyższość nad nim. Sprawiało mu to pewne przyjemne łachotanie w sercu, któremu poddawał się z rozkoszą.
Nagle, tuż prawie za jego plecami, rozległ się rubaszny śmiech pana Kajetana. Kazimierz zmieszał się jak żak, schwytany na gorącym uczynku i koszyk wypuścił z ręki.
— A to cię ubrali — zawołał pan Kajetan.Patrzcie państwo, co ta mała nie wyrabia. Takiego filozofa obróciła na posługaczkę kuchenną, Ha! ha! ha! niezadługo ci radle pomywać każe i talerze wycierać — zobaczysz.
— E! co też to wujcio nie wygaduje — rzekła Zosia — rumieniąc się i rzuciła kilka filuternych spojrzeń na Kazimierza, jakby chciała wypróbować ich mocy nad nim.
— No, no, daj pokój, już ja cię znam. Onby tu z pewnością dobrowolnie się nie znalazł, gdybyś go nie była gwałtem zaciągnęła.
— O! bardzo przepraszam, bo pan Kazimierz sam przyszedł. No, czyż nie prawda?
— Tak! Czekaj bratku, powiem ja Bolkowi, że mu pannę bałamucisz.
— Ciekawam, co Bolka to obchodzić może, czy ja z kim mówię i co mówię?
— Więc wolisz z panem Kazimierzem rozmawiać, jak z Bolkiem?
— E! proszę mnie nie sekować — mówiła, zasłaniając się rączką od niego, by ukryć żywy rumieniec, który w tej chwili oblał jej twarz i uszka jej zafarbował, a widząc, że wuj nie myśli przestać i miał ochotę dalej bawić się jej kosztem, porwała koszyczek z ziemi i uciekła z ogrodu, żeby nie słyszeć, co będzie mówił.
— Ho, ho, ho! to tu rzeczy dalej zeszły, jak sądziłem. Panie Kazimierzu! ostrożnie z ogniem.
I pogroził mu z dwuznacznym uśmiechem.
— Ale zaręczam panu....
— No, no, nie tłumacz się, ja nie ksiądz spowiadać cię nie będę, tylko radzę ostrożnie, bo to z Bolkiem sprawa.
Uwaga ta, powiedziana tonem żartobliwym, niemile bardzo dotknęła Kazimierza. Jakto, więc mógł ktoś przypuścić, że on się kocha w tem dziecku i to jeszcze kto go posądził, ojciec Jadwigi, który przecież wie dobrze, że jest zakochany w jego córce. Wprawdzie wesołe żarty Zosi bawiły go, ale, jakżeby był w stanie kochać się w tak prozaicznej pustej dziewczynie, która od książek uciekała, a poważniejszej rozmowy prowadzić nie była w stanie. Jakież porównanie mogło być między nią a Jadwigą? Wprawdzie była może trochę powabniejszą od Jadwigi, więcej ożywioną; ale za to Jadwiga miała wykształcenie, poważny pogląd na świat, była taką, jak on pojmował i wyobrażał sobie, że kobieta być powinna. Gdy tymczasem tamta druga, najzwyczajniejsza istotka, tyle tylko, że ładna, poprostu wiejska gąska, to, co Niemcy nazywają «Landpomeranze», To też nie mógł się uspokoić, że pan Kajetan śmiał go posądzić o miłość dla niej, a raczej do niej. Wydało mu się więcej niż śmiesznem, bo oburzającem podobne przypuszczenie.





V.

W czasie, kiedy Kazimierz w jarzynowym ogrodzie zabawiał się z Zosią, Jadwiga z Bolesławem płynęli łódką po stawie. On wiosłował stojąc, a ona, usiadłszy na drugim końcu łodzi na ławeczce, przypatrywała mu się w milczeniu i podziwiała jego zręczność w kierowaniu,atletyczną budowę ramion i całej postaci, która jej przypominała mitologiczne figury Rafaela, znane jej ze sztychów. Obserwując go, myślała sobie, jaka to szkoda, że w tych potężnych kształtach, nie mieszka równie potężny duch, któryby je ożywiał i uszlachetniał.
Łódź mknęła szybko po zwierciadlanej powierzchni, wiosło łamało tafle wód w faliste kręgi, po których skakały złote blaski słońca. W powietrzu był spokój i przyjemne ciepło, w całej przyrodzie jakaś leniwa senność i rozmarzenie, które i jej się także udzielało i czyniło ją dziwnie pobłażliwą i łagodną. Czuła, że w tej, chwili trudnoby jej było gniewać się na kogokolwiek, że nawet urazę gotowaby była przebaczyć i zapomnieć. Łódź zanurzała się w cienie drzew i zarośli, które otaczały prawy brzeg stawu, to znowu wypływała na jasność słoneczną, pod błękitne sklepienie nieba, które odbijało się w wodzie wraz z temi białawemi obłoczkami, co jak delikatna pajęczyna rozsnuły się po lazurze. Na tem tle błękitu i zieleni pięknie rysowała się okazała postać wioślarza, jakby gotowy model dla malarza.
Kiedy opłynęli tak kilka razy staw wokoło, Jadwiga pierwsza przerwała milczenie i odezwała się:
— Dla czego jesteś dziś tak milczącym kuzynku? Przestań wiosłować, puść łódkę na wolę fali, usiądź, odpocznij i mów co.
— Kiedy boję się palnąć jakie głupstwo. Ty, taka mądra, że ja, doprawdy, nie wiem, o czem z tobą mówić.
— Dziecinny jesteś.
— Jak Boga kocham, tak ja przy tobie formalnie boję się odezwać. Przecież przy innych pannach to jestem taki wygadany; mówią nawet, że dowcipny, a jak ty na mnie patrzysz, to ani rusz.
— No, to nie będę patrzeć — rzekła z pobłażliwym uśmiechem, a zarazem pewnem zadowoleniem, bo jej pochlebiało, że takie imponujace wrażenie robiła na swym kuzynie.
— E! ty żartujesz sobie, a ja dalibóg, gryzę się tem. Nieraz. jak sam jestem, to mi tyle ładnych myśli chodzi po głowie, które chciałbym ci wypowiedzieć, a jak stanę przed tobą, to ani be, ani me, formalnie głupieję.
— Ale dla czego? dla czego?
— A czy ja wiem? Zaraz mi przychodzi na myśl: cóż ja jej nowego mogę powiedzieć, kiedy ona tyle książek czytała — i to mi zatyka usta.
— Jeżeli tylko o to idzie, to czytaj i ty, któż ci broni?
— E! ja nie do tego. Żeby to przeczytać jednę lub dwie książki i można być z tego mądrym, tobym się tam jeszcze odważył; ale jak raz zobaczyłem w bibliotece krakowskiej tyle pokojów zapełnionych książkami, to mnie odeszła ochota.
— Nie potrzeba przecież żebyś całe biblioteki pochłaniał, można zrobić wybór i poznać przynajmniej najpotrzebniejsze.
— A do czegożby mi to było potrzebnem? Profesorem przecież nie będę.
— No, ale dla własnej przyjemności.
— He! he! cóż to kuzynka żartuje sobie ze mnie?
— Dla czego?
— A no, prawda, bo cóż to za przyjemność, to tylko nudy śmiertelne. I gdyby to jeszcze człowiek z tego mógł być lepszym, albo bogatszym, to nie mówię.
— Właśnie wykształcenie do tego prowadzi.
— Albo to prawda? Mało ja to widziałem mądrych ludzi w dziurawych butach i z wytartemi łokciami. Nie daleko szukać — jeden z profesorów moich siedzi u mnie teraz na łaskawym chlebie.
— To wyjątek.
— Pokazałbym kuzynce na kopy takich wyjątkowych biedaków. A po kryminałach mało to siedzi oszustów, rzezimieszków, którzy szkoły pokończyli. A widzi kuzynka. Jak człowiek ma być dobrym — to i bez książki będzie, a kto dyabła wart....
— Fe! co ty mówisz — odezwała się, karcąc go za to szorstkie wyrażenie.
— Daruj mi, kuzynko. Widzisz, ja taki, co myślę, to mówię, a nie umiem słów dobierać.Żyje się z chamami, to człowiek zordynarniał trochę, żebym tak częściej przebywał z tobą, tobym się trochę wypolerował.
Jadwiga uśmiechnęła się na to naiwne wyznanie. Z pewnem zainteresowaniem przysłuchiwała się gadaninie tego Herkulesa z duszą prostaka, który mimo olbrzymiej siły fizycznej, jak dzieciak znajdował się w obecniej. Doznawała tego uczucia, jakby jakieś ogromne zwierzę kładło się pokornie u jej nóg i lizało jej ręce. Pochlebiała jej ta uległość i dla tego była pobłażliwą dla jego rubaszności, znajdowała nawet pewną przyjemność w jego towarzystwie.
— Więc ty nigdy nic nie czytujesz? spytała go po chwili, wyciągając na dalszą rozmowę
— Czytać, czytuję; to kalendarz, to powieść jaką, co mi wpadnie pod rękę, no i gazety — te codzień prawie, bo przecież trzeba wiedzieć, co się dziejew świecie, żeby człowiek miał o czem pogadać z ludźmi, ale to przecież czytaniem nazywać nie można. Prawda?
— Zapewne.
— Zresztą, ja od maleńkiego nie miałem ochoty do książek. Dla tego też ojciec, jak dostałem w trzeciej klasie trójkę, zerznął mi skórę i obrócił na gospodarza.
— Ale gdyby tak kto zachęcił cię do tego, poprosił.
— He! he! a cóżby komu na tem zależało?
— No, jakby tak kto się taki znalazł?
— E! nie znam takiego?
— Naprzykład, ja.
— Kuzynka? — spytał, topiąc w nią zdziwione oczy. — A cóżby kuzynce z tego przyszło?
— Gdyby mi też szło o to, żeby zrobić z ciebie człowieka wykształconego i gdybym prosiła cię, żebyś się wziął do tego? Cóż?
— Ba, to znowu inna rzecz. Dla kuzynki tobym ja Bóg wie co zrobił. Żeby mi kuzynka powiedziała naprzykład, skocz w wodę, to jak Boga kocham, anibym się chwilki nie namyślał, tylko buch do wody i zostałbym tam tak długo, dopókibyś nie kazała wyjść choćbym się miał utopić. Jak mnie żywego widzisz.
Mówił to z taką serdecznością, tak przy tem zapłonęły młodzieńczym blaskiem jego oczy, że Jadwiga, unikając jego wzroku, pochyliła zarumienioną twarz ku wodzie i zdawała się mocno zajętą obserwowaniem, jak powierzchnia wody wzdymała się i marszczyła około jej ręki zanurzonej, lub rozpryskiwała się z szelestem między palcami. Milczenie jej ośmielało go i mówił dalej:
— Bo ty nie wiesz, kuzynko, jaką masz władzę nademną. Ja sam nie wiedziałem, dopókim się nie przekonał. Ot, nie dalej jak wczoraj, szelma Antek zachwacił mi klacz. Wpadłem w taką pasyę, żebym go był stłukł na kwaśne jabłko.Wtem kuzynka wyszłaś przed ganek i spojrzałaś ku stajniom, gdzieśmy stali, mnie odrazu gniew się gdzieś podział, zmiękłem tak, że możnaby mnie było jak majowe masło smarować po chlebie — i Antkowi się upiekło. Tego jeszcze nie dokazała żadna panna ze mną, jak Boga kocham.
— Wracajmy już do brzegu — odezwała się nagle Jadwiga, nie patrząc na niego.
— Kuzynka znudziłaś się ze mną. Wiedziałem, że się tem skończy.
Nie odpowiedziała mu nic i skoro tylko łódka dotknęła brzegu, wyskoczyła z niej tak szybko, że nie miał nawet czasu podać Jej ręki do wyjścia i pobiegła przez ogród do domu, jakby ją kto gonił.
Odtąd już nie proponowała nigdy kuzynkowi, aby ją woził po stawie, unikała nawet zejścia się z nim sam na sam. Ale i z Kazimierzem nie schodziła się już tak często jak dawniej, w grabowej altanie. Natomiast z wielkim zapałem zabrała się do muzyki, którą była zaniedbała dla nauk.
Grywała teraz po kilka godzin dziennie i to sama dla siebie, przy zamkniętych drzwiach, odosobnienie, bowiem sprawiało jej przyjemność, i stało się potrzebą.
Fortepian jednak, oddawna nie strojony, był okropnym do grania. Kilka klawiszów już całkiem nie odpowiadało, struny, pospuszczane od wilgoci, brzęczały niemiłosiernie, więc Jadwiga jednego dnia podczas obiadu prosiła ojca, aby posłał po stroiciela. Ale pan Kajetan mimo słabości dla córki, wymówił się, że teraz żniwa, konie zajęte, że stroiciela niewiadomo gdzie szukać, bo w lecie jeździ od domu do domu radził poczekać do jesieni.
Rada nie rada, musiała się zgodzić na to.
Aż tu naraz jednego dnia stroiciel zjawia się we dworze, jak na zawołanie. Myślano, że to przypadek, bo i stroiciel tak utrzymywał i byłoby się z pewnością nie wydało, kto właściwie go sprowadził, gdyby nie to, że w tym czasie kasztanek mocno rozchorował się i do tego okulał. Jak pan Kajetan zaczął besztać stajennego za niedbałość, jak zaczął z niego ciągnąć śledztwo, wypytywać się o powód tak nagłej choroby ulubionego bieguna, tak pokazało się, że to pan Bolesław zmordował kasztanka, przegalopowawszy się na nim jednej nocy do miasteczka i z powrotem, Co znaczyło blizko dziesięć mil. Dostał za to, rozumie się, porządne pater noster od pana Kajetana, nie tylko za kasztanka, ale i za to, że tak swojego zdrowia nie szanuje.
— Toż to i koń mógł paść i ten szaleniec mógł dostać zapalenia płuc z takiej waryackiej jazdy — mówił przed kobietami.
Pani Kajetanowa broniła i usprawiedliwiała zapaleńca przed mężem, Jadwiga nic się nie odezwała, ale była dziwnie wzruszoną tym dowodem przywiązania kuzynka, który na jedno jej słowo poleciał na złamanie karku, narażając życie swoje dla dogodzenia jej fantazyi. Było coś rycerskiego, coś niezwykłego w tym czynie i J ad wiga w d uszy m usiała przyznać, że pan Kazimierz nie zdobyłby się nigdy na coś podobnego. Porównanie tych dwóch młodzieńców wyszło tym razem na korzyść kuzynka.
— Jaki on dobry, jaki poczciwy, jak oddany mi całkiem, a do tego jaki odważny i nieśmiały zarazem — mówiła sobie i dużo, dużo podobnych przymiotów odkrywała w kuzynku.
Mimo to, nie zmieniła swego postępowania względem niego i obojętność swoją posunęła tak dalece, że mu nawet nie podziękowała za przysługę, jaką jej zrobił. Unikała go jeszcze więcej niż dawniej i całe prawie dnie spędzała przy fortepianie. Chciała brzękiem tego instrumentu zgłuszyć w sobie to uczucie, którego jeszcze nie rozumiała i nazwać się bała właściwem imieniem a.które wzmagało się w niej coraz bardziej i ogarniało jak płomień. W pracy chciała szukać zapomnienia.
Ale i Kazimierz od jakiegoś czasu stał się nadzwyczaj pilnym. Tyle tylko wychodził ze swego mieszkania, co na obiad lub na herbatę, nawet lekcye z Adasiem odbywał w swoim pokoju, a po ukończeniu lekcyi zabierał się do nauki i siedział przy niej kamieniem od rana do nocy, często na wet do bardzo późnej nocy.
Bywała nieraz noc taka cudna, pełna blasków księżycowych, srebrzystej mgły na polach, tajemniczych cieniów w ogrodzie, a on ani spojrzał na te uroki, ani zbliży się do okna odetchnąć świeżem powietrzem po dziennym upale, tylko siedzi przy żółtem świetle lampy i czyta — a czyta bez przerwy.
Nieraz Zosia próbowała wyciągnąć go różnemi fortelami: to podchodziła pod otwarte okno i wesołem chichotaniem zdradzała obecność swoją, to rzucała mu róże do pokoju, to pukała co drzwi, zmyślając na prędcę jaki pilny interes: ale na wszystkie zaczepki Kazimierz był nieczułym; a czasem nawet niegrzecznym. Było to jednego pięknego dnia po południu, towarzystwo całe wybrało się do żeńców pod lasem.Zosia widząc, że Kazimierz nie idzie, wróciła się od bramy po niego i pobiegłszy pod okno, zawołała zalotnym słodziutkim głosem:
— Panie Kazimierzu, my idziemy na spacer, a pan? To grzech doprawdy siedzieć nad temi obrzydliwemi książkami w taki piękny dzień.Jeszcze się pan dosyć naczytasz w nocy. No, idziesz pan?
Nie mogąc się doczekać odpowiedzi, pobiegła ku drzwiom i zapukawszy odezwała się znowu:
— Panie Kazimierzu, czy pan śpi? Pa-nie Ka-zi-mie-rzu!
Tego natręctwa było już nadto Kazimierzowi, który umyślnie się nie odzywał, aby się jej pozbyć. Teraz, widząc, że to nie wystarczy, zerwał się zniecierpliwiony i, zbliżywszy się do drzwi, rzekł ze źle ukrywaną irytacyą:
— Moja panno Zofio, proszę mię zostawić w spokoju. Państwo możecie bawić się w spacery, bo nie macie nic innego do roboty; ale ja muszę pracować.
To rzekłszy, zamknął drzwi i wrócił do biurka. W sionce przed drzwiami zrobiło się cicho, widocznie odeszła nie powiedziawszy nic.Kazimierz teraz dopiero spostrzegł się, że był zanadto niegrzecznym i żal mu się zrobiło Zosi. Chciał ją przeprosić i wybiegł za nią na podwórze; ale już jéj tam nie było. Miał ochotę iść za nią za bramę, zrobił już nawet kilkanaście kroków, ale się powstrzymał, gdy sobie przypomniał, coby Jadwiga na to powiedziała, że na zaproszenie Zosi dał się namówić. Nie, toby była słabość, do której wstydził się przyznać i wrócił się od bramy.
Nie wrócił jednak do swego pokoju, ale poszedł do ogrodu, do lipowej alei, zkąd nie będąc widziany, mógł widzieć całe towarzystwo, idące w pole, w ramach bowiem cienistych arkad, utworzonych z poplątanych gałęzi i gęstych liści, widać było całą okolicę w dalekiej perspektywie, jak obrazek jaki. Na pierwszym planie, tuż za sztachetami ogrodu, złociły się łany dojrzałego zboża, między którymi szła popielata wiejska drożyna, ocieniona z obu stron kasztanami; dalej zieleniły się szmaragdowe łąki, na których kładły się długie cienie wierzb, rosnących nad potokiem, a za łąkami rzeka, wijąca się w licznych zakrętach między pagórkami i zaroślami, połyskiwała w słońcu metalicznym blaskiem. Za rzeką ciągnęły się na szerokiej przestrzeni różnobarwne płaty pól, przeważnie żółte i zielone w najrozmaitszych odcieniach, urozmaicone ciemnemi kępami drzew i chatami wiejskiemi, — a zakończone na ostatnim planie widnokręgu szeroką smugą lasów, którym odległość nadawała sino-błękitnawą barwę. A nad tem wszystkiem bezmiar nieba czystego, pogodnego, które wydawało się, jak olbrzymie płótno, pomalowane na kolor bladych niezapominajek, z płonącą u zachodu kulą słoneczną, której blaski roztaczały się jak wspaniały wachlarz nad ziemią.
Widok był taki piękny, że godzinami można było stać, patrzeć i zachwycać się. Kazimierz jednak w tej chwili nie zwracał na to uwagi i z całego tego przepysznego krajobrazu zajmował go tylko jeden punkt, mianowicie to miejsce na łąkach, przez które właśnie przechodziło towarzystwo, wyszłe przed chwilą ze dworu. Różnokolorowe osóbki przesuwały się po ścieżce, to zanurzając się w cieniach wierzb, to wypływając na jasność słoneczną.
Kazimierz wśród nich upatrywał pilnie słomkowego kapelusza z białem podpięciem i popielatej sukienki Zosi. Dotąd jej jednak nie spostrzegł, choć zmieniał miejsce w alei i z różnych jej stron obserwował idących.
Kiedy tak stał zapatrzony, naraz niedaleko siebie usłyszał jakieś stłumione łkanie. Było to bowiem w tem miejscu, gdzie po kamiennych schodkach schodziło się do źródełka. Gęste krzaki bzu i czeremchy otaczały kamienną cembrowinę, w którą było ujęte i tworzyły rodzaj altany, cienistej, chłodnej, choć trochę wilgotnej.
Kazimierz nasłuchiwał przez chwilę, aby się przekonać, czy mu się nie zdawało, a przekonawszy się, że nie, że ktoś rzeczywiście płacze tam w dole, zeszedł kilka schodków, odchylił gałęź zasłaniającą źródełko i — oczom własnym nie chciał wierzyć — zobaczył Zosię.
Siedziała na omszałej cembrowinie źródełka wśród dzwonków i paproci, które bujnie rosły wokoło i płakała głośnym tym płaczem serdecznym, dziecinnym, co to się nie krępuje niczem, nie uważa, czy mu będzie do twarzy, nie szuka nawet chusteczki, tylko pozwala łzom płynąć swobodnie przez palce, mazać twarz i moczyć mankietki.
Kazimierz, ujrzawszy ją w tym stanie, zbiegł co prędzej na dół, i zbliżywszy się do niej z niepokojem i troskliwością, zapytał:
— Panno Zofio! co pani tu robisz? Co pani jest?
Co panu do tego? Idź pan sobie, ja nie chcę pana widzieć — rzekła, odwracając się od niego, nie przestawszy płakać. A widząc, że nie odchodzi, wstała żywo i sama chciała odejść.
Zastąpił jej drogę i zatrzymał, mówiąc:
— Panno Zofio! co pani jest? Przez Boga, powiedz pani.
— I pan się jeszcze pytasz?
— Jakto? Więc o to? Więc z mojego powodu? O! panno Zofio! daruj mi, byłem rzeczywiście niegrzeczny.
— O! i bardzo niegrzeczny — mówiła, zanosząc się od płaczu. — Jabym ze służącą tak się nie obeszła. I za co? Że chciałam, abyś pan poszedł z nami, abym mogła rozmawiać z panem, pa trzeć na pana.
Nie mogła mówić dalej, bo płacz spazmatyczny jej nie pozwalał i tak nią szarpał, że Kazimierz, aby ją uspokoić, bezwiednie wziął ją w objęcia, przycisnął do swych piersi i tulił, jak małe dziecko.
— Panno Zofio — prosił — uspokój się; fe, któż widział o takie głupstwo, czy to warto.
— O! ja widzę, że mnie pan nie cierpisz, że ci mój widok niemiły.
— Ależ przeciwnie, zaręczam pani.
— O! nie, nie, nie wierzę, bo gdybyś mnie pan lubił choć troszkę, tobyś pan przez tyle czasu,przez tyle dni przecież był choć raz serdeczniej przemówił do mnie, skoro widziałeś, jak byłam smutna.
— Nie widziałem tego.
— Bo pan teraz całkiem nie patrzysz na mnie, dbasz o mnie tyle, co o piąte koło u wozu.
I na nowo wybuchnęła płaczem, a Kazimierz, nie mogąc już dłużej opanować uczucia, które go ogarniało w obec tej dzieweczki, wypowiadającej z taką naiwnością tajemnice swego młodego serduszka, przycisnął ją gwałtownym ruchem do siebie i, obsypując pocałunkami jej włosy, czoło i ręce, wyznał, że ją kocha, że jeżeli unikał jej, to dla tego, że chciał pokonać to uczucie, że nie wierzył, aby ona także pokochać go mogła. Miłość jego, dotąd milcząca, stała się w tej chwili dziwnie wymowną, słowa pełne ognia prędko wybiegały mu z ust, a Zosia oparłszy główkę na jego piersiach, zarumieniona od szczęścia, rozmarzona, patrzała na niego błyszczącemi oczkami i uśmiechała się przez łzy, co jeszcze nie miały czasu oschnąć. Potem zkolei ona spowiadała mu się, że od pierwszego razu, jak go zobaczyła, uczuła do niego dziwny pociąg i spodobał jej się bardzo, co Kazimierza tak uradowało, że przycisnął ją znowu do piersi i pierwszy ognisty pocałunek miłości wycisnął na jej ustach. Nie broniła mu się wcale, owszem, z dziecinnem poddaniem, jak gołąbek biały, wyciągnęła do niego szyjkę i z przymrużonemi oczami, w błogiem upojeniu, zdawała się czekać dalszego ciągu tych pocałunków.
I kto wie, jak długoby one się powtarzały, gdyby tej rozkosznej chwili nie była im przerwała kucharka, która, stukając pustemi konewkami o kamienne schody, szła właśnie do źródełka.
Kazimierz tak się zmieszał, że nie wiedząc co robić, zaczął niby czegoś nagle szukać po ziemi.Zosia, przytomniejsza trochę, wyprowadziła go z tego kłopotu, proponując, aby poszli naprzeciw wracającym ze spaceru. Z pośpiechem przy jął tę propozycyę, aby co prędzej zejść z oczu kucharce, która jakoś bardzo domyślnie usmiechała się i przypatrywała jemu i Zosi. Szybko i lekko wybiegł po schodach za Zosią na górę; ale gdy stanął w alei, gdy przez drzewa zobaczył białe ściany dworu, altanę grabową, straszna rzeczywistość stanęła mu przed oczyma, przypomniała mu się Jadwiga, zobowiązanie, jakie miał względem niej i zadrżał. Zadrżał, gdy pomyślał, co teraz będzie, co jej powie, czy będzie miał odwagę wyznać jej, że wbrew dotychczasowym zasadom swoim i postanowieniom, pokochał dziewczę bez wykształcenia, które niedawno nazywał z lekceważeniem gąską wiejską — i dla tej gąski porzucił ją, uczoną, rozumną, poważną.
Wprawdzie, na usprawiedliwienie tej zmiany, jaka w nim zaszła, napływało mu do głowy w tej chwili mnóstwo argumentów, między innemi naprzykład takie, że kobieta powinna być dopełnieniem mężczyzny, a więc powinna mieć odrębne cechy i właściwości, że to prawo panuje wszechwładnie nawet w świecie fizycznym, gdzie odwrotne, różnoimienne bieguny magnesów przyciągają się właśnie na zasadzie swojej różnorodności. Następnie rozumował, że słabość kobiety stanowi właśnie ten urok, który pociąga do niej mężczyznę, że ta słabość, konieczność zależności istoty słabszej od silniejszej, jest podstawą miłości, czego najwymowniejszy dowód spotykamy nawet w świecie zwierzęcym. W tym stosunku siły do słabości spoczywa tajemnica miłości macierzyńskiej u ludzi i u zwierząt. Matka kocha swoje dziecię miłością, dochodzącą często do najwyższej potęgi, zdolną do największych poświęceń, dla tego właśnie, że dziecko to jest słabe, iż bez jej opieki obejść się nie może. — Matka czuje się równie potężną w obec niemowlęcia swego, jak mąż w obec żony, — którą otacza swojem silnem ramieniem — i to potęguje jej miłość.
Takie i tym podobne argumenta, częścią prawdziwe, częścią sofistyczne, wyszukiwał Kazimierz na usprawiedliwienie swego postępku, gdy wieczorem tego dnia znalazł się sam na sam ze swojem sumieniem. Argumenta te wydawały mu się nadzwyczaj doniosłe, przekonywające. A jednak nie miał odwagi stanąć z nimi przed Jadwigą i powtórzyć ich. To, co poprzednio jej mówił w tej kwestyi, stawało teraz na urągowisko przeciw niemu i odbierało mu odwagę. Z drugiej strony honor nie pozwalał mu dłużej oszukiwać — jej, kłamać uczucia, którego już nie miał dla niej. Na to wszystko nie widział innego lekarstwa, tylko wyjazd. Postanowił wyjechać pod jakim bądź pozorem, a dopiero listownie zawiadomić Jadwigę o wszystkiem. Czuł to dobrze, że na papierze będzie wymowniejszym i będzie umiał lepiej bronić sprawy swego serca.
Wyjazd ten odłożyć jednak musiał na dni kilka z powodu nadchodzących właśnie imienin pana Kajetana, na które zostać wypadało.





VI.

Imieniny te przypadały za tydzień, to jest siódmego sierpnia. Na trzy dni już przedtem, dwór niezwykle się ożywił, bo czyniono przygotowania, licząc na znaczniejszy zjazd gości. Posłańcy jeden po drugim, to konno, to pieszo pędzili do miasteczka po różne kolonialne towary, sprowadzono dwóch kucharzy z sąsiedztwa, zaciągano podłogi, trzepano dywany i to wszystko niby w sekrecie przed solenizantem, który musiał udawać, że nie widzi, nie słyszy tego wszystkiego i nie domyśla się niczego. Wiedział już naprzód, jakie powinszowanie wyrecytuje mu Adaś, bo słyszał nieraz przez otwarte okno, jak się uczył głośno, że aż dudniało w pokoju; wiedział, że czcigodna małżonka ubierze go na wiązanie w nowe pantofle, bo oddawna widywał je w jej pokoju rozpięte na krosnach; ale nie chcąc im popsuć efektu, udawał niewiadomość zupełną, do czasu, w którym oficyalnie dowie się o tych niespodziankach.
Nadszedł nareszcie ten dzień uroczysty. Pan Kajetan, wbrew zwyczajowi codziennemu, nie wstał rano i nie obszedł gospodarstwa, trzymano go umyślnie dłużej w łóżku, dopóki służba nie poi-obi odpowiednich przygotowań. Oprócz niego, wszyscy byli jeszcze przed wschodem słońca na nogach. Fornale czyścili na gwałt buty słoniną i wydobywali ze skrzyń świąteczne ubrania, dziewczęta myły się do czysta w potoku, bo i twarze i nogi, czesały się, ubierały, wkładając z okazyi imienin jegomości nieprzeliczoną liczbę spódnic na siebie, wykrochmalonych, jak gonty.Między gumnami parobcy i żniwiarki krzątały się żywo około przystrojenia wozu, naładowanego tegorocznem zbożem, we wstęgi, kwiaty, orzechy, korale jarzębiny i pawie pióra. Chomąta końskie także przystrojono we wstęgi, kolorowe chustki, i umajono kalinowemi liśćmi.W kuchni także panował ruch niezwykły. Kucharze siekali, krajali, piekli, smażyli różne frykasy na pański stół, a kucharka czeladna w ogromnym kotle gotowała specyał nielada dla całej służby — flaki z majerankiem i kluski ze serem, podczas gdy w tyle, na podwórku odbywała się rzeź kurcząt, skazanych na rożen przy dzisiejszym wieczorze. Pani Kajetanowa tymczasem w śpiżarni sortowała kołacze, przeznaczając te, co były pokaźniejsze i miały więcej sera, dla zasłużeńszych z dworskiego personelu i kała toczyć z beczki wódkę do flaszek na poczęstunek gromadzkich delegatów. Ogrodnik kończył w altanie fabrykacyę olbrzymiego bukietu w formie piramidy, który miał ofiarować dziedzicowi od siebie.
W stajniach czyszczono na gwałt konie, że się świeciły, jakby je kto masłem wysmarował.
Uroczystość rozpoczęła się tem, że kilku fornali, uzbrojonych w baty, podstąpiło po cichu pod okna dziedzica i naraz zaczęli strzelać na wiwat, jak z pistoletów. A równocześnie weszła do pokoju pani Kajetanowa z parą ładnie oprawionych pantofli, Adaś z powinszowaniem na kolorowym papierze, na którym nie brakło stereotypowego żyda, a Jadwinia z półtuzinem chustek fularowych, przez nią samą — obrębionych.
Pan Kajetan udał zdziwionego tem niespodziewanem najściem i strzałami, i spytał:
— A to co? Co to ma znaczyć?
Wtedy pani Kajetanowa z przymilającym uśmiechem uważała za stosowne objaśnić go rzekła:
— Wszak to dzisiaj twoje imieniny.
— A, prawda, na śmierć zapomniałem.
Tu nastąpiło wręczenie darów i wyrecytowanie powinszowania, które Adaś uskutecznił bez pomocy swego instruktora, a którego pan Kajetan wysłuchał z wielką uwagą, choć je umiał już prawie na pamięć. Pan Kazimierz także, lubo nie bez pewnego zakłopotania, z powodu dwuznacznego — położenia, w jakiem teraz znajdował się do całego domu, wybąknął kilka ogólnikowych życzeń. Ogrodnik, pijany z powodu tak uroczystego święta, wręczył swój piramidalny bukiet z odpowiednią oracyą; nawet nieśmiały chłopak z kredensu i pokojówka zjawili się do ucałowania ręki dziedzica i życzyli mu »fortuny i koruny». Wszystko, co żyło we dworze i miało wstęp do pokojów, garnęło się do solenizanta.Tylko Bolek i Zosia dotąd się nie pokazali.
Kazimierz już oddawna odczuwał w przykry sposób nieobecność swojej najdroższej, ale nie śmiał zapytać o przyczynę; tylko za każdem skrzypnięciem drzwi doznawał silniejszego bicia serca w przekonaniu, że to ona wchodzi, i za każdym razem doznawał niemiłego rozczarowania. Jadwiga także prawdopodobnie musiała się kogoś spodziewać i oczekiwać, bo i ją każde otwarcie drzwi elektryzowało i wywoływało rumieniec na twarz, ale także nie objawiała głośno zdziwienia z powodu nieobecności niektórych osób. Niepokoiło ją to jednak nie mało, dla czego nietylko Bolek, ale i Zosia się nie zjawia, ta równoczesna nieobecność obojga budziła podejrzenie jakieś wspólnej zmowy, która wywołała w niej pewne niezadowolenie. Im więcej jednak ją to obchodziło, tem więcej miała powodu do milczenia, żeby się nie zdradzić.
Dopiero pani Kajetanowa pierwsza odezwała się głośno:
— Ale co to jest, że ani Zosi ani Bolka dotąd nie ma?
— Prawda — rzekł pan Kajetan, oglądając się — pewnie sobie śpiochy zaspały.
— Nie. Zosia do dnia jeszcze wstała, i sama widziałam ją już ubraną, ale mi potem gdzieś znikła, jak kamfora. A Bolek, jak karbownik mi mówił, że jak wyszedł rano, tak jeszcze nie wrócił. W tem coś jest.
— Pewnie psotniki szykują mi jaką niespodziankę, zobaczycie.
— Byliby mi przecież powiedzieli.
— Ba, widocznie i ciebie chcieli zaintrygować. Ja mówiłem już od paru tygodni że oni coś knuli, spiskowali. Zobaczycie, że oni nam tu jakiegoś figla wymyślą. Doskonale, ja to lubię — mówił ucieszony, zacierając ręce.
W oczekiwaniu niespodzianki i z podrażnioną ciekawością usiedli wszyscy do śniadania, przy którem ostentacyjnie figurowała ogromna baba lukrowana; pani Kajetanowa sama wykroiła z niej pierwszy kawałek dla solenizanta, przepraszając go w zbytku skromności, że nie wie, czy się udała. Pan Kajetan rozumie się nie szczędził pochwał babie i małżonce, na wet zdobył się na komplement, że nigdy jeszcze nie jadł tak smacznej baby.
Po śniadaniu wyszli wszyscy na ganek, przed który właśnie od gumien zajechała fura ze zbożem, otoczona żeńcami i parobkami, którzy śpiewając odpowiednie pieśni, winszowali dziedzicowi zdrowia, szczęścia, pięknego wyglądania, obfitego plonu, przybytku w oborze i wszystkiego, co najlepsze. Śpiewali, aż się rozlegało echo po ogrodzie, a fornale pomagali im strzelając ciągle z, batów na wiwat. Dziękując im za to, dziedzic przepił wódką do włodarza i kieliszek przeszedł kolejką z rąk do rąk, a tymczasem pani Kajetanowa przyrządzała w cieniu kasztanów traktamencik, do którego oboje z mężem zapraszali czeladź dworską i wiejskich ludzi.
Kazimierz przypatrywał się z ganku temu wszystkiemu, ale prawdopodobnie mało co widział, bo myśl jego zajęta była pytaniem, co się stało z Zosią, i gdzie w tej chwili znajdować się może. Jakkolwiek po tylu dowodach nie mógł wątpić o jej miłości, to jednak na wspomnienie, że ona teraz gdzieś z Bolkiem znajduje się sam na sam, uczuwał coś nakształt zazdrości.Tak się przyzwyczaił widywać ją co rano, bo zwykle o tej porze podbiegała pod jego okno, aby powiedzieć dzień dobry, rzucić kwiatek lub jakie wesołe słówko do pokoju, że gdy mu tego dziś brakło, czuł się dziwnie osamotniony i smutny. Nie bawiły go wesołe śpiewy, gwar i ruch na podwórzu i już miał odejść do swego. pokoju, mimo obecności Jadwigi, z którą rozmowa teraz wydawała mu się trudną, gdy naraz za parkanem, na drodze, wiodącej do dworu, odezwała się wiejska muzyka i równocześnie wpadło na dziedziniec dwóch chłopskich drużbów na koniach, postrojonych w bukiety i pawie piórka, a za nimi wjechały jedne po drugich trzy drabiniaste wozy, napakowane wiejskiemi dziewczętami, parobkami, muzykantami i objeżdżały gazon dookoła, wśród wesołych krzyków, śpiewu i śmiechu..
W pierwszej chwili wszyscy obecni byli zdziwieni, nie rozumiejąc, co ten najazd znaczy, z zagapionemi twarzami spoglądali na przybyłych; dopiero pan Kajetan, poznawszy w poprzebieranych krakowiakach znajome twarze z sąsiedztwa, zawołał uradowany:
— To pewnie koncept Bolka. Ja zaraz mówiłem, że oni coś z Zośką knują. Lubię takich zuchów, dajcie go tu, niech go wycałuję za to — mówił, idąc spiesznie gu gankowi, przed którym zatrzymały się fury.
— I mnie i mnie się całus należy — wołała z wozu cieniutkim głosem Zosia, przebrana za krakowiankę — bo i ja także dzwoniłam na to kazanie.
— Dobrze i tobie dostanie się porcya i wam wszystkim, boście mi wielką uciechę zrobili — mówił pan Kajetan i każdego z wysiadających ściskał po kolei i całował, nie wyjmując nawet panien, które niby okrutnie się wzdragały i zasłaniając się z rękami uciekały z krzykami i piskami. Jedna tylko Zosia bez żadnych ceregieli nadstawiła rumianego buziaka i pozwoliła się wujowi całować do woli, a oczkami tymczasem zalotnie patrzała w stronę, gdzie stał Kazimierz który, uszczęśliwiony z tego powodu, pochłaniał ją oczami i zachwycał się jej świeżutkim kostiumkiem, w którym jej było prześlicznie. Piękniejsza mu się jeszcze wydawała w tańcu, który rozpoczęto po południu przed domem na murawie, piękniejszą dla zwinności, lekkości i wdzięku, z jakim tańczyła, a więcej jeszcze może dla tego, że w tanecznych kręgach nie minęła go ani razu, żeby ukradkiem nie rzucić mu spojrzenia, czem mu niejako dawała do zrozumienia, że choć się bawi z innymi, myśl jej jest zawsze przy nim. Kiedy się rozpoczął mazur i przyszło do wybierania, jeszcze wyraźniej objawiała mu swoją pamięć o nim, bo jego tylko prawie wybierała zawsze.
To też Kazimierz był w siódmem niebie, rozbawił się, roztańczył tak, że pan Kajetan poznać go nie mógł i żartobliwie utrzymywał, że jakiś duch nowy wstąpił w kandydata filozofii i zrobił z niego chwackiego młodzieńca. Wcale nawet inaczej wyglądał z tem ożywieniem, które twarz jego poważną i bladą zabarwiło rumieńcem i oczom jego dodawało blasku, a choć tańczył niezgrabnie i bez taktu, raczej podskakiwał niż tańczył, jednak Zosi podobało się to bardzo i wręcz mu się przyznała, że z nikim nie tańczy się jej tak dobrze, jak z nim. To też tańczył z nią bez upamiętania, porwany wirem zabawy, która wszystkich rozruszała — wszystkich, z wyjątkiem Jadwigi.
Ona jedna wśród ogólnej wesołości miała twarz poważną, nawet surową, i spoglądała na tańczących z pewnem rodzajem lekceważenia i pogardy. Zabawa wyda wała się jej trywialną niesmaczną, a krzykliwe śpiewy raziły uszy nabawiały bólu głowy.
Może byłaby pobłażliwszą i wszystko nie wydawałoby się jej tak złe, gdyby Bolesław mniej był nadskakiwał pięknym krakowiankom i mniej zajmował się niemi. Był to zdaje się najgłówniejszy powód niezadowolenia Jadwigi, do którego jednak nie przyznawała się nawet przed sobą samą; przysięgłaby bez wahania, że ją to nic a nic nie obchodzi, a jednak cała jej uwaga głównie skierowaną była na niego do tego stopnia, że żadne spojrzenie, które w tańcu rzucał na swoją tancerkę, nie uszło jej bacznego oka. Wprawdzie całe zachowanie się Bolesława względem panien nie przekraczało zupełnie granic kawalerskiej grzeczności, do której był zresztą więcej obowiązany niż kto. inny, jako bliski krewny gospodarza i główny kierownik zabawy, ale Jadwiga tak nie była do tego przyzwyczajoną, żeby wobec niej zajmował się inną jaką kobietą, tak popsuł ją swoją uległością, z jaką spełniał najdrobniejsze jej życzenia i nieledwie myśli odgadywał, że chwilowe sprzeniewierzenie się w tym względzie uważała za zbrodnię nie do darowania. Duma jej i miłość własna czuła się upokorzoną, że inne odbierały hołdy i usługi, do których ona wyłącznie rościła sobie prawo.Nie mogła znieść tego podrzędnego stanowiska i dla tego odeszła.
Usunęła się w najdalszy kąt ogrodu, aż nad staw, aby nie słyszeć tej wrzawy wesołej, która ją raziła i gniewała.
Niedługo jednak była tam samą, gdyż Bolesław skoro tylko spostrzegł jej nieobecność na podwórzu, wnet po ukończeniu mazura pośpieszył odszukać ją i dotąd szukał, aż znalazł.
Gdy go spostrzegła idącego wprost ku niej, udała, że go nie widzi, i umyślnie zboczyła na inną ścieżkę, aby uniknąć spotkania. Ale zabiegł jej drogę przez trawnik i stanął przed nią rozbawiony, uśmiechnięty, czerwony z umęczenia, i poprawiając z fantazyą na głowie czerwoną czapkę z pawiem piórkiem, zapytał rezolutnie:
— Cóż to, kuzynko, uciekasz przedemną?
— Uciekam? — spytała, mierząc go wyniosłem spojrzeniem. — Nie mam zwyczaju ani powodu uciekać przed nikim. Idę tylko tam, gdzie mi się podoba.
— O!. co tobie jest kuzynko? Dla czegoś taka kwaśna? Dla czego usuwasz się od zabawy?
— Bo ta wasza zabawa nie wydaje mi się wcale zabawną.
— Co ty mówisz? Wszyscy bawią się tak doskonale, jak dawno nie pamiętają.
— Co jednych bawi i zachwyca, to dla drugich może być nudne a nawet nieznośne.
— E! chyba żartujesz kuzynko.
Ton swobodny, wesoły, z jakim do niej przemawiał, drażnił ją do tego stopnia, że, nie mogąc zapanować nad sobą, odrzekła mu drżącym z irytacyi głosem:
— Mój kochany, uwolnij mnie od tych pytań i nie namawiaj, abym gwałtem zachwycała się tem, jak ludzie, mający niby pretensye do inteligencyi, silą się udawać wiejskich parobczaków. Dla kompletu, powinniście byli jeszcze czeladź dworską poprzebierać w wasze suknie i kapelusze i z widzów, zrobić ich także komedyantami.
To powiedziawszy, poszła dalej, zostawiając go odurzonego, osłupiałego tem, co słyszał.Jakby go kto oblał zimną wodą, tak w jednej chwili zgasła wesołość jego, bo gdy szedł tutaj, był przekonany, że usłyszy jaki komplement dla siebie, a nawet podziękowanie, że wymyślił taką niespodziankę na imieniny jej ojca; ciekawy był także z ust jej usłyszeć, jak jej się podobał w krakowskiem ubraniu, w którem, jak wszyscy utrzymywali, było mu bardzo dobrze; a tu tymczasem ta, na której zdaniu najwięcej mu zależało, nazwała jego pomysł niedorzecznym, jego przebranie komedyanctwem i patrzyła na niego, jak na jakiego głupca. To go tak zgryzło i zgnębiło, że stracił zupełnie fantazyę i chęć do zabawy.
Stał, stał tak długo po odejściu Jadwigi na jednem i tem samem miejscu, wiercąc obcasem w piasku i gryząc wargi. Nareszcie zerwał się j poleciał jak szalony ku domowi.
Jadwiga miała ochotę zawołać go i przeprosić, bo ochłonąwszy nieco z irytacyi, uczuła żal, że się z nim tak nielitościwie obeszła, ale nim zdecydowała się na to, on już był daleko.Możeby poszła za nim, gdy wtem muzyka zagrała i jej zazdrość podszepnęła odrazu, że to pewnie do swojej tancerki tak mu pilno było.Ta uwaga powstrzymała ją i wróciła ku stawowi, gdzie usiadłszy na ławeczce pod brzozą płaczącą, siedziała aż do zmierzchu, zapatrzona w stalowe zwierciadło wody, nad którem nietoperze przelatywały w zygzakowatych, niespokojnych liniach. Już gwiazd kilka wypłynęło z opalowej toni nieba, kiedy wstała i poszła ku domowi.
Idąc aleją lipową, gdzie już było zupełnie ciemno, usłyszała w pewnej odległości przed sobą rozmowę kilku panów, mocno ożywioną, której mimowoli wysłuchać musiała.
—To była gruba obraza — mówił jeden.
—Niekoniecznie — oponował drugi.
—Jakto nie? Namawia nas wszystkich do tego kuligu, sprowadza tutaj, a teraz sam przebrał się i usuwa się od zabawy, zostawiając nas, jak durniów jakich.
— Mógł mieć powody, że się przebrał. Nie Jest to znowu tak wielką zbrodnią, żeby aż zamącać z tego powodu zabawę i robić przykrość gospodarzowi. Możemy się przecież ba wić i bez niego.
— O! za pozwoleniem, tu nie idzie tylko o nas, ale o kobiety, o moją siostrę. Skoro narzucił się jej sam na pana młodego, to jego psia powinność była dotrzymywać jej towarzystwa, a nie zostawić jej bez pary, dla tego, że mu się tak podobało. To był formalny afront i dla tego musiałem go wyzwać. Ja mu dam nauczkę co to jest obrażać obywatelską córkę. Niech wybiera, co mu się podoba, szpady, pałasze, pistolety, mnie wszystko jedno, zmasakruję, jak mi Bóg miły, zmasakruję, jak już niejednego zmasakrowałem.
Jadwiga słuchała tej całej rozmowy dość obojętnie i z roztargnieniem, nie wiele ją to obchodziło, że dwóch podchmielonych hreczkosiejów posprzeczało się o jakieś głupstwo i wyzwało się. Była to rzecz tak zwyczajna w tej okolicy, że ją. to nie dziwiło wcale, co najwyżej podobne awantury zawadyackiej młodzieży budziły w niej niesmak i wstręt. To też, nie chcąc się spotkać z tymi junakami, rozprawiającymi z takim ferworem, zaczekała aż odeszli ku furtce ogrodowej i sama udała się do domu tylnemi drzwiami. Na werandzie spotkała się oko w oko z Bolesławem, wychodzącym właśnie i zbladła nagle, bo przy świetle księżyca, który się przedzirał przez liście dzikiego wina, zobaczyła, że nie miał już na sobie krakowskiego ubrania, ale był w zwykłem odzieniu. W tej chwili przyszła jej na myśl rozmowa, usłyszana co dopiero w alei.
— Co znaczy to przebranie? — zapytała drżącym głosem.
— A no, nie podobało się tamto ubranie kuzynce, więc je zrzuciłem.
— Ależ ja żartowałam. Owszem, podobałeś mi się bardzo. Było ci w niem nadzwyczaj do twarzy. Proszę cię, idź i weź je napowrót.
—Teraz to już niemożebne, kuzynko.
—Dlaczego?
—Mam powody.
—Jakie?
—No, nie mogę powiedzieć; ale teraz już nie wypada tego zrobić.
— Ja chcę wiedzieć, dla czego — rzekła, zatrzymując go za rękę i patrząc mu badawczo w oczy.
— O! jakaś ty, kuzyneczko, ciekawa. No, nie mogę.
— Z powodu tego pojedynku, którym ci zagrożono. Czy tak?
—A tobie kto już o tem wypaplał?
—Więc to prawda? Chcesz się bić?
—No, skoro mnie wyzwano, to muszę.
—Ale ja nie pozwolę na to. Nie chcę, żebyś miał narażać życie z mego powodu; to ja, ja jestem temu winną, dla mnie zrobiłeś to.
—E! zdaje ci się. Tyś tu nic nie winna; to ja sam,...
— O! nie, nie, nie oszukasz mnie. Wiem dobrze, że to dla mnie zrobiłeś. Ja nierozsądna wygadałam się niepotrzebnie tam nad stawem, ty to wziąłeś na seryo....
— A choćby i tak było? To czyż nie warto dla takiej jak ty, dać sobie przestrzelić rękaw, albo odrąbać kawałek nosa.
— Ty sobie żartujesz, a ja mówię seryo, całkiem seryo, bo mi idzie o ciebie.
— A cóż tobie może zależeć na tem?
— Nie wierzysz; przekonaj się.
Wzięła jego rękę i położyła na sercu, które biło gwałtownie.
— Powiedz sam, czy mogłabym być w tak śmiertelnej trwodze o kogoś, coby mnie nic nie obchodził.
— Jadwiniu, czy to być może? —. zawołał w uniesieniu i uklęknął przed nią jak przed ołtarzem. — Miałożby to być prawdą, żebyś ty mnie, takiego prostaka, gbura, pokochać mogła?
— Więcej niż przypuszczałam nawet; czuję to najlepiej w tej chwili, gdy się boję utracić ciebie.
— Boże! Boże! ja nie wiem co robić z radości, co mówić. Jadwiniu, ja chyba zwaryuję — mówił, całując jej ręce, suknię, nawet deski, na których stała.
— Więc nie będziesz się bić? — pytała słodko, gładząc jego włosy. — O! teraz więcej niż kiedykolwiek, bo nie Pozwoliłbym nigdy“ aby ten, którego kochasz, był tchórzem. Bić się będę, ale bronić będę mego życia, bo ono teraz twoją własnością. Nie bój się, pojedynek odbędzie się na pałasze, a ja w rąbaninie nie dam się byle komu zjeść.
— Nie, nie, ja ci nie pozwolę bić się na żaden sposób, nie puszczę cię od siebie — rzekła obejmując go rękami — albo nie, to pójdę do tych panów i powiem, że tylko do mnie powinni mieć urazę, bo tu ja tylko winna.
— Zrobiłabyś mnie tylko śmiesznym w ich oczach.
— Wolę to, niż stracić cię.
— Ale ja nie zgodziłbym się na to nigdy.
Kto wie, jak długo byliby się tak certowali, wśród ciągłych uścisków, przysiąg i pocałunków, któremi ona usiłowała go rozbroić, a on ją przekonać o potrzebie pojedynku, gdyby drzwi od pokoju nie były się otworzyły i nie ukazał się w nich pan Kajetan. Jadwiga w tej chwili zaapelowała do niego i rzekła:
— Ojcze! on chce się bić. Prawda, że to szaleństwo.
— Jakto? Ty panie Kazimierzu, chcesz się bić, z kim? — mówił pan Kajetan, udając, że w ciemności nie poznaje.
— Ależ to nie pan Kazimierz, ojcze, to Bolek.
— Bolek? I wy tak sobie sami we dwoje romansujecie po ciemku?
— Proszę, błagam i nie mogę go przekonać.Wyperswaduj mu ojcze — mówiła mu dalej gorączkowo, z pośpiechem — że on nie może, nie powinien się bić teraz, gdy mu się przyznałam, że go kocham, że bez niego żyć nie mogę. Proszę cię ojcze, pomóż mi przekonać go, zakaż nawet, użyj swojej powagi, bo inaczej gotowa jestem odważyć się na wszystko, popełnić Bóg wie jakie szaleństwo, byle tylko nie dopuścić do tego pojedynku.
—Patrzcie państwo, a to się rozgadała i rozgrzała. Brawo! doskonale! to lubię. No, tu przynajmniej widzę, że to miłość, czuć w niej krew, ogień, aż miło. Chodź dziewczyno, niech cię uściskam za to.
— Ale ojcze, ten pojedynek, pojedynek.
— No, no, nie bój się, nie będzie nic z pojedynku. Tancerka Bolka, o którą właściwie poszło, dowiedziawszy się o wszystkiem, wsypała swemu bratu porządną burę, że robi awantury w cudzym domu i kazała mu iść wyspać się, wymógłszy przed tem na nim słowo, że się cofnie od pojedynku i z Bolkiem pogodzi.
— Bogu dzięki — zawołała Jadwiga ucieszona.
— Wypadałoby ci jednak, Bolku, iść ją przeprosić, bo bądź co bądź było to trochę niegrzecznie z twej strony.
—Przeprosimy ją oboje — rzekła Jadwiga i wziąwszy Bolesława za rękę, chciała odejść.Ojciec przytrzymał ją za rękę i zapytał z udanem zakłopotaniem:
— No, a coż będzie z panem Kazimierzem?
— Wytłumaczysz mu, ojcze, przekonasz, że nie byliśmy dla siebie stworzeni.
— Jakto, przecież sama utrzymywałaś że ..
— Byłam w błędzie, ojcze drogi, dziś dopiero czuję, że to prawdziwa miłość. To też powiedz mu....
— Nie, nie, ja się nie chcę w to mieszać.Mnieby z pewnością nie uwierzył.
— A ja nie będę miała odwagi powiedzieć mu tego.
— To trzeba będzie poprosić o to kogoś trzeciego.
— Matki?
— Nie; znam ja tu inną osóbkę, która mu to wytłumaczy i wyperswaduje lepiej, niż my wszyscy.
—Któż to taki?
— Zosia. Jak kot w niej zakochany.
— W Zosi? — spytali równocześnie Bolek Jadwiga z mocnem zdziwieniem.
—Tak.
— Zkądże tak nagle?
— Kochali się nie od dzisiaj. Wyście tego nie widzieli, boście zanadto byli zajęci sobą. Ale ja oddawna uważałem, co się święci.
We drzwiach ukazała się pani Kajetanowa.
— No, chodź matka — zawołał na nią pan Kajetan — mamy tu pobłogosławić zakochaną parę, Bolka i Jadwigę.
— Wszelki duch Pana Boga chwali, prędzéj bym się była śmierci spodziewała.

— A widzisz? A co ci mówiłem? Że to, co tam było pomiędzy nią a panem Kazimierzem, to nie była miłość. Oni chcieli wmówić ją w siebie, wyrozumować, ale to się nie da, bo w miłości rozum nie na wiele się przyda. Głowa swoje, a serce swoje.



Pogrzeb Przyjaciela.
Dnia 14 lipca b. r. zmarł mój najlepszy: przyjaciel. Wyprowadzenie zwłok na miejsce wiecznego spoczynku nastąpi dnia 18 o godzinie trzeciej po południu, o czem ma zaszczyt zawiadomić Wielmożnego Pana — nieutulony w żalu po stracie — przyjaciel zmarłego

Maniakowski.
Takie zaproszenie, drukowane na grubym welinowym papierze z czarną obwódką — odebrałem jednego dnia pocztą. U spodu zaproszenia był dopisek: «Przyjedź pan koniecznie.Konie oczekiwać będą na stacyi kolei żelaznej».
Podpisanego na zaproszeniu znałem dobrze; Pełniłem bowiem przy nim jeszcze za studenckich czasów przez parę miesięcy obowiązki lektora i pisarza, gdy choroba oczów nie pozwalała mu samemu załatwiać tych czynności. — Miałem sposobność poznać go wtedy dokładnie: miał serce najlepsze, ale był przytem dziwak, jakich mało i niesłychanie zgryźliwy. Unikał ludzi, nie cierpiał ich, ale żadnemu potrzebującemu nie odmawiał pomocy, wsparcia, tylko dawał je w sposób taki, jakby mówił: masz, a odczep się i daj mi święty spokój. — Świadczył ludziom wiele dobrego, ale mówił o nich jak najgorzej.Przez ten czas, który przebywałem w jego towarzystwie, nasłuchałem się tyle zjadliwych uwag o ludzkiej przewrotności, że jeżeli nie zostałem do reszty pesymistą i mizantropem, zawdzięczyć to mogę tylko memu łatwowiernemu usposobieniu, które mimo przykrych często doświadczeń i zawodów w życiu, pcha mnie w objęcia ludzi i każe wierzyć w ich uczciwość.Maniakowski nie wierzył w nią oddawna, w objawach sympatyi i życzliwości podejrzewał interesowność i utrzymywał, że ludzie o tyle się kochają, o ile się potrzebują.
Z początku sądziłem, że to tylko chwilowe rozgoryczenie, powstałe w skutek rozdrażnienia, w jakie go wprawić mogła jaka przykra choroba. — Położenie jego było rzeczywiście bardzo przykre — był niby majętnym, podobno nawet bardzo majętnym, a nie mógł używać za swoje pieniądze nawet tych przyjemności, jakich sobie najlichszy żebrak pozwolić może, to jest świeżego powietrza, słońca, widoku świata. — Ogród jego wspaniały, urządzony z przepychem i smakiem artystycznym, przedstawiał się o tej porze (bo właśnie w lecie wypadła jego choroba) w całej bujności i rozkwicie; najrozmaitsze odmiany róż, werben, lewkonij, rozrzucone w malowniczych klombach po gazonach, cudownie grały różnemi kolorami na tle zieloności, napełniając powietrze rozkoszną wonią — okolica pagórkowata prześliczny dawała widok z różnych punktów ogrodu, dnie były pogodne, słoneczne, a on, pan, właściciel tych wszystkich piękności, siedzieć musiał w cieplnym pokoju, jak puszczyk zasłaniać się od złocistych blasków słońca grubemi kotarami, co jak pogrzebowe kiry wisiały na oknach. Każdą szczelinkę, przez którą światło dzienne mogłoby wcisnąć się do tego grobowca, trzeba było starannie zakrywać, zalepiać. — Nawet lampkę, przy której mdłem świetle odczytywałem mu listy i książki, musiałem obstawiać różnemi obsłonkami, bo każdy blask działał szkodliwie na oczy i pogorszał chorobę, która statecznie groziła zupełną utratą wzroku. — Ze w takiem położeniu można było stać się zgryźliwym i przykrym, wydawało mi się całkiem naturalnem i tem tłumaczyłem sobie jego mizantropię.
Ale niezadługo przekonałem się, że uprzedzenie do ludzi tkwiło głębiej, niż sądziłem, V jego umyśle i datowało się z dawniejszych czasów, jeszcze z dziecinnych lat, kiedy ojciec jego, człowiek niezmiernie bogaty, a przytem niesłychanie próżny, po śmierci pierwszej żony, ożenił się powtórnie z jakąś hrabianką. Mały sierota, odsunięty przez to małżeństwo od boku ojcowskiego, niecierpiany przez macochę, zaniedbywany przez ojca, chował się między służbą i miał sposobność od wczesnej młodości obserwować ludzi z odwrotnej strony, nie tak, jak się przedstawiają, gdy im idzie o to, aby się najlepiej prezentować. Nikt nie dbał o malca, to też nie starał się przedstawiać mu się w korzystnych barwach, nie zwracano na niego wcale uwagi; ale za to on przypatrywał się wszystkim bardzo uważnie, mało mówił, ale za to dużo słyszał i widział.
Nasłuchał się nieraz w czeladnej izbie, jak służba. która w oczy nadskakiwała swoim panom, łasiła się, pochlebiała, za plecami wyśmiewała ich przywary, sposób mówienia, chodzenia, jak chełpiła się przed sobą najrozmaitszemi sposobami oszukiwania i wyzyskiwania swoich służbodawców
W alei lipowej spotykał nieraz swoją piękną macochę w objęciach jej kuzynka Adolfa. Sierotka liczył dopiero lat dziesięć, ale już był dosyć rozumny na to, aby zrozumieć, że schadzki te odbywały się bez wiedzy ojca, że pieszczoty macochy i jej kuzyna, przekraczały granice najpoufalszego pokrewieństwa. — Zauważył także, że siostra jego macochy, osoba znacznie starsza od niej i wielce nabożna, protegowała ten stosunek, a swoją drogą tak umiała ująć sobie jego ojca, że stary poddał się zupełnie jej wpływowi i uważał sobie za największą przyjemność spełniać jej życzenia.
Ambitnemu dorobkiewiczowi schlebiały poufałe stosunki z arystokratyczną rodziną żony, której głową i kierowniczką była właśnie siostra pani domu — hrabina Hortensya. Ruchliwa, wygadana, imponująca w obejściu z niższymi, a zarazem ujmująca tam, gdzie trzeba było, umiała jednać sobie i podbijać ludzi, to też wnet zawładnęła całym domem i rządziła w nim, jak u siebie. — Nawet księdza proboszcza zrobiła swoim powolnym służką ze względu na stosunki, jakie miała z wyższem duchowieństwem, z dygnitarzami kościelnymi i zaprowadziła mu różne reformy i ulepszenia w nabożeństwie i praktykach religijnych. — — Służba opowiadała o niej, Że dawniej kochała się także w kuzynku Adolfie, ale teraz zrzekła się go na rzecz siostry, dla Wynagrodzenia jej za to, że się poświęciła dla szczęścia rodziny i zdecydowała oddać rękę Parweniuszowi.
Czem był właściwie kuzynek Adolf, jakie w świecie zajmował stanowisko, nikt nie umiał dokładnie powiedzieć. W sferach arystokratycznych uchodził za uczonego i literata ze względu encyklopedycznych wiadomości, jakie posiadał l kilku artykułów o kwestyach społecznych, które drukował w pismach konserwatywnych, między uczonymi zaś i literatami odgrywał rolę mecenasa, panka, który z amatorstwa zajmował się literaturą; lokaje tytułowali go hrabią, choć nim nigdy nie był, a hrabina Hortensya i jej siostra ubóstwiały go i kochały się w nim na zabój i z tego powodu stanowisko jego w domu dorobkiewicza stało się tak przyjemne i wygodne, że go wcale porzucać nie myślał. Był on przedmiotem troskliwości i zajęcia wszystkich, począwszy od starego Maniakowskiego, któremu imponował wiedzą i arystokratycznemi manierami, a skończywszy na służbie, — która za przykładem państwa i dla przypodobania się — nadskakiwała szczęśliwemu ulubieńcowi i prześcigała się w okazywaniu mu tego.
Nawet przyjście na świat nowego dziedzica nie zdołało wyrugować go z pierwszorzędnego stanowiska, jakie zajmował, owszem, zdawało się, że je utrwaliło jeszcze więcej. Stracił tylko na tem sierotka, którego teraz zupełnie odsunięto od ojca i chowano na folwarku razem z dziećmi włodarza, gdzie poduczywszy się trochę czytać i pisać, używany był potem jako pomocnik do gospodarstwa.
Stojąc nieraz nad ludźmi w polu, widywał swojego brata, przyszłego dziedzica, jak go nazywano powszechnie, jadącego w towarzystwie matki, pod jej czułą opieką, w lśniącym kabryolecie, ubranego w atłasy i batysty, a widok ten „napełniał goryczą jego serce i budził w nim wstręt do rodziny macochy, do tych ludzi gładkich, eleganckich, pachnących, a zepsutych i przewrotnych, którzy stanęli między nim a jego ojcem i pozbawili go wszystkiego.
Niekochany przez nikogo, chłopiec nauczył się niecierpieć ludzi; poniewierany, odpłacał się tajemną pogardą i nieufnością.
Wśród zimnego i obojętnego otoczenia, w jakiem się znajdował, serce jego skurczyło się i zwiędło przedwcześnie. Raz tylko zabiło mu ono żywiej w piersiach, kiedy zakochał się w córce sąsiedniego dzierżawcy. Panna decydowała się już wyjść za niego, ale gdy brat jego, któremu piękna twarzyczka wpadła w oko w kościele, zaczął zaszczycać ją częstemi wizytami, dała bez namysłu odprawę pierwszemu, uroiwszy sobie, Że będzie mogła zostać żoną drugiego. Młody panicz ani miał to w głowie, pobawił się i po rzucił; ale bratu zadał nowy cios w serce, po którym ten jeszcze więcej zamknął się w sobie, jeszcze więcej stronił od ludzi.
W tym czasie ojciec jego czy tknięty wyrzutami sumienia, czy chcąc go całkiem usunąć z przed oczów, wysłał go do akademii rolniczej — do Niemiec.
Był tam przez lat parę a wśród tego czasu umarł jego ojciec, o czem on dowiedział się dopiero w kilka miesięcy po pogrzebie, to jest wtedy, gdy zaprzestano przysyłać mu pieniędzy na dalsze kształcenie, rodzina macochy bowiem nie uważała za potrzebne uwiadomić go o tem, bo i po co, skoro testament nieboszczyka jedynym spadkobiercą naznaczył jego brata.
Pozbawiony utrzymania, musiał ciężko pracować na siebie, znosić między ludźmi różne upokorzenia i przykrości — krewni, do których się udawał o pomoc, zbywali go milczeniem, nie przyznawali się całkiem do niego.
Tak przebiedował lat kilka, lekceważony przez jednych, zapomniany przez drugich, czując się samotnym i opuszczonym zupełnie — gdy wtem zaszedł wypadek, którego nikt nie przewidywał, a który zmienił całkiem jego położenie.
Brat jego umarł nagle na jakąś zaraźliwą chorobę, w skutek czego on, jako jedyny prawy potomek ojca, odzyskał naraz wszystkie prawa do spadku. Zawiadomił go o tem niezwłocznie jakiś adwokat i ofiarował mu się przeprowadzić proces i rewindykacyę majątku za wynagrodzeniem 10% od całej sumy spadkowej.
Proces, rozumie się, został wygrany i sierota, biedak, człowiek bez stanowiska, stał się naraz panem wielkiej fortuny, a z fortuną zjawiła się zaraz zgraja przyjaciół, pochlebców, którzy jak ćmy do świecy tłoczyli się do niego, choć im bez litości opalał skrzydła piekącą ironią i sarkazmem, Jeżeli dawniej nie cierpiał ludzi, to teraz musiał pogardzać nimi, patrząc na ich zabiegi, łaszenia się, umizgi w celu pozyskania jego łaski. — On, który niedawno jeszcze czuł się tak osamotnionym, teraz opędzić się nie mógł od ludzi, którzy go prześladowali życzliwością i przyjaźnią, codzień nowi krewni jak z pod ziemi wyrastali, zjeżdżali się do niego z powinszowaniami i objawami serdeczności, wywlekali pokrewieństwa od dziesiątego pokolenia, aby tym sposobem utorować sobie dostęp do jego serca i szkatuły.
Nawet kuzynek Adolf i hrabina Hortensya wraz z siostrą mieli na tyle czelności, że przybyli jedni z pierwszych powitać drogiego kuzyna i zawiązać z nim bliższe stosunki. — Przybyli niby pod pozorem uregulowania spraw majątkowych, ułożenia się co do spłaty sumy, zabezpieczonej na dobrach na rzecz macochy, a właściwie dla pozyskania nowego dziedzica i nie wątpili, że jak niegdyś udało im się opanować ojca, tak i z synem to samo zrobić będą mogli. Liczyli na to, że będzie się czuł uszczęśliwionym ich zbliżeniem się do niego i będzie to uważał sobie za wielką łaskę, za którą będzie się czuł obowiązanym do wdzięczności.
Ale «drogi kuzyn» przyjął ich nadzwyczaj chłodno; nie wypędzał ich od siebie wprawdzie, choć z przyjemnością byłby to uczynił, bo oburzała go do żywego ich obłudna życzliwość, tak nielicująca z dawniejszem ich postępowaniem, ale też i nie zatrzymał, gdy napomknęli o wyjeździe. Nie chcąc pokazać się nieokrzesanym gburem, politykował z nimi w przekonaniu, że zrozumieją jego intencye i usuną się delikatnie; ale gdy coraz natarczywiej dobijali się do jego serca, a raczej szkatuły, zmuszony był zamknąć się przed nimi.
I nie tylko przed nimi, ale przed wszystkimi zamknął się w swoim pałacu, nie przyjmował nikogo, nie żył z nikim, wstręt jego do ludzi przybierał coraz większe rozmiary, im bardziej i lepiej ich poznawał a miał sposobność dobrze im się przypatrzeć przy blasku swego majątku. Na tem złocistem tle uwydatniły się wszystkie brudy i żądze najgorszego gatunku.
Żył jak pustelnik, zastępując sobie towarzystwo ludzi czytaniem książek i oddał się temu z takiem zamiłowaniem, czytywał tak namiętnie nietylko w dzień, ale i po nocach, że go to przyprawiło o niebezpieczną chorobę oczów.
Załatwiając wtedy przy nim czynności sekretarza, miałem sposobność przekonać się, że odsunięcie się jego od świata, nie mogło oswobodzić go od natrętnych. Ci ludzie, przed którymi drzwi zamykał, zamiast obrazić się, narzucali mu się ciagłemi listami, bez uwagi na własną godność, żebrali o jego względy i przyjaźń.
Pomiędzy temi listami często bardzo zdarzyło mi się czytać listy hrabiny Hortensyj i kuzynka Adolfa. Zacni kuzynkowie, nie przypuszczając ani na chwilę, że Maniakowski znał ich tak dobrze, na wylot, jak to mówią, odgrywali przed nim dalej komedyą życzliwości, nie pomijali żadnej sposobności, aby mu dać dowód swojej pamięci i przywiązania i utrzymać z nim w ten sposób dobre stosunki, które zrywał co chwilę uporczywem milczeniem. Czy to na nowy rok, czy na święta, czy na imieniny, lub przy innej okoliczności, odbierał regularnie od nich listy z życzeniami i najczulszemi wynurzeniami. Czasem do życzeń dołączona była delikatna przymówka o jaki datek pieniężny, nie dla nich, broń Boże, bo go uroczyście zapewniali, że tego dzięki Bogu nie potrzebują, a nawet potrzebując, nie mieliby odwagi molestować — drogiego kuzyna; ale hrabina Hortensya należała do tylu stowarzyszeń dobroczynnych, opiekowała się tyloma biednymi, Że w ich imieniu uważała sobie za obowiązek zapukać do jego szlachetnego serca i znanej ofiarności. — Kuzynek Adolf znowu popierał różne Wydawnictwa i młode talenta, a że sam nie zawsze mógł to robić z własnej kieszeni, — więc pozwalał sobie prosić w tym względzie o pomoc drogiego kuzyna.
No i kuzyn dawał, bo to już była jego taka natura, że nie umiał odmawiać, ale do pieniędzy dołączał często liścik, niby grzeczny, słodki, a taki złośliwy i uszczypliwy, że zdawało się muszą się obrazić i dadzą mu spokój. Jednak się nie obrazili. Interes kazał im schować obrazę w kieszeń, nie uważać na nią i utrzymać dalej dobre stosunki z bogatym dziwakiem, który im był potrzebny. Maniakowski przekonywał się coraz więcej, że nie ma sposobu uwolnić się od znajomości tych ludzi i to go irytowało; wie — dział o tem, że choćby ich drzwiami wyrzucił, to oknem powrócą przywitać go grzecznym ukłonem i zapytać o jego zdrowie. Mógłby był wprawdzie zerwać z nimi w brutalny sposób, wypowiadając jawnie całą pogardę i obrzydzenie, jakie czuł dla nich, powiedzieć im wprost: gdy byłem biedny, nie chcieliście mnie znać, teraz ja was znać nie chcę; ale on przy całej swej szorstkości za delikatny był na to, nie umiałby zdobyć się na taki krok stanowczy, pragnął bardzo, żeby się sami od niego usunęli, ale nie miał odwagi odpędzać ich od siebie.
Dałbym wiele za to — mówił mi nieraz, gdy opowiadał mi o nich, o swojej przeszłości — dałbym wiele za to, abym mógł tych komedyantów upokorzyć, zdemaskować, udowodnić im, że nie są takimi, za jakich się przedemną wydają, a nie mam sposobu, bo grają komedyę tak dobrze, że ich trudno złapać na kłamstwie.Czytujesz Pan ich listy, wiesz tedy sam najlepiej, jak misterną siatką uprzejmości, serdeczności, grzeczności usiłują mnie omotać; na moje listy, często zgryźliwe i szorstkie, odpowiadają troskliwością o moje zdrowie, hrabina Hortensya niczego więcej nie pragnie, jak zostać przy mnie siostrą miłosierdzia i pielęgnować mnie w chorobie. Wiem, że w tem za grosz niema prawdy, szczerości; a jednak nie mogę im tego udowodnić, bo jestem za bogaty na to, aby się zdradzili przedemną i pokazali takimi, jakimi są w isto cie. Mógłbym im powiedzieć wprost: kłamiecie, ale na poparcie tego twierdzenia nie mam nic, prócz własnego przekonania. I to mi sprawia przykrość, że nie mogę ich zdemaskować. Być może jednak, że to kiedyś nastąpi, bo im się przecież należy odemnie podziękowanie za to, co dla mnie uczynili.
Dziwak lubił wywnętrzać się przedemną, nie żeby mnie uważał za lepszego od innych, ale ze względu na moją młodość.
— Pan jeszcze jesteś za młody — powiedział mi raz — abyś miał czas zepsuć się; cnota jest jak ładna panna bez posagu — studenci kochają się w nich na zabój, ale żaden z nich nie ma ochoty żenić się z nią, gdy dojdzie do stanowiska, bo tylko młodość umie być bezinteresowną, dla tego tylko, że nie zna wartości pieniędzy.
Uważał poprostu ludzi jak szparagi — dobre dopóki młode. Utrzymywał, że młodość tylko może mieć złudzenia, wierzyć w uczciwość, przyjaźń, miłość. Majątek uważał za złe konieczne, bo daje człowiekowi niezależność, ale odbiera wiarę w ludzi i bogaty człowiek nigdy nie może mieć pewności, czy ktoś kocha się w nim, czy w jego złocie.
— Nie uwierzyłbyś pan — mówił mi nieraz — do jakiego stopnia ludzie mogą się spodlić, gdy wiedzą, że im się to opłacić może. I opowiadał mi, jak matki przyprowadzały mu same do domu małoletnie córki, niby oddając mu je w opiekę, jak przyjaciel zdradzał przyjaciela, by pozbawić go względów i samemu wcisnąć się na jego miejsce, jak ludzie wyrzekali się swojej godności, woli, przekonań, dla przypodobania się jemu.
Ponury mizantrop miał szczególniejsze upodobanie rozgrzebywać te brudne wspomnienia, aby mi odsłonić i pokazywać dusze nagie, szpetne. Słuchałem tego z pewną odrazą i litowałem się nad bogatym nędzarzem, który stracił wiarę w uczciwość ludzką, w przyjaźń i wszelkie szlachetniejsze uczucie.
To też zdziwiłem się niemało, wyczytawszy na karcie pogrzebowej wiadomość o śmierci jego najlepszego przyjaciela. Niepospolity to musiał być przyjaciel, który przez gruby pancerz uprzedzenia i nieufności, zdołał dobrać się do serca zkamieniałego mizantropa i ująć go sobie tak, że aż uczuł się nie utulonym w żalu po stracie takiego przyjaciela. — Chciałem poznać i uczcić choć po śmierci tego niezwykłego przyjaciela i dla tego nie namyślając się długo, pojechałem.
Do wagonu, w którym się umieściłem, wsiadły jeszcze dwie osoby: mężczyzna i kobieta, oboje już nie młodzi, a wnosząc z ich dystyngowanych ruchów, patrzenia na mnie z góry przez ramię — i z tego, że rozmawiali po francusku, przypuszczałem, że musieli należeć do wyższych sfer towarzyskich lub przynajmniej usiłowali naśladować takowe.... Mężczyzna był wysokiego wzrostu, dobrze już szpakowaty, miał angielski długi surdut, angielskie faworyty i angielską sztywność, Dama zaś ubrana była nieco w staroświeckim guście, lubo nie bez elegancyi i pewnej pretensyi, w jakieś atłasy, krepy, koronki, a na tem czarnem tle nadzwyczaj poważnie i dystyngowanie odbijała się jej twarz matowo blada, jakby ułożona z batystowej chusteczki, nieco pożółkłej i pomiętej, po bokach której umieszczono symetrycznie dwa siwe — loczki. Oczy duże, ciemne, w torebkowatej oprawie, miały jeszcze dużo żywości i blasku. W rękach, które były długie a wązkie i okryte po łokcie blisko czarnemi rękawiczkami z matowej skórki, trzymała aksamitną torebkę z wyhaftowanym herbem, z której sterczało parę — książek do nabożeństwa.
Zauważyłem, że byli bardzo niezadowoleni z mego sąsiedztwa, bo posyłali, ciągle, co chwila, w stronę gdzie siedziałem, spojrzenia takie, jakby mnie niemi za drzwi wyrzucić chcieli, a gdy konduktor przyszedł markować bilety, mężczyzna w angielskim surducie zainterpelował go, czyby nie miał dla nich osobnego coupe?
— Nie ma panie, wszystko zajęte — odrzekł krótko konduktor i zatrzasnął drzwiczki.
Radzi nie radzi, musieli zgodzić się na moje sąsiedztwo, ale ich to widocznie krępowało, bo się kręcili niespokojnie i rozmowa ich była urywana, nic nie znacząca. Dopiero kiedy przymknąłem oczy, udając sen, uczuli się swobodniejszymi i rozgadali się na dobre.
— Więc kuzynek odebrałeś także taką kartę? spytała dama.
— Tak.
— I cóż kuzynek na to mówi?
— Pomysł waryacki, jak on cały.
— Czy widział kto coś podobnego? Kartka pogrzebowa bez nazwiska zmarłego, bez znaku krzyża świętego, zupełnie jak jakie zaproszenie na wieczór tańcujący.
Tu usłyszałem szelest papieru. Otworzyłem na chwilę oczy i zobaczyłem w rękach damy taką samą kartkę, jaką ja odebrałem, tylko bez własnoręcznego dopisku Maniakowskiego u spodu.Nie mogłem wątpić, że moi towarzysze podróży jechali w tym samym celu, co ja, a z tego co wiedziałem z opowiadań mizantropa, mogłem na pewne przypuszczać, że to będzie prawdopodobnie hrabina Hortensya i kuzynek Adolf. Przymknąłem oczy i słuchałem dalej rozmowy z większą już ciekawością i zainteresowaniem.
— Nawet nie ma wzmianki — mówiła dalej hrabina — czy nieboszczyk był opatrzony świętemi sakramentami.
— Prawdopodobnie, że nie, bo kuzynek znany jest jako libertyn, ateusz, a przyjaciel jego pewnie nie lepszy od niego.
— I pomyśleć sobie, że takiego bezbożnika Pan Bóg obdarzył majątkiem, którego on w tak niegodny sposób używa, to przecież okropne.
— Do czasu dzban wodę nosi. Przy takim waryackim sposobie życia z pewnością nie pociągnie długo, a wtedy my, jako najbliżsi krewni....
— Bóg-by to dał.
— Dla tego tylko się jedzie, moja kuzynko, bo właściwie nie należałoby, skoro nie raczył nawet na kartce wydrukować, zwyczajnej formuły zaproszenia.
— Cóż można wymagać lepszego od takiego gbura: człowiek bez wychowania.
— Chciał może wystawić nas na próbę, czy też przyjedziemy.
— Ja przyznam się kuzynowi, wahałam się, miałam nie jechać.
— To byłoby najgorzej. Trzeba korzystać z tej sposobności, kto wie, co ona przyniesie nam może. Już to dobry znak, że sobie o nas przypomniał Zaczyna widać oceniać wartość naszą, którą dotąd zdawał się lekceważyć. Pochlebiało to widocznie jego próżności, że się będzie mógł na pogrzebie pochwalić przed światem naszem pokrewieństwem i dla tego przysłał nam karty. Należy wyzyskać jego słabość. Po śmierci przyjaciela uczuje się osamotnionym, naszą rzeczą będzie zapełnić tę próżnię i stać mu się niezbędnymi.
Rozmowa na tem się urwała, bo na następnej stacyi wsiadło jeszcze parę osób i uniemożliwiło dalsze poufne wynurzanie myśli. Czasami tylko po cichu udzielali sobie wzajem różnych uwag i projektów, które im przychodziły do głowy.
Tak dojechaliśmy do stacyi, na której mieliśmy wysiąść. Pokazało się przy wysiadaniu, że jeszcze więcej osób jechało tym samym pociągiem na pogrzeb, wszyscy niby najbliżsi krewni Maniakowskiego. Nie zmawiali się wcale na tę wspólną wyprawę, owszem, jedni przed drugimi, jak się później pokazało, w sekrecie się wybierali, bo każdy chciał się lepszym pokazać od innych i ubiedz się w pozyskani u sobie bogacza tem, że nie proszony, zjawił się na pogrzeb. To też zdziwienie było nie małe, gdy się naraz w komplecie zobaczyli.
Dla Maniakowskiego jednak ten zjazd liczny krewniaków, widocznie nie był niespodzianką, przewidywał go z góry, skoro na stacyę wysłał wszystkie prawie, jakie miał zaprzęgi, bo i dwa powozy i faetonik i bryczkę, a nawet parę fornalek z drabiniastemi wozami. Zanim rodzina cała usadowiła się sprzeczając, o prawo pierwszeństwa i wybór miejsca, wsiadłem na pierwszą lepszą bryczkę z jakimś starowiną w wyszarzanym surducie, który mi przez całą drogę wywodził stopień pokrewieństwa swego z Maniakowskim i przybyliśmy najpierwsi do pałacu, podczas gdy reszta zaprzęgów posuwała się szybko za nami przez topolową aleję, powóz za powozem, bryczka za bryczką, niby kulig jaki.
Gospodarz oczekiwał nas w dużej sali, z której przez otwarte okno było widać w drugim pokoju żółto-czerwonawe światło gromnic, palących się koło trumny. — Gdy mnie zobaczył, uścisnął dziękczynnie za rękę i rzekł:
— Dobrze, żeś pan przyjechał, będziesz pan miał ciekawe widowisko.
Nie zdołał jeszcze dokończyć tych słów, gdy hrabina Hortensya wyprzedzając wszystkich, weszła do sali i odrazu, ujrzawszy Maniakowskiego, rzuciła mu się na piersi, wybuchnąwszy spazmatycznym płaczem.
— Biedny, nieszczęśliwy kuzynie — wyjęczała.
— Co takiego? Co pani jest? — spytał zdziwiony, a nawet przestraszony tym nagłym wybuchem czułości.
— Taka bolesna strata — dodała, objaśniając dokładniej łzy swoje. — O! ja cię rozumiem kuzynie.
— Pani przecież nie znałaś nieboszczyka — rzekł chłodno gospodarz.
— Ale jestem pewna, że to musiała być dusza szlachetna, skoro umiała zasłużyć sobie na twoją przyjaźń.
— To prawda, że był mi wiernym, jak mało kto w życiu, przywiązanym bardzo i osładzał mi niejedną przykrą chwilę.
— A więc ma zupełne prawo do naszej czci, naszego żalu. Pozwól, że pójdę pomodlić się za niego.
I z uroczystą powagą posunęła się, szeleszcząc jedwabiami, do sali obitej kirem i uklęknęła ostentacyjnie przed katafalkiem, na którym stała aksamitna trumna z zamkniętem wiekiem, otoczona dokoła najwspanialszemi krzewami, w jakie obfitowała cieplarnia Maniakowskiego.Uklękła i zaczęła się modlić tak żarliwie, jakby zmarły był jej najbliższym krewnym.
Maniakowski przypatrywał się czas jakiś tej komedyi wzrokiem, w którym pogarda mieszała się z ironią, a potem od wrócił się ze wstrętem i poszedł do sali, gdzie wszyscy goście po oczyszczeniu się z kurzu podróżnego powoli się schodzili. Kuzynek Adolf pierwszy wysunął się z pomiędzy wszystkich, uścisnął obie ręce Maniakowskiego o ile mógł najmocniej dla wyrażenia swego współczucia, uważając tę niemą oznakę jako najwymowniejszą w tak uroczystej chwili,po jakimś czasie dopiero, gdy gospodarz ze wszystkimi się przywitał, dziękując im stereotypowym frazesem: że byli tak łaskawi....wziął go z serdeczną poufałością pod rękę i odprowadziwszy ku oknu rzekł:
—Drogi kuzynie, nie wiem, czy to było zgodne z twemi chęciami, ale pozwoliłem sobie z okazyi śmierci twego przyjaciela umieścić maleńką wzmiankę w gazecie.
— Alboś pan wiedział jego nazwisko?spytał żywo gospodarz.
—Nazwiska nie podałem, ale podałem sam fakt.
—I po co? Zmarły był uosobioną skromnością, nie lubił rozgłosu.
— Tembardziej mu się to należało. W dzisiejszych czasach prawdziwa przyjaźń jest taką rzadkością.
— Oj, to prawda — potwierdził „gospodarz z bolesnem westchnieniem.
— Taką rzadkością — mówił dalej kuzynek Adolf, zapalając się — że obowiązkiem jest dziennikarstwa zachować każdy, choćby najmniejszy objaw w tym kierunku. Szlachetne czyny nie powinny przepadać bez wieści. Dlatego też mam zamiar, nie poprzestając na notatce dziennikarskiej, uczcić cnoty zmarłego mową pogrzebową
— Ależ....
— O! pozwól drogi kuzynie — przerwał mu p. Adolf — to mu się słusznie należy. Jeżeli ciebie skromność i boleść wstrzymuje od uczczenia w ten sposób pamięci zmarłego, to naszym obowiązkiem będzie, jako twoich najbliższych krewnych (to wyraźnie silnie zaakcentował), spłacić ten dług wdzięczności. Proszę mi tylko podać kilka wybitniejszych szczegółów z życia zmarłego, jego nazwisko, charakter....
— Po co? — zapytał Maniakowski, wzruszając ramionami — nazwisko nic nie tłumaczy. Był moim przyjacielem, moim najlepszym przyjacielem, najprzywiązańszym, nie żądał odemnie nic za to przywiązanie, nie opuszczał mnie i został mi wiernym do śmierci, oto wszystko, co o nim wiem i co powiedzieć mogę,
— Rozumiem cię kuzynie; to mi wystarcza — rzekł, ściskając mu dłoń, nawet ze łzami w oczach, jeżeli dobrze widziałem — był twoim przyjacielem, to największa pochwała, jaką znam.W tych czasach zarażonych egoizmem, brudnym materyalizmem i wstrętnym indyferentyzmem, jest to największa pochwała, jaką można złożyć na trumnie człowieka. Ta myśl będzie osią mego przemówienia.
Przestał mówić, bo właśnie weszła do sali hrabina Hortensya w majestacie smutku i powagi.
— Kuzynie drogi — rzekła — kto zajmował się urządzeniem żałobnego pokoju?
— Ja sam. Czy się pani podoba?
Owszem, prześlicznie. Daje to chlubne świadectwo o twojem zacnem sercu i o guście artystycznym; ale zapomniałeś o najważniejszej rzeczy. Koło trumny nie ma krzyża, ani żadnego świętego obrazu.
— To nie przez zapomnienie, umyślnie, bo nieboszczyk był bezwyznaniowym.
— Niechby sobie był czem chciał — odezwała się ciszej, chcąc okazać się w oczach kuzyna tolerantką, ale dla oka ludzkiego należało to zrobić. — Mąż jednej z moich przyjaciółek był także niedowiarkiem, umarł bez księdza i spowiedzi, a jednak napisało się na kartkach: opatrzony świętemi sakramentami, to zaraz inaczej wygląda. Jest to obowiązkiem każdego chrześcianina-katolika.
— Kłamać? — spytał złośliwie Maniakowski.
— Pfe, któż mówi? Ale nie siać zgorszenia.
— Nie, czcigodna kuzynko, nawet dla takich powodów nie odważę się oszukiwać ludzi.
Powiedział to takim tonem, że wszelkie dalsze rozmowy i dyskusye nad tym przedmiotem uczynił niemożliwe. Hrabina Hortensya więc umilkła dyskretnie, nie dając nawet poznać po sobie świętobliwego oburzenia, jakiem ją przejął gorszący postępek kuzyna.
Wieczór zgromadził wszystkich gości do sali jadalnej, gdzie zastawiona była wspaniała uczta, na której jednak gospodarz nie był obecnym.Tłumaczyła go boleść po stracie przyjaciela. To też wszyscy, stosując się do, smutnego nastroju nieboszczyka, robili, ile możności najpoważniejsze miny, w uroczyste m milczeniu połknęli wieczerzę i prędko porozchodzili się do gościnnych pokojów.
Ja wyszedłem na ogród. — Piękna, księżycowa noc wywabiła mnie z dusznego pokoju na świeże powietrze. Wspaniały ogród przecudownie wyglądał wśród tajemniczych blasków i cieniów nocy, a ciemny pałac, rysujący się na tle jasnego lazuru nieba, z te mi oknami zasłoniętemi kirem, przez które przebijało żółte światło gromnic, dodawał całemu krajobrazowi romantycznego uroku. Miałem zamiar iść na ścieżkę, okalającą wielki gazon, obsadzony klombami róż, których zapach dolatywał mnie zdala; ale zobaczywszy kuzynka Adolfa, który przechadzał się tam dużemi krokami, obmyślając zapewne mówkę pogrzebową, nie chciałem mu przerywać natchnienia i wróciłem się w ciemną aleję grabową, gdzie usadowiwszy się na wygodnej ławce, delektowałem się ciszą nocy, miłym chłodem po upalnym dniu i światełkami świętojańskich robaczków, które wśród ciemności przelatywały w różnych kierunkach. — O nieboszczyku, przyznam się, najmniej myślałem w tej chwili, bo najprzód jako nieznany zupełnie, nie obchodził mnie wiele, a powtóre, to wszystko, co łączyło się z nim, z jego pogrzebem: ten zjazd gości, którzy nieproszeni, nie wołani, zbiegli się — tak licznie na pogrzeb tego, którego nie znali wcale, jedynie w chęci przypodobania się bogaczowi — nie licowało z obecnem mojem usposobieniem, które czarowna noc ukołysała do błogich marzeń i łagodnych uczuć. W taką noc chciałoby się tylko kochać i przebaczać; to też wolałem patrzeć wyżej, a pamięcią piękniejsze odgrzebywać obrazy.
Nie trwało to jednak długo, bo niebawem na ścieżce, którą za ciemną ścianą drzew bieliła się w księżycowym blasku, usłyszałem stąpanie i dwa głosy w rozmowie ze sobą. Obróciłem się w tę stronę i przez gałęzie drzew zobaczyłem hrabinę Hortensyę i kuzynka Adolfa. Szli powoli, rozmawiając przyciszonym nieco głosem, zatrzymując się od czasu do czasu, a długie ich cienie posuwały się za niemi po gazonie. Widzieć mnie nie mogli, bo byłem zasłonięty ciemnością alei, nie przerywali więc rozmowy, z której doleciał do moich uszów mały wyjątek, gdy przechodzili blisko mnie.
— I cóż lokaje na to? — pytał kuzynek Adolf.
— Powiedzieli, że mają surowy zakaz nie otwierania trumny.
—Może, gdyby się było im coś — tak — w rękę —
— Probowałam, ale nie chcieli nic przyjąć. W tém coś musi być, że tak ukrywają przed nami tego nieboszczyka.
— Nie sądzę. Prawdopodobnie musiało to być coś ordynarnego, jaki chłop albo włóczęga, bo ten waryat ma często dziwne upodobania — coś takiego, czem przed światem nie było się czem chwalić i dla tego schował go przed nami.
— Więc powiadasz, że w tém nie ma żadnego podstępu? — Podstępu! W jakim celu? — Sama nie wiem, ale ta niespodziewana zmiana jego względem nas, to zawiadomienie o pogrzebie, podczas gdy przedtem nie raczył nawet odpisywać na nasze listy — wszystko to wydaje mi się trochę podejrzanem, wzbudza we mnie pewne obawy.
— To przecież takie łatwe do zrozumienia.Parweniusz po krótkim paroksyzmie dziwactwa przyszedł do rozumu, sprzykrzyła mu się samotność i użył pierwszej lepszej sposobności, aby się zbliżyć do nas.
— Tak, toby było dosyć prawdopodobne — mówiła hrabina Hortensya pocierając czoło, a po chwili odezwała się znowu:
— Masz podobno zamiar powiedzieć jakąś mówkę nad trumną tego zagadkowego przyjaciela.
— Ha, no — wypada coś powiedzieć.
— Ależ to był heretyk, bezwyznaniowiec.
— Przecież to nie dla niego się robi, moja kochana, tylko dla tego dziwaka, a właściwie mówiąc, dla nas, dla szczęścia naszej rodziny. Trzeba korzystać ze sposobności, aby go sobie ująć.
Więcej nie dosłyszałem, bo oddalili się już na taką odległość, że nie mogłem rozróżnić pojedyńczych słów: z tego krótkiego jednak urywku rozmowy miałem dosyć dokładne wyobrażenie o sposobie myślenia tych ludzi. Maniakowski miał zupełną racyę, podejrzywając ich o fałszywość i nie cierpiąc ich. Bolało mnie to, że stary dziwak nie mylił się w sądach swoich. To tak przykro tracić wiarę w ludzką uczciwość. W prawdzie tutaj rozchodziło się tylko o kilka osób, ale jestem z natury imaginacyjny, ile razy zdarzyło mi się zobaczyć na kim jaki wstrętny owad, zaraz uczuwałem swędzenie po calem ciele, zdawało mi się, że mnóstwo podobnych stworzeń łazi po mnie i niepokoi mnie. Tak i tutaj tych dwoje ludzi zaciemniło mi jasny pogląd na świat, za nimi odczuwałem całe legiony złych i przewrotnych. Już nie mogłem spokojnie marzyć i ze smutne mi myślami udałem się na spoczynek.
Na drugi dzień pogoda zupełnie się odmieniła, dzień był posępny, wilgotny. Niebo miało kolor zabrudzonej, mętnej wody, a drobny deszczyk rosił nieustannie. Był to dzień, jakby umyślnie obstalowany na smutną uroczystość; trudniejby było w nim weselić się, niż smucić.To też wszyscy chodzili milczący, z kwaśnemi minami, oczekując niecierpliwie chwili pogrzebu. — Ogród wyglądał także wcale inaczej, niż wczoraj: liście obciążone kroplami deszczowemi opuściły się płaczliwie ku ziemi, kwiaty postulały się z zimna, a czarne zasłony w pałacowych oknach, które wiatr wydymał i wpychał do pokoju, powiększały ponurość krajobrazu, który miał w sobie rzeczywiście coś cmentarnego, bo nawet ów wilgotny, surowy zapach świeżo wykopanej ziemi, jaki zwykle na cmentarzach czuć się daje.
Nie było to złudzenie, gdyż w rzeczy samej dwóch ludzi kopało dół w jednym kącie ogrodu dół, w którym nieboszczyk miał być złożonym na wyraźne życzenie Maniakowskiego, który nawet po śmierci chciał mieć swego przyjaciela w bliskości i dla tego przeznaczył mu miejsce na grób nie na cmentarzu, ale w ogrodzie, w niepoświęconej ziemi, ku wielkiemu zgorszeni u hrabiny Hortensyi. Pobożność jej była wystawioną na ciężkie próby, zwłaszcza gdy się dowiedziała, że pogrzeb ma się odbyć bez księdza i bez wszelkich kościelnych ceremonij; ona, której cała prawie religijność zasadzała się na obrzędach i ścisłem przestrzeganiu form i przepisów, musiała być w wysokim stopniu zgorszoną, oburzona tem wszystkiem, kosztowało ją to zapewne bardzo wiele, a przecież zniosła ten gwałt zadany sumieniu z męczeńską rezygnacyą, nie dając nawet poznać po sobie, co się wewnątrz niej działo. Umiała nagiąć się do położenia tak dalece, że, gdy trumnę już miano zabierać z pokoju znalazła nawet kilka łez dla wyrażenia swego żalu po nieznanym jej wcale nieboszczyku, które umiała efektownie uwydatnić i spotęgować spazmatycznem łkaniem w chwili zjawienia się Maniakowskiego.
Stary dziwak nie pokazał się był przez cały dzień; siedział zamknięty w swojej biblioteczce i zjawił się dopiero, gdy trumnę miano wynosić.Twarz jego była smutna ale spokojna i oczy su che. Hrabina Hortensya o wiele przewyższała go w zewnętrznych oznakach żalu — że można było sądzić, iż to ona właściwie straciła drogą sercu osobę, a Maniakowski tylko jako widz obojętny towarzyszył smutnej uroczystości.
Pogrzeb sam odbył się bardzo skromnie, sucho. Czterech służących wzięło trumnę na ramion a i poniosło ją przez główną ścieżkę na koniec ogrodu do przygotowanego grobu. Wszyscy uczestnicy postępowali za nimi poważnie, w milczeniu, z odkrytemi głowami i uroczystym smutkiem na twarzy. Wyglądało to bardzo smutnie, taki pogrzeb milczący, bez dzwonów, bez śpiewów księży, zupełnie jakby jakiego samobójcę chowano. Mnie samemu sprawiło to pewne nie miłe uczucie i mogłem sobie wyobrazić, co się tam dziać musiało biednej hrabinie Hortensyi.Szła jednak odważnie, z rezygnacyą, jak skazaniec na miejsce egzekucyi i podtrzymywała z pewną ostentacyą pod rękę drogiego kuzyna, to jest Maniakowskiego, podczas gdy kuzynek Adolf podtrzymywał go z drugiej strony.
Gdyśmy stanąwszy u celu, otoczyli grób w ścieśnionej gromadce a lokaje mieli już spuszczać trumnę, kuzynek Adolf jakby popchnięty gwałtownem uczuciem, wstąpił nagle na wzniesienie utworzone z wykopanej świeżo ziemi, podniósł śmiałym ruchem głowę do góry, założył jedną rękę za kamizelkę a drugą wyciągnął po nad naszemi głowami i dając znak lokajom, aby się wstrzymali ze swoją czynnością, rozpoczął mowić głosem, nadzianym umiarkowaną rzewnością,
— Zanim te drogie szczątki oddamy chłodnej mogile, zanim garść ziemi rzucimy na trumnę, pozwólcie, że pierwej rzucę na nią garść słów, oddając tem ostatnią posługę zmarłemu cześć jego pamięci.
Tu przestał na chwilę, niby zbierając siły i myśli do dalszej mowy, a oczyma przesunął się po twarzach obecnych, zatrzymując je dłużej na Maniakowskim, który z oczyma spuszczonymi ku ziemi stał tuż nad trumną. Mówca chrząknął lekko i silniejszym już głosem mówił dalej:
— Stoimy nad zagadkową mogiłą. Trumna kryje przed nami zwłoki tego, którego nie znamy ani z nazwiska, ani z oblicza. Taka była wola dostojnego naszego kuzyna i tę wolę uszanować nam należy. — Nie znamy zmarłego, a jednak znamy go dobrze, bo wiemy, iż był on przyjacielem a do tego najlepszym przyjacielem naszego najdroższego kuzyna, a to znaczy więcej, niż gdybym wam powiedział, że był sławnym wodzem! znakomitym politykiem! genialnym myślicielem! Bóg wie czem! wszystkie“ te tytuły, zaszczyty, zdolności byłyby mdłe i małe wobec tego jednego słowa przyjaciel! — Przyjaciel! Czy zajrzeliście w duszę temu słowu, jak mówi poeta — czy wiecie jaką sumę uczuć ono streszcza w sobie? Przyjaciel, to znaczy uosobienie, wcielenie miłości, bezinteresowności, poświęcania, ofiarności, słowem wszystkich prawie najwznioślejszych cnót ludzkich! Już starożytni oceniali wielką wartość przyjaźni, skoro razem z nazwiskami sławnych bohaterów przekazali potomności imiona tych, których prawdziwa przyjaźń łączyła, a nawet między gwiazdami uwiecznili ich pamięć. — I w średnich wiekach przyjaźń uświęcona błogosławieństwem kościoła, uważana była niejako jakby sakrament, a w dzisiejszych czasach upadku religii i moralności, gdy egoizm i brudny materyalizm rozpostarł swoje panowanie nad światem, w tych czasach przyjaźń stała się niejako arką przymierza, w której przechowały się przy kazania boże, tradycye rodzinne; jest tym talizmanem, co ludzkość jak feniks odrodzi z popiołów, jest drogocennym dyamentem naj zystszej wody.
Tu zrobił długą pauzę, a wytrzymawszy przez czas jakiś uwagę słuchaczy, zaczął znowu mówić, tylko o całą oktawę niżej:
— Taki dyament drogocenny zgasł przed paru dniami, szlachetne serce bić przestało, a ta strata bolesna, która kirem żałoby okryła dom i życie naszego drogiego kuzyna i w naszych sercach bolesnem odezwała się echem, bo cierpienia jego są naszemi cierpieniami, jego smutek, naszym smutkiem, a jego przyjaciel, ktokolwiek on był, ma prawo do naszej czci, naszych łez, (tu hrabina Hortensya podniosła co tchu batystową chusteczkę do oczów) — i może on o sobie tam.... gdzieś (umyślnie zdaje się nie chciał określić tego dokładniej ze względu zapewne na liberalny sposób myślenia kuzyna) powiedzieć sobie: non omni moriar — bo pamięć jego żyć będzie w nas! bo życie jego będzie nam przykładem, który naśladować będzie naszem gorącem pragnieniem, abyśmy drogiemu naszemu kuzynowi choć w części wynagrodzić mogli tę stratę, jaką ponosi w tej chwili!
Upojony dźwiękiem słów własnych, zstąpił kuzynek Adolf ze swego wzniesienia jakby tryumfator między słuchaczów, odbierając od nich dziękczynne uściśnienia rąk i szepty pochwalne.
Jeden Maniakowski nic mu nie powiedział, nie dziękował, nie poruszył się nawet. Stał jak wzrosły do ziemi, zapatrzony w trumnę i przygryzał tylko wargi, jakby się wstrzymywał od płaczu, czy też wybuchu innego uczucia.
Gdy trumnę spuszczano do grobu i dał się słyszeć łoskot rzucanej na wieko ziemi, hrabinie Hortensyi tak się słabo zrobiło, że była bliska zemdlenia i dwóch lokajów odprowadzić ją musiało do pałacu.
—Biedaczka ogromnie uczuła twoją stratę kuzynie! — odezwał się kuzynek Adolf, chcąc zwrócić uwagę Maniakowskiego na ten objaw czułości ze strony hrabiny Hortensyi.
Maniakowski zdawał się nie słyszeć tego, stał ciągle nad grobem zamyślony, wiercąc laską w wilgotnej ziemi i przypatrywał się machinalnie zasypywaniu trumny. —
Obecni niecierpliwić się zaczęli. Jaki taki miał ochotę odejść, bo i żołądek dopominał się już o obiad i nie wielka była przyjemność stać tak na wilgotnej ziemi i moknąć na deszczu; ale odchodzić nie wypadało, skoro gospodarz stał jeszcze na grobem. Kaszlano tylko, krząkano, chcąc tem dać mu do poznać, że już czas po wracać. Ktoś nawet w tym celu umyślnie głośno wypowiedział — «niechaj mu świeci teraz zawsze i na wieki wieków, amen», akcentując mocno to amen, ale wszystko napróżno. Maniakowski zdawał się nie widzieć, nie słyszeć, nie rozumieć „tych oznak niecierpliwości, lub może umyślnie przetrzymywał wszystkich, chcąc sam bez świadków zostać na grobie przyjaciela.Kuzynek Adolf jednak, jako mistrz ceremonii i obowiązkowy pocieszyciel nie mógł pozwolić na to, więc przystąpił do niego, wziął go poufale pod ramię i z ojcowską czułością mu perswadował:
— Kuzynie! odwagi! — Nie godzi się tak oddawać boleści. Wszakże masz jeszcze nas, którzy cię równie kochamy.
Mówiąc to, uprowadzał gwałtem Maniakowskiego w stronę pałacu, choć tenże nie stawiał zbyt wielkiego oporu, owszem, dał się powodować jak dziecko, albo — lunatyk, co kuzynka Adolfa czyniło niesłychanie dumnym i szczęśliwym ,bo w tem biernem poddaniu się jego woli, odczuwał zapowiedź swojego przyszłego wpływu. To też zdziwienie jego musiało być nie małe, gdy przed drzwiami pałacu Maniakowski nagle zatrzymał się, spojrzał na niego jakby dopiero teraz zauważył obecność jego i po chwili namysłu odezwał się tonem, w którym ironii czuć się dawało:
— Ależ to z pana mówca! Nie wiedziałem o tym talencie pańskim.
— O! kuzynek zbyt łaskaw — odrzekł Adolf z udaną skromnością, zmieszany tym niespodziewanym zwrotom.
— A! nie panie to nie komplement żaden, prawda szczera. Mówić z takim zapałem, tak pięknie o tym, którego się nawet nie znało, to talent niepospolity.
— Mówiłem tylko co czułem- tłumaczył się, a raczej wikłał się, coraz więcej zbity z tonu kuzynek.
— Jaka szkoda, że nie było stenografa, coby spisał był tę mowę.
—Ona będzie drukowaną w jednem z naszych pism.
— Czy podobną?.. Szczęśliwy nieboszczyk! Czemże ja panu odwdzięczę się za to wszystko.
— O! kuzynie drogi! to dla mnie najmilsza nagroda, że cię zadowolniłem, że mogłem być tłumaczem twoich uczuć dla nieboszczyka, a jeżeli chcesz koniecznie wynagrodzić mnie za to, to najmilszą dla mnie nagrodą będzie, gdy pozwolisz mi przy sobie i w twem sercu zająć to miejsce, które nieboszczyk zajmował.
— Jeżeli pan tak mało wymagający, to z największą przyjemnością.
Kuzynek przepełniony wdzięcznością chciał się rzucić na szyję jego i pocałunkami zapieczętować układ; ale Maniakowski udając zręcznie, że nie zauważył tej intencyj, zwrócił się do mnie i rzekł:
— Chodź pan na chwilę do mnie, mam kilka słów pomówić, a panowie — odnosiło się to do kuzynka Adolfa i całego orszaku, co postępował za nami — bądźcie łaskawi pozwolić do sali jadalnej na stypę pogrzebową. Za chwilę będę służył panom.
Wziął mnie pod rękę i zaprowadził bocznemi schodami do biblioteczki.
— No cóż? — spytał mnie, gdyśmy tam weszli — widziałeś pan tę całą komedyę?
— Jaką komedyę?
— No, te łzy, mdłości, ta mówka wspaniała. . i to wszystko dla kogoś, kogo nie znali, nie widzieli w życiu, a właściwie dla przypodobania się mnie! Gdybym był biednym, z pewnością nawet na mój pogrzeb nie pofatygowałby się żaden z tych panów, ani ta nabożna lafirynda; ale że mam czem opłacać się za współczucie, więc się zbiegli nawet nieproszeni, aby tym sposobem zaskarbić sobie moje względy. Czyż to nie może oburzyć?... Ja przeczuwałem coś podobnego; ale nigdy w tym stopniu. Musiałem użyć całej siły, aby nie wybuchnąć, nie bryzgnąć im w bezczelne twarze słowa: obłudnicy, podli obłudnicy!.... Ale też będą mieli nauczkę, zobaczysz pan niedługo.Umyślnie pana poprosiłem na ten pogrzeb, bo szkodaby było, żeby taka świetna komedya odbyła się bez widzów.
Przestał nagle mówić, stanął i nasłuchiwał.W dalszych pokojach słychać było jakiś gwar, hałas, zamieszanie, wśród którego dominował wysoki sopran hrabiny Hortensyi.
— Zdaje mi się, że już bomba pękła.. Zobaczysz pan rozwiązanie zagadki — rzekł Maniakowski i, założywszy ręce na piersiach, stanął naprzeciw drzwi, wyczekując z zimną krwią burzy, która zbliżała się do niego najwyraźniej, bo gwar coraz więcej się wzmagał, coraz był głośniejszy, aż nareszcie otworzyły się z trzaskiem drzwi biblioteczki i wpadła przez nie hrabina Hortensya, wzburzona, trzęsąca się cała, a za nią cały tłum gości również niespokojny i rozdrażniony. Oczy hrabiny, takie zwykle poważne, dostrojone do tonu seraficznej łagodności i powagi, rzucały teraz błyskawice gniewu i wściekłości, blada twarz rozpaliła się gorączkowemi rumieńcami. Dystyngowana dama wyglądała w tej chwili jak furya.
—Mój panie, to jest niegodziwie podle! — zawołała, wpadając prosto na Maniakowskiego i wywijając mu koło twarzy ręką uzbrojoną w książkę do nabożeństwa. — To jest nikczemnie, szkaradnie, nieuczciwie! — wołała zadyszanym głosem, nie mogąc sobie dobrać dosyć dosadnego wyrażenia na wypowiedzenie swego oburzenia.
— Co takiego? — spytał zimno Maniakowski, patrząc w jej oczy śmiało i spokojnie.
— Otóż panie, my wiemy wszystko! — odezwało się naraz kilka głosów.
— Wiemy — zawołał kuzynek Adolf, stając w wyzywającej pozie przed Maniakowskim — Wiemy, jak niegodnie pan nas podszedłeś, oszukałeś!
— Nie, to wyście mnie oszukiwali, a raczej chcieliście mnie oszukać. Ja powiedziałem szczerą prawdę, nazywając go moim przyjacielem, bo nim był rzeczywiście, więcej niż wy wszyscy, którzy tak pięknie umiecie mówić o przyjaźni.
— Kazałeś nam pan łzy ronić nad jego grobem I — zawołała z boleścią hrabina Hortensya.
— Przepraszam, świadczę się tym panem- tu wskazał na mnie — że łzy były dobrowolne“.
— I ja modliłam się za jego duszę! Boże! Co na to powie ojciec Gaudenty — wykrzyknęła znowu hrabina i padła na pół zemdlona na fotel, zasłaniając sobie oczy batystową chusteczką,
— Pociesz się pani, że pan Bóg z pewnością nie wysłuchał takiej modlitwy.
— Jak pan mogłeś pozwolić, abym ja, ja miał mowę nad nim? — spytał kuzynek Adolf.
— Było to przecież pańskie życzenie i dobra wola.... Zresztą sam pan powiedziałeś, że ktokolwiekby on był, skoro był moim przyjacielem, ma prawo do waszej czci i pamięci — odrzekł drwiąco Maniakowski.
— To jest nie uczciwie! Ja będę żądał satysfakcyi!
— A ja pomsty Bożej wzywać będę na takiego niegodziwca jak pan! -zawołała zrywając się nagle z nowemi siłami hrabina Hortensya. — Zaskarżę pana do konsystorza za taką profanacyę świętych obrządków.... Odpokutujesz za to w kryminale bezbożniku!
To powiedziawszy wybiegła z pokoju, a za nią wśród złorzeczeń, pogróżek, oburzenia i inni zaczęli tłumnie opuszczać bibliotekę, a po niedługim czasie i dwór Maniakowskiego, bo powozy i bryczki czekały już gotowe dla nich w podworcu.
Gospodarz stał w oknie i z drwiącym, pogardliwym uśmiechem patrzał na odjeżdżających, na ich rozindyczone twarze, zaciśnięte pięści, które zwracały się ku niemu, a gdy ostatni powóz zniknął za kłębami kurzu w alei topolowej, odwrócił się i rzekł do mnie:
— No, teraz spodziewam się, nie będą próbowali już narzucać mi się ze swoją przyjaźnią
— Ale o cóż im poszło? — spytałem. — Co ich tak rozgniewało? Cóż to był za jeden ten pański przyjaciel, że uważali sobie za takie ubliżenie być na jego pogrzebie?
— Znałeś go pan, zdaje mi się.... Nazywał się Azor i był rzeczywiście moim najlepszym, jedynym przyjacielem.


∗             ∗

Wiadomość o tym pogrzebie gruchnęła niebawem po całej okolicy, podawano sobie ją z różnemi dodatkami, nawet mówkę kuzyna Adolfa, choć jej nie drukował, jak to był zapowiedział, umiano na pamięć. Jedni śmieli się z tego, drudzy oburzali się, gdy jednak dziwak w tym czasie rozrzucił kilkanaście tysięcy na różne cele dobroczynne, opinia publiczna pogodziła się z nim i przebaczyła mu ten wybryk złośliwy. Tylko rodzina, z której zadrwił tak nielitościwie, darować mu tego nie mogła, i szkalowała go, gdzie się dało. Kuzynek Adolf umieścił w jednem piśmie długi artykuł pod tytułem: Ze wsi, w którym ubolewał nad upadkiem religii i moralności i ostro gromił niedowiarków, dla których nie ma nic świętego, a hrabina Hortensya zaskarżyła Maniakowskiego do konsystorza i do sądu o profanacyą religii. Rozumie się procesu nie wygrała, bo profanacyi nie było żadnej, gdyż ani na kartach zawiadamiających, ani podczas pogrzebu nie użyto żadnych godeł religijnych, nie zrobiono nic, coby religii uwłaczać mogło. Była to tylko fantazya dziwaka, która paragrafu kodeksu w niczem nie naruszała. Co najwyżej mógł kuzynek Adolf żądać za obrazę satysfakcyj, ale tego dotąd nie zrobił.




STARA KASIA.
FOTOGRAFIA Z NATURY.
Czy była kiedy młodą — nie wiem. Zapewne być nią kiedyś musiała; ja jednak odkąd ją znałem, a znałem blisko lat dwadzieścia, nie pamiętałem jej inną. Robiła na mnie wrażenie zasuszonej rośliny, która się już nie zmienia. Nie duża, z wypukłemi plecami, twarzą podłużną, zafarbowaną suchym, ceglastym rumieńcem i załzawionemi oczyma, chodziła zawsze prędko, drobnym truchcikiem, jakby się jej ciągle spieszyło, a gdy mnie spotkała na ulicy, dawała nurka głową, co miało znaczyć ukłon i mówiła: Kłaniam się pięknie wielmożnemu panu. Znała mnie bowiem z domu, gdzie bywałem dość często, u starego nauczyciela muzyki, Czecha rodem, ale od dawien dawna zamieszkałego w Krakowie. Ona także podobno była z okolic Śląska, od Białej, co się przebijało więcej w jej ubraniu, niż w mowie. Ubierała się krótko a fałdzisto, zawsze w ciemne kolory i przepasywała czoło i gładko uczesane włosy wąskiemi aksamitnemi tasiemkami, co jej nadawało trochę zakonny wygląd. I była też rzeczywiście bardzo nabożna: należała do bractwa różańcowego, nosiła podobno na gołem ciele pasek świętego Franciszka, a w każdą niedzielę i święto szła regularnie, jak zapisał, do OO. Dominikanów na nieszpory, z dużą książką do nabożeństwa i wykrochmaloną chustką do nosa. To jej nie przeszkadzało być wzorową służącą, wierną i przywiązaną jak pies, a pracowitą jak mrówka. Dość powiedzieć, że od czasu jak przybyła do Krakowa, służyła ciągle w jednem i tem samem miejscu, t. j. u mego nauczyciela muzyki Gileczko. Przyszła do niego jeszcze za życia żony i wyniańczyła im dwoje dzieci: Lucynię i Karolka.Była niby to do dzieci, ale przytem i prała i gotowała i pomagała sprzątać w pokoju, a gdy Gileczkowa przeniosła się na cmentarz, poczciwa Kasia zastępowała sierotom matkę, jak mogła i umiała. Wisus Karolek nie bardzo zgadzał się na to zastępstwo i nieraz na macierzyńskie napomnienia staruszki odpowiadał wywieszaniem języka albo przedrzeźnianiem. To też Kasia nie miała do niego wielkiego serca i przepowiadała mu, że z niego nie będzie nic dobrego, ale zato do Lucynki przywiązała się tak, że do rodzonej córki bardziej nie można. Miałby się z pyszna taki, coby się ośmielił wyrządzić jaką krzywdę jej pieszczotce. Nawet ojcu nie pozwalała powiedzieć jej marnego słowa. Bo też Lucynka była dobra, łagodna, bez żółci, jak gołąbek, według wyrażenia się Kasi. Piękna, co prawda nie była, tyle tylko, że oczy miała pogodne, niebieskie, jakby je kto z jasnego nieba wykroił i w twarzyczkę, niby szybki wprawił. Kasia jednak w macierzyńskiem zaślepieniu nie przypuszczała, żeby można być piękniejszą, jak jej panienka i dziwiło ją, jak młodzi kawalerowie obojętnie przechodzili koło, niej na ulicy, jakby oczów nie mieli. A niechno który z nich pokazał się w ich domu, choćby przyszedł z najobojętniejszym interesem, naprzykład po nuty lub na lekcyę, wnet Kasia z takiej przypadkowej wizyty wysnuwała wnioski i domysły względem jego małżeńskich zamiarów i ledwie się drzwi za którym zamknęły, ona zaraz biegła do panienki z zapytaniem:

— No cóż panienko? — a ten? jakże? — podobał się panience? — chciałaby panienka iść za niego?
Lucynka śmiała się pobłażliwie z tych zapytań, bo była rozsądną i wiedziała dobrze, że chociażby i ona chciała, to pewnie żaden z tych panów nie miałby ochoty żenić się z nią, bo nie była ani piękną ani bogatą, miała tylko tyle, ile zarabiała lekcyami muzyki, a lubo zarabiała tyle, że nawet coś zaoszczędzić sobie mogła, choć Kasia utrzymywała, że panienka z takiem sercem i z taka anielską dobrocią warta miliony, to Lucynka wiedziała dobrze, że żaden młodzieniec nie złakomiłby się na takie urojone miliony. Powtarzała to nieraz swojej Kasi, ale Kasia nie dała się tem przekonać i w każdym zjawiającym się w ich domu kawalerze, upatrywała konkurenta i zasięgała zaraz o nim wiadodomości, za pomocą swego biura wywiadowczego, to jest braci i sióstr Różańca świętego, stróżów, pokojówek, praczek, lokajów, co on za jeden, jakie ma utrzymanie, stanowisko i t. d.Na podstawie takich informacyj ja zostałem wykluczony przez Kasię z listy kandydatów, jako nie mający odpowiednich kwalifikacyj.
— To nie dla panienki — odrzekła, gdy się dowiedziała, że pisaniem zarabiam na moje utrzymanie i mogłem odtąd spokojnie bywać w domu starego muzyka bez obawy, abym był posądzony o małżeńskie zamiary.
Za to było wielu innych, na których liczyła, ale zwykle się tak zdarzało, że jak o którym zebrała potrzebne wiadomości, z których się pokazało, że był zdatny na męża, konkurent nie pokazał się wcale ku wielkiemu zgorszeniu Kasi, która nie mogła się dosyć naprzyganiać, jaka to teraz młodzież niestała i lekkomyślna; takich konkurentów, którym się ani śniło starać, się o pannę, przewinęło się nie mało. Kasia naliczyła ich coś ze trzydzi estu.
Nareszcie zjawił się jeden, który utrzymał się dłużej, niż inni i bywał nawet częstym gościem w domu.
Był to akademik jakiś, co się uczył na doktora, a więc według orzeczenia Kasi, był w sam raz na męża dla jej panienki. Była to niepozorna figurka, blondynek nie duży i wątły, ale cichy i stateczny i jak utrzymywała Kasia, dobrze mu z oczów patrzało. Przychodził w każdą niedzielę po południu ze skrzypcami w szkatułce i grywali po kilka godzin we czworo, t. j. on, Lucynka, jej ojciec i jeszcze jakiś emerytowany urzędnik, pasyonowany do muzyki.
Ten urzędnik grywał na altówce, akademik na skrzypcach, panna na fortepianie,a Gileczek, który umiał grać na każdym instrumencie, na jakim kto chciał, zastępował w tym kwartecie wiolonczelistę,
Z czasem akademik tak się wciągnął do domu, że nie czekał niedzieli, ale i w dni powszednie przychodził często wieczorami i jak nie zastał ojca, to z panną grywali we dwoje duety. To wystarczało zupełnie, aby Kasia uważała go już jak zdeklarowanego konkurenta. To ją tylko niepokoiło, że młodzi zamiast ze sobą co prędzej porozumieć się w kwestyi miłości, grali tylko, i grali bez upamiętania.
— Po co tu mitrężyć czas daremnie — mówiła, — Jak się kto ma oświadczyć, to się oświadczyć i nie robić długich ceregielów.
A gdy jej Lucynka zrobiła uwagę, że wmawia w tego pana zamiary, których on ani ma w myśli, uparta Kasia nie chciała w to wierzyć, bo mówiła — jeżeli nie ma’ zamiarów, to po cóż chodzi?
— Lubi muzykę, więc chodzi — tłumaczyła się Lucynka. — Przecież i sędzia chodzi także, a Kasi nie przyszło na myśl posądzać go o żadne zamiary.
— E, to co innego — odpowiadała Kasia — sędzia stary i łysy, to go nikt o to nie posądzi, zresztą nie ma w domu nic lepszego do roboty, to nie dziwota, że mu się chce rozrywki; ale ten młody mógłby się przecież gdzieindziej zabawić, bo mało to rozrywek mają młodzi panowie po kawiarniach, tyjatrach, nie żeby tu. rzępolił naszemu panu na skrzypcach. A jeżeli to robi, przecież nie dla kogo innego, tylko dla panienki. Toby ślepy namacał.
Lucynka z początku żartowała z tych domysłów staruszki, nie przywiązując do nich żadnych wagi, gdy jednak codzień słyszała coś w tym guście, gdy Kasia znosiła jej coraz to różne swoje spostrzeżenia, mające niby dowodzić miłości pana doktora, (bo tak go już nazywała), gdy on sam coraz częstsze mi wizytami zdawał się potwierdzać niejako domysły Kasi, a nareszcie gdy raz na imieniny przysłał Luci bukiet i nuty własną ręką przepisane, i ona w końcu musiała powiedzieć sobie w głębi duszy: a może i też , i odtąd innemi już oczyma zaczęła patrzeć na pana Hipolita, już przyjście jego nie było jej teraz obojętnem, wyczekiwała go z niecierpliwością i wzruszeniem, stąpanie jego na schodach przyspieszało bicie jej serca, a wejście do pokoju wywoływało żywe rumieńce. Jeżeli się czasem zdarzyło, że nie przyszedł o zwykłej porze, albo się przez parę dni nie pokazał, to sobie miejsca znaleźć nie mogła.
Były to widoczne oznaki budzącej się miłości, których jednak pan Hipolit zdawał się nie uważać, bo nie wpłynęło to zupełnie na zmianę jego postępowania. Chodził, jak dawniej, regularnie co niedzielę na kwartety, w dnie powszednie na tria i duety, weszło mu to w zwyczaj i stało się niejako nałogiem, trzeba już było bardzo ważnej przeszkody, aby opuścił który wieczór.
W chwilach zaś wolnych od grania, jeżeli rozmawiał z panną to albo o muzyce, albo o potocznych rzeczach. Nigdy rozmowa ich nie przybrała czulszego charakteru, nigdy nie przyszło mu na myśl, żądać od niej czegoś więcej jak przyjaźni.
Uważał ją jako siostrę, jak przyjaciółkę, me przypuszczając wcale, — żeby i ona mogła dla niego żywić inne uczucia.
Lubił zarówno córkę i ojca, dobrze mu było w ich domu, bo mu zastępowali rodzinę, której już nie miał i w tym stosunku pozostawał względem nich niezmiennie, co starą Kasię do desperacyi doprowadzało.
Z początku przypuszczała, że to z nieśmiałości, więc próbowała ośmielić go, dając mu nieraz do poznania, jak mile widzianym jest przez panienkę. Robiła to bardzo oględnie, żeby nie wyglądało, że się z nią narzuca. Duma j ej nie pozwalała na to, bo ona chciała, żeby się o jej panienkę dobijano jak o skarb jaki i nieledwie na kolanach proszono o nią, Ale o ile mogła bez ubliżenia panience, zdradzała przed nim jej skłonność i życzliwość.
Akademik zdawał się być tem bardzo ucieszony, wdzięcznym był za życzliwość, ale ani na włos nie posunął się dalej w stosunku do panny. To już Kasię zaczęło gniewać na dobre.
— Na co on jeszcze czeka? — pytała niezadowolniona, a gdy jej Lucynka wytłumaczyła, że pan Hipolit czeka może na to, aż zda egzamina, odpowiadała jej zawsze:
— Przecież do kochania niepotrzeba egzaminu. Nikt tu nie wymaga, żeby się od razu żenił, ale niech się przynajmniej oświadczy, żeby się już raz wiedziało, czego trzymać, bo jak nie, to niech innym po próżnicy miejsca nie zabiera.A rozumie się. Nie jedenby może miał także szczerą intencyę do panienki, ale jak widzi kawalera jaki taki w domu, to nie ma śmiałości.
Rada nierada jednak musiała uzbroić si w cierpliwość i czekać razem z panną na ten egzamin. Ale mijały lata, a o tym egzaminie ani słychu. Co więcej; dowiedziała się za pomocą swojej tajnej policyi, że kawaler w ostatnim roku dla braku funduszów całkiem zaniedbał medycynę a wziął się do dawania lekcyj, które mu jakie takie dawały utrzymanie.
To odkrycie wytłumaczyło całkiem jego dwuznaczne postępowanie. Teraz już było jasne, dlaczego się nie oświadczał.
Jakże się biedaczysko miał oświadczyć, skoro nie był niczym, nie miał nic, nawet nadziei lepszej przyszłości.
I dziwna rzecz, to odkrycie zamiast odstręczyć od niego pannę, (no i Kasię rozumie się, bo Kasia podzielała we wszystkiem uczucia panienki), zwiększyło jeszcze jej sympatyę dla pana Hipolita. Współczucie spotęgowało miłość.Kobiety, gdy kochają, nawet w błędach i wadach ukochanych umieją odszukać dobre strony.
Tak i tu się stało. Ani jednej, ani drugiej nie przyszło na myśl posądzić młodego człowieka o niechęć do nauki, o brak energii, wytrwałości, litowały się tylko nad jego szlachetnością, że gwałt zadawał sercu, krył się ze swemi uczuciami, nie chcąc pannie zawiązywać losu swoją miłością a w tem, że nie przyznał się wcale przed niemi do swego ubóstwa i do tego, że był zmuszony porzucić nauki, upatrywały szlachetną ambicyę i hart duszy. Odtąd i Kasia i Lucynka podwoiły dla niego swoją serdeczność i życzliwość, jakby mu tem chciały osłodzić jego położenie. Częściej go teraz zatrzymywano to na kawie, to na kolacyi, a największa szklanka i najlepsze kąski zawsze się jemu dostawały. Ile razy Kasia upiekła jaki smaczny placuszek albo babkę albo leguminkę jaką, zawsze porządną porcyę z tego zawijano w papier i posyłano panu akademikowi niby dla spróbowania. Poczciwe niewiasty nie poprzestawały na tych drobiazgowych oznakach swojej troskliwości; myślały one nad czemś ważniejszem i nieraz odbywały ze sobą jakieś tajne narady, konszachty, których rezultat był taki, że jednego dnia pan Hipolit odebrał pocztą list z pięcioma pieczęciami, w którym znajdowało się trzysta reńskich i dopisek bezimienny tej treści: Pożyczka na czas nieograniczony dla dokończenia medycyny.
Pan Hipolit, odebrawszy w tak tajemniczy sposób zapomogę, długo łamał sobie głowę, ktoby mógł być owym nieznajomym dobroczyńcą. Ani na chwilę nie przyszło mu na myśl, żeby to mogła być Lucynka, raz dla tego, że był pewnym, iż nie wiedziała o tem, że porzucił medycynę, bo przez wstyd nie przyznał się przed nią do tego, a powtóre że nie przypuszczał, aby ona, utrzymująca się sama z lekcyj, mogła zdobyć się na taką sumkę. Prędzej podejrzewał o to swoją sąsiadkę, jakąś wdówkę, która mieszkała obok niego a która często, spotykając go czy to na schodach, czy na ulicy obrzucała go tak zalotnemi spojrzeniami, że mu się aż gorąco robiło od tego. Pulchna ta wdówka miała tą samą obsługaczkę, co on; miała także kuzynka medyka, który u niej bywał częstym gościem, a który był jego kolegą; było więc prawdopodobnem, że od nich mogła się dowiedzieć o jego położeniu i chciała mu przyjść z pomocą.
Hipolit miał na tyle ambicyi, że wsparcia, jałmużny nie byłby przyjął od nikogo; ale pożyczką, ofiarowaną mu do tego w tak delikatny sposób, nie mógł pogardzić, zwłaszcza, że ona mu dawała sposobność do ukończenia studyów.Przyjął więc tę pomoc i zabrał się z zapałem do nauki. To mu jednak nie przeszkadzało myśleć dość często o powabnej protektorce swojej; tajemniczy związek, który ich łączył ze soba, podnosił jeszcze więcej jej urok w jego oczach.Niby się nie znali, a jednak znali się dobrze.Dla młodego człowieka taki stosunek niezwykły był niesłychanie ponętny, bo działał przez imaginacyę na serce, sztucznie j e rozpalał i pociągał.Ile razy spotkał teraz swoją sąsiadkę, a miał sposobność spotykać ją dość często, nieraz nawet na korytarzu w rannym negliżu, w którym jej było tak do twarzy, płonął wstydliwie, jak dziewczyna, co jej widocznie się podobało, bo filuternym uśmiechem odwzajemniała się za te uczucia, jakie w nim wzbudzała.
Taka znajomość niby z bliska a z daleka nie mogła trwać długo, mało potrzeba było, aby przekroczyła granicę nieśmiałości z jednej, a względów przyzwoitości z drugiej strony. Raz on, przechodząc koło niej, mimowiednie sięgnął ręką do kapelusza i ukłonił się, ona go o coś zapytała i znajomość już gotowa. Z czasem przybrała ona wyraźniejszy charakter, więcej realny, bo w parę dni potem pan Hipolit przekroczył próg tej świątyni, w której kryło się jego bóstwo — nadobna wdówka.
Przy tej pierwszej wizycie napomknął coś o jej dobroci i swojej wdzięczności, ale zamknęła mu odrazu usta, oświadczając, że nie cierpi wdzięczności, bo to jest najlichszy gatunek uczucia, jaki mężczyzna ofiarować może kobiecie, że wolałaby być prześladowaną z nienawiści, niż kochaną z wdzięczności, i dla tego prosi go, aby między niemi o wdzięczności nigdy mowy nie było, że to, co zrobiła dla niego, zrobiła wcale nie dla uzyskania jego wdzięczności.
Mówiąc to, miała na myśli swoje poprzednie względy, któremi zaszczycała go, jakkolwiek nieznajomego. Akademik jednak inaczej sobie to wytłumaczył i stosując się do woli swojej protektorki nie wspominał już nigdy w rozmowach z nią o wdzięczności i nie wątpił jednak już teraz, że to ona, a nie kto inny tak serdecznie opiekuje się jego losem.
Niezadługo miał sposobność ponownie się przekonać, że się nie pomylił w domysłach swoich, Oto dla przygotowania się do egzaminu potrzebował kilku dzieł medycznych.
Wartość ich wysoka przenosiła jego fundusze, pożyczyć zaś ich nie mógł, bo koledzy jego także tych dzieł do nauki potrzebowali. Brak tych książek opóźniał znacznie jego przygotowania do egzaminów, do których mu tak pilno było, bo chciałby się był teraz odbyć z nimi jak najprędzej.
Trapił się tem więc bardzo; gdy wtem w dniu swoich imienin otrzymuje jakąś paczkę, a w niej.... wszystkie te książki, które mu były potrzebne. Teraz już nie wątpił, że nikt inny, tylko jego nieoceniona wdówka mogła zrobić mu tę wielką przysługę. Wyczytała mu z twarzy zmartwienie, wypytała się prawdepodobnie kuzyna o powód i co tchu spełniła jego życzenie. Taka troskliwość wzruszyła go do głębi, nie śmiał dziękować jej za to, bo mu zakazała mówić o wdzięczności, ale uczucie jego dla niej spotęgowało się niesłychanie. Rozkochał się w niej na dobre i wszystkie chwile wolne od nauki przępędzał u niej. Cieszyło ją to widocznie i nie szczędziła mu oznak wzajemności.
Rozumie się, że w takich warunkach wizyty jego w domu nauczyciela muzyki przerwać się musiały. Zapomniał o kwartetach, duetach i po dwa, trzy tygodnie nieraz nie pokazał się u dawnych znajomych. Lucynka cierpiała bardzo z tego powodu, a z nią razem i Kasia także; ale obie tłumaczyły go i pocieszały się tem, że się uczy, a jeżeli się nie pokazuje, to dla tego, aby przyśpieszyć wspólne szczęście.
Nieraz wieczorem stara Kasia dla przekonania się przechodziła koło domu, w którym mieszkał pan Hipolit, a skoro zobaczyła światło w jego oknie, biegła co tchu do panienki, aby jej powiedzieć:
— Panienko, siedzi kamieniem i uczy się.
A Lucynie serce rosło w piersiach na tę wiadomość, bo wiedziała, że to dla niej tak się męczy. To światło, co oświecało jego okno, oświecało zarazem jej życie, jej duszę, nie cieszyłaby się pewnie tak bardzo, gdyby wiedziała, że nader często w oświeconym lampką pokoju było pusto, a pan Hipolit trawił długie godziny w towarzystwie zalotnej wdówki.
I to prawdopodobnie było przyczyną ociągania się jego z egzaminami. Odkładał je z miesiąca na miesiąc, usprawiedliwiając się sam przed sobą najrozmaitszemi przyczynami, to potrzebą chwilowego odpoczynku dla wzmocnienia zdrowia nadwątlonego ślęczeniem po nocach, to niedostatecznem wystudyowaniem tego lub owego przedmiotu, to wreszcie brakiem funduszów na opłatę taksy egzaminów, która wynosiła dość znaczną kwotę. O tej ostatniej przeszkodzie dowiedziała się Lucynka za pośrednictwem swojej Kasi i niebawem postanowiła temu zaradzić, wysyłając znowu pocztą potrzebną sumę, z życzeniem aby mu Pan Bóg poszczęścił przy egzaminach. Sumę tę zebrała w ostatnich dwóch miesiącach, w których przyjęła dwa razy tyle lekcyj co dawniej. Obarczyła się niemi nad siły prawie, bo uważała sobie za obowiązek pracować teraz ile możności, skoro on także męczy się, aby dojść do upragnionego celu. Odmawiała sobie wszystkiego, aby więcej zaoszczędzić, pocieszając się tą myślą, że każdy zaoszczędzony grosz to cegiełka do ich wspólnego szczęścia.Wiedziała, że on nic nie ma, że dopóki nie zdobędzie sobie stanowiska, nie wyrobi sobie praktyki, z której będzie mógł zapewnić utrzymanie jej i sobie, będą musieli żyć z jej oszczędności.
Składała więc skrzętnie grosz do grosza, przeznaczając część pieniędzy na urządzenie mieszkania, na sprawienie mebli, jaką taką wyprawkę, a resztę na utrzymanie. Wystarczyć to mogło na czas jakiś, bo przez kilkanaście lat pracy zebrała przeszło trzy tysiące guldenów. W ostatnich zaś miesiącach, ponieważ pracowała więcej i płacono jej lepiej, zebrała tyle, że mogła bez naruszenia kapitału złożonego w kasie oszczędności, posłać panu Hipolitowi potrzebną sumkę na opłatę egzaminów.
Oprócz pieniędzy posłała mu serdeczne życzenia, aby mu się poszczęściło, a oprócz życzeń, posyłała w dzień gorące modlitwy do Boga, aby się jej życzenia ziściły. Kasia na tę samą intencyę odprawiła nowennę do serca Jezusowego i suszyła w środy i piątki. Obie kobiety wyczekiwały tego egzaminu z niepokojem, który się jeszcze więcej spotęgował, gdy się ostatecznie dowiedziały o dniu, w którym egzamin ten miał się odbyć. Na trzy dni przedtem prawie nie jadły, nie spały, tylko modliły się.
W sam dzień egzaminu pan Hipolit, który już od miesiąca nie był u nich wcale, zjawił się we fraku, białym krawacie, w czem jak się wyraziła Kasia, było mu nadzwyczaj do twarzy.W tym świątecznym stroju, z twarzą bladą trochę, może z niewyspanych nocy, może ze wzruszenia przed egzaminem, wyglądał tak jakoś uroczyście, poważnie, że obie patrzyły na niego z pewnym respektem i nieśmiałością, jak na coś nadzwyczajnego, a radowały się w duszy, że przyszedł do nich jakby po błogosławieństwo i życzenie szczęścia. Było to złudzenie także, bo pan Hipolit nie myślał o tem wcale. Przyszedł, bo mu było po drodze, bo czuł pewne wyrzuty sumienia, że tak od jakiegoś czasu zaniedbał swoich dobrych znajomych, a szło mu także o to, aby się przed niemi pochwalić, że przecież raz już siada do tego egzaminu, który tak przeciągał, z roku na rok, że go aż wstyd było, a wreszcie był jeszcze jeden powód, który go tutaj właściwie zapędził: oto idąc na egzamin, spostrzegł po drodze, że parę guzików u fraka nadto mu się obluzowały i wisiały prawie na jednej nitce, a że miał jeszcze godzinę blisko czasu, więc wstąpił poprosić panny Lucyny o przyszycie. Lucynka dopełniła tej czynności rękami drzacemi ze wzruszenia i szczęścia. Cieszyło ją, że może mu choć tem przysłużyć się w tak uroczystej chwili, że ostatecznie uzupełnienie toalety na ten ważny akt w życiu jej rękom powierzył, i była mu wdzięczna w duszy niesłychanie za ten dowód zaufania z jego strony. Zdawało się jej, że on już teraz całkiem do niej należy, że wyprawia go z domu prawie jak żona męża. To przekonanie dodało jej tyle śmiałości, że nie tylko mu guziki przyszyła, ale odważyła się nawet poprawić mu krawat, który się przekrzywił — trochę i podała mu grzebień własny, aby sobie włosy zburzone przyczesał. Chodziło jej o to, żeby się ludziom ładnie zaprezentował.
Kasia także ze swojej strony pomagała jak mogła: ona nawlekała igłę do światła, bo panienka ze wzruszenia nie mogła trafić nitką w uszko, odczyściła mu cylinder, że się świecił jak lustro i pomagała mu wdziać okrycie, gdy już miał wychodzić. Obie niewiasty wyprowadziły go aż na schody, życząc mu wszelkiej pomyślności, a gdy już był na pierwszem piętrze, staruszka jeszcze wychyliła się przez poręcz, aby mu powiedzieć:
— Niech tam Pan Bóg da panu doktorowi, jak najlepiej.
Te kilka godzin, przez które miał trwać egzamin, przepędziły biedaczki w śmiertelnej trwodze i niepokoju, wzywając na pomoc dla zdającego egzamin i Pana Boga i Pana Jezusa i Matki Boskiej i wszystkich ważniejszych świętych.A kiedy te kilka godzin, które dla nich wydawały się strasznie długie, bo je liczyły przyśpieszonemi uderzeniami serca, przeszły nareszcie, z natężoną uwagą — nasłuchiwały i z zapartym oddechem w piersiach wyczekiwały powrotu pana Hipolita. Każdy szmer na schodach, każde stuknięcie ruszyło je z siedzenia, bo zdawało im się, że już idzie; Kasia kilka razy wyglądała do sieni zobaczyć, czy to nie on; ale nie. Przechodziła szwaczka z trzeciego piętra, wracająca od roboty, służąca z wodą, inna służąca na strych wieszać bieliznę, wreszcie i sam Gileczek powrócił do domu, a pana Hipolita jak nie widać tak nie widać! Śmiertelna trwoga zaczęła ogarniać obie niewiasty, z powodu tego spóźnionego powrotu; nie śmiały głośno przed sobą wypowiadać swoich domysłów; ale z jednej i drugiej przychodziło na myśl, że to nic innego, tylko musiał mu się nie powieść ów egzamin i dla tego się nie pokazał. Kiedy latarnie już zaczęto zapalać na ulicach, domysły te zmieniły się w pewność i Kasia pierwsza odważyła się głośno powiedzieć.
— Pewnikiem, jak amen w pacierzu, te heretyki profesory uwzięli się na niego, żeby nie zdał tego egzaminu.
— Ale dla czego nie przyszedł — narzekała Lucynka.
— Bo chłopiec ma ambicyą, to go wstyd biedaka.
— Byłybyśmy mu wyperswadowały, rozerwały go trochę, pocieszyły.
— A może by pójść po niego, panienko? Lucynce oczy zajaśniały żywiej na te słowa i spojrzeniem, pełnem wdzięczności, podziękowała za nie Kasi, to też ta widząc, jak jej zamiar przypadł do gustu panience, zarzuciła co prędzej derową chustkę na siebie i pobiegła do mieszkania p. Hipolita.
Ale w oknie u niego było ciemno i drzwi zastała zamknięte. Czekała może z godzinę w bramie i doczekać się go nie mogła. Zobaczyła tylko jego posługaczkę, jak wchodziła do kamienicy z paką ciast i dwiema butelkami wina pod pachą. Kasia znała tę posługaczkę, ale jej nie lubiła, bo była nałogową i siedziała na wiarę z jakimś gachem. Ale teraz z potrzeby pierwsza zagadała do niej, pytając, czy nie wie, gdzie jest pan Hipolit.
— A jest u mojej pani. Właśnie niosę dla niej te przysmaki, bo to dziś Pan nasz po egzaminie, to oblewają tę uroczystość.
— Cóż to za pani? — spytała Kasia zaniepokojona trochę.
— A kto ją ta wić, co ona za jedna. Różnie ta o niej mówili ludzie; ale teraz się ustatkowała, skoro pan Hipolit oświadczył się o jej rękę.
— Oświadczył się, on? — to być nie może— zawołała Kasia głosem takim, jakby ją kto w bolące miejsce uraził.
— Cóż znowu gadacie, czy ja to nie mam oczów i nie widzę co się dzieje. Przecież to oni nie od dzisiaj romansują ze sobą i sama na własne uszy słyszałam, że się pobiorą, jak tylko mój pan egzamina pozdaje.
Gdyby wieża maryacka była się jej zwaliła na głowę, nie byłoby to sprawiło większego bólu. i zamętu, jak ta wiadomość o małżeństwie. Biednej kobiecinie zdawało się, że jej to głowę rozsadzi, bezwiednie objęła ją obiema rękami, żeby się nie rozleciała w kawałki, jak stary czerep, w oczach się jej zaćmiło i zatoczyła się jak pijana na ścianę.
— Czyście chcieli co od niego? — spytała ją posługaczka — możeby go zawołać?
— Nie, nie, nic pilnego. Przyjdę jutro — odrzekła śpiesznie, bo się przestraszyła na samą myśl, żeby musiała się spotkać oko w oko z człowiekiem, co tak pokrzywdził jej panienkę.Czuła to, że mogłaby ją krew zalać z oburzenia.To też powtórzyła jeszcze co prędzej:
— Nie, nie, nie wołajcie go.
— Racya... na co im przeszkadzać, niech sobie gołąbeczki gruchają — rzekła z dwuznacznym uśmiechem posługaczka i poszła na górę.
Kasia została pod bramą, oparta o ścianę, zapatrzona w ziemię i kiwając smutnie głową, powiedziała z głębokiem westchnieniem:
— Biedna moja panienka! i łzy strugą polały się jej po twarzy.
Złamana, przygnębiona boleścią zawlekła się powoli ku domowi.
Szła krok za krokiem leniwo, bo jej nogi ciążyły jak ołów, a jednak zaszła jeszcze prędzej, niż chciała. Radaby była w nieskończoność odwlec tę chwilę, w której przyjdzie jej stanąć przed panienką, bo co jej powie? Całej prawdy powiedzieć nie śmiała, a kłamać nie umiała nigdy, szło jej to tak niezręcznie. Skłamać jednak trzeba było koniecznie, bo taka wiadomość mogłaby na miejscu zabić jej panienkę. Wiedziała dobrze co jej się działo, gdy się o tem dowiedziała, a cóż dopiero taka wątła i delikatna istotka. Powiedziała jej więc, że pana Hipolita nie było w domu.
— Bo może Kasia nie stukała mocno, on tam pewnie zamknął się, może mu się słabo zrobiło.Trzeba było się dobijać.
— Ależ dobijałam się panienko; ale mi posługaczka powiedziała, że wyszedł.
— I nie przyszedł do nas. Żeby sobie aby co złego nie zrobił — mówiła trwożliwie.
— E, cóż też to panience się zwiduje — odrzekła nieco ostro nawet, bo ją oburzało, że Lucynka trapi się o takiego niegodziwca, który nie wart tego.
— A cóż sobie Kasia myśli. On taki ambitny, jak zacznie przybierać do głowy, to kto wie, do czegoby mogło doprowadzić.
— O! niech ta o to panienkę głowa nie boli.Panowie tam umią się pocieszać. Pójdą sobie do piwiarni, zjedzą dobrze, wypiją jeszcze lepiej i pociecha gotowa.
— Fe, Kasiu, co się Kasi stało? Kasia nigdy taką nie była — odezwała się Lucynka, z bolesnym wyrzutem. — To dla tego, że on teraz nieszczęśliwy, Kasia nie ma litości dla niego.
— Ale mam, mam, panienko — mówiła zmiękczona tym wyrzutem starowina i całowała panienkę po rękach na przeprosiny, tylko mi żal, że się panienka tak niepotrzebnie trapi.
— On się tam więcej trapi, moja Kasiu.Trzeba, żeby Kasia zaraz jutro rano poszła dowiedzieć się, co z nim słychać. Zaraz z rana, jak Kasia po bułki pójdzie. Dobrze? nie zapomni Kasia.
— Ale nie zapomnę, nie zapomnę — uspokajała ją staruszka, choć sama bardziej jeszcze potrzebowała uspokojenia, bo ile razy spojrzała na swoją pieszczotkę, to się jej serce krajało z żalu, gdy sobie pomyślała, co to biedne dziewczątko będzie cierpieć, gdy się dowie o wszystkiem, Łamała sobie głowę nad tem, jak jej to powiedzieć, jak przygotować ją do wysłuchania prawdy. Na drugi dzień, na trzeci, będzie można jeszcze coś wymyśleć, że chory, albo zajęty, ale w końcu trzeba będzie przecież powiedzieć jej, jak się rzecz ma właściwie. A wtedy co się z nią stanie? Staruszka truchlała na tę myśl, całą noc oka nie zmrużyła, męcząc się nad wynalezieniem jakiego sposobu, aby uniknąć tej strasznej ostateczności i nie znalazła żadnego.Dopiero przy rannym pacierzu, kiedy mówiła: i odpuść nam nasze winy, przyszła jej nagle myśl, jak objawienie, zrzucić pychę z serca i iść do tego przeniewiercy, roztrząsnąć mu sumienie i prosić, żeby nie robił panienki — nieszczęśliwą.
Kosztowało ją to bardzo wiele, ale nie było innej rady, tu szło o szczęście, a może o życie jej najdroższej panienki, nie można było wahać się i zwlekać. To też zaraz rano wybrała się cichaczem z domu w tym celu. Po drodze wstąpiła do kościoła, wysłuchała całej mszy świętej i modliła się tak gorąco, jak nigdy może, aby jej się udało. Liczyła wiele na to, że skoro mu odkryje, co panienka dla niego robiła (bo szła z mocnem postanowieniem zdradzenia tej tajemnicy wbrew zakazowi Lucynki), to chybaby serca nie miał, żeby go to nie wzruszyło, a skoro tylko nawróci się do niej i ożeni się z nią, choćby nie kochał jej nawet tak bardzo, to była najmocniej przekonaną, że ją będzie musiał pokochać, jak pozna zbliska, co to za anioł, jakie to serce poczciwe i zacne. Tak sobie rozumowała staruszka i szła pełna najlepszych nadziei do mieszkania pana Hipolita. Nie zastała go jednak już W domu i od obsługaczki jego dowiedziała się, że właśnie co wyjechał na kolej, bo jedzie do rodzinnego miejsca po metrykę i papiery, co mu potrzebne będą do ślubu.
Kasia tak była nieprzygotowaną na podobną wiadomość, która wszystkie jej plany pokrzyżowała, że stanęła jak głupia, wytrzeszczyła bezmyślnie oczy na mówiącą, zbladła i słowa przemówić nie mogła. Dopiero gdy obsługa czka powiedziała jej, że jeżeli ma pilny interes do jej pana, to może go jeszcze na kolei przydybać, bo do odejścia pociągu jeszcze kawał czasu, odżyła biedaczka, odetchnęła swobodniej i pocwałowała co tchu na kolej.
Trafiła na czas, bo nawet kasa jeszcze nie była otwarta, a pan Hipolit z torebką przewieszoną przez ramię, przechadzał się zamyślony w przedsionku dworca. Kasia, przeciskając się przez gromadę posługaczy, którzy tamowali wejście, zbliżyła się do niego i zastępując mu drogę, odezwała się głosem stłumionym, bo go tamowało wzruszenie.
— Sługa pana konsyliarza.
Podniósł głowę do góry.
— A! Kasia! — odezwał się zmięszany — a ty tu co robisz?
Nie myślała odpowiadać mu na to pytanie, bo wewnątrz niej wszystko się teraz burzyło, gotowało, nie wiedziała sama od czego zacząć.
Wreszcie. patrząc na niego surowym wzrokiem i kiwając głową rzekła:
— Czy się to godzi, czy się to godzi tak robić, panie konsyliarzu.
— Co takiego? — spytał zdziwiony, nie rozumiejąc o co jej chodzi.
— To panienka już nie zasłużyła sobie, żebyś pan po tym egzaminie przyszedł chociaż powiedzieć jej: Bóg zapłać.
— Nie miałem czasu być wczoraj u was, a dziś jak widzi Kasia, jadę.
Nie uważała na jego usprawiedliwienie i mówiła dalej.
— A komu to pan konsyliarz ma do zawdzięczenia, że wyszedł na człowieka, jeżeli nie jej, kto panu dawał na edukacyę, na książki, na egzamin.
— A Kasia zkąd wie o tem? — spytał żywo.
— Jak nie mam wiedzieć, skoro ja to wszystko nosiłam na pocztę własnemi rękami.
Chwycił ją za rękę i wpatrując się w nią z przerażeniem i badawczo, jakby chciał zajrzeć jej do dna duszy, — zawołał: —
— Co Kasia mówi? jakto? więc to panna Lucyna, nie tamta? Ależ to byłoby okropne, potworne.
Ostatnie słowa adresował w myśli do pięknej wdówki, bo nie dalej jak wczoraj, kiedy zaklinał ją, aby mu się przyznała, czy to ona była tą tajemniczą dobrodziejką jego, co mu pomogła ukończyć studya, przyznała się do tego, z tak dobrze udaną skromnością, że byłby przysiągł, iż mówi prawdę, a tymczasem teraz dowiadywał się czegoś innego, nie wiedział komu też wierzyć.Odciągnął staruszkę na bok i zaczął ją rozpytywać się o różne szczegóły, które mu opowiadała na pół z płaczem, bo nie mogła mówić bez rozrzewnienia o dobroci i skrytych cierpieniach swojej panienki. Pan Hipolit słuchał jej wzruszony, z oczyma spuszczonemi ku ziemi, nachylony ku niej, jak spowiednik, a im więcej słuchał, tem więcej odsłaniała mu się piękna dusza, szlachetny charakter panny Lucyny, tem wyżej bolał nad tem, że nie poznał się na jej cichej miłości, nie umiał jej odczuć i ocenić. Ile razy Kasia chciała przestać, bojąc się, czy nie za wiele powiedziała, ściskał zaraz jej spracowaną rękę i prosił, by nic nie taiła przed nim, a gdy skończyła rzekł:
— Bogu dzięki, że się o tem dowiedziałem jeszcze dość wcześnie, bobym sobie to całe życie musiał wyrzucać. O jaki ja byłem niedomyślny.
Potem nagle zmieniając ton spytał:
— Czy panienka już wstała? — ubrana?
— O! zapewne już.
— Niech Kasia wraca do domu, ja tam niezadługo będę.
— Więc pan konsyliarz już nie odjedzie? spytała ucieszona z żywą radością w twarzy.
— Teraz nie mam już potrzeby. Za godzinę będę u was.
— Tylko przed panienką nie trzeba nic mówić, że tu byłam, co mówiłam.
— Więc mi ona Kasię przysłała?
— Zkądże znowu? Onaby umarła z żalu, a nie zrobiłaby tego. Pan doktór nie zna jej jeszcze, co to za charakter.
— Więc dobrze. Powiem jej, że od kogo innego przypadkiem dowiedziałem się, że naprzykład urzędnik z poczty zdradził mi tajemnicę z temi listami.
— Niech Bóg broni — niech Bóg broni upominała go staruszka, niech się pan nawet nie zdradzi z tem, że się domyślasz czego, bobyś jej pan popsuł całą przyjemność, kiedyś, później —to może.
Już miał odchodzić, kiedy przytrzymała go za połę i nachylając się ku niemu — odezwała się z nieśmiałością;
— I niech pan nie wspomina nic przed nią o tamtej. — Pan Hipolit się zaczerwienił po same uszy.
— Więc Kasia wie o tem?
— Ja wiem; ale ona nie wie o niczem, Niech się nigdy nie dowie, boby ją to zmartwiło, niech myśli biedaczka, że tylko ona jedna
Nie śmiała dokończyć; ale ją zrozumiał dobrze, uścisnął jej rękę z wdzięcznością i pobiegł w miasto.
Spieszno mu było do nadobnej wdówki, bo chciał co prędzej wytłumaczyć się z pomyłki, której stał się ofiarą, a do której ona przyczyniła się w części swojem postępowaniem. Nie myślał robić jej żadnych wyrzutów z tego powodu, chciał tylko usprawiedliwić się, że powziął dla niej uczucie na podstawie wdzięczności, do jakiej czuł się obowiązanym, gdy jednak teraz przekonał się, że nie ma dla niej żadnych obowiązków wdzięczności, tym smym i ona do miłości jego nie może rościć sobie żadnego prawa. Układał sobie przez drogę całą tę obronę swego postępowania, przygotował nawet replikę na możliwe zarzuty, bo wiedział, że wdówka nie zgodzi się tak łatwo na zerwanie, był przygotowany na spazmy, płacze, do których skłonną była. Miał próbkę tego dziś rano przy pożegnaniu, jak się zanosiła od płaczu, wieszała na jego szyi, choć się tylko na parę tygodni rozstawać mieli. Teraz czekały go stokroć gorsze sceny.Dałby wiele za to, aby mógł uniknąć tego ostatniego spotkania, ale konieczność, sumienie nakazywały mu iść tam. Chciał skończyć godziwie z jedną, aby z czystem sumieniem mógł stanąć przed drugą, która miała stokroć większe prawa do jego miłości i wypowiedzieć jej uczucia swoje.
Z pewnem więc zakłopotaniem zbliżał się do mieszkania wdowy i doszedłszy do drzwi namyślał się chwilę czy wejść czy nie wejść. W ostatniej chwili zabrakło mu odwagi. Gdy wtem doleciał do jego uszów wesoły śmiech i odgłos pocałunków. Uszom własnym nie wierzył, podniósł oczy na numer drzwi, czy się przypadkiem nie pomylił, tak mu się to nieprawdopodobnem wydawało, bo przecież przed godziną zostawił ją tonącą we łzach, zrozpaczoną. To chyba nie ona — pomyślał sobie, i dla przekonania się otworzył nagle drzwi i zobaczył pulchną wdówkę w negliżyku, w tym negliżyku, w którym jej tak było do twarzy, spoczywającą w objęciach jakiegoś nieznajomego mężczyzny nawpół rozebranego. Gdy zobaczyła pana Hipolita krzyknęła i odskoczyła coprędzej od owego mężczyzny, udając że przemocą wyrwała się z jego objęć; ale ten manewr nie udał się, Hipolit zrozumiał wszystko i już on nie potrzebował się teraz usprawiedliwiać. Trzasnął pogardliwie drzwiami j pobiegł tam, gdzie go czekała czysta, cicha radość i szczęście prawdziwe.
W godzinę potem w mieszkaniu starego nauczyciela muzyki Hipolit i Lucynka siedzieli razem przy fortepianie; nuty wprawdzie rozłożone, ale nie grali, zapomnieli w tej chwili nie tylko o muzyce, ale o całym świecie; siedzieli trzymając się za ręce — on trochę nieśmiały i zawstydzony, bo nie czuł się jeszcze godnym tego szczęścia, jakie spadło na niego tak niespodziewanie, a ona zachwycona, rozpromieniona, upiększona uczuciem i rozmawiali o swojej przyszłości, — a stara Kasia, obcierając w ciemnej kuchni talerze, przypatrywała im się z błogiem zadowolnieniem i wzruszona często przez zapomnienie, zamiast talerzy, łzy z oczów ścierką wycierała.
Ślub jednak nie odbył się jeszcze tak prędko.Rozsądna i rozważna zawsze Lucynka uważała za konieczne, żeby Hipolit wprzódy wyrobił sobie jaką taką praktykę, a sama chciała także lekcyami powiększyć ile możności swój kapitalik, aby im wystarczył na czas jakiś. Dopiero w rok blisko, w czasie rozpoczęcia wakacyj zdecydowała się na oznaczenie dnia ślubu.
Byłem i ja zaproszony na tę uroczystość i pośpieszyłem na nią z całą przyjemnością w oznaczonej godzinie tj o siódmej do mieszkania panny młodej. W sieni, do której przez okratowane okienko wpadały złociste pasy słońca, staczającego się już ku zachodowi, spotkałem jakąś staruszkę, która w ręku dźwigała ogromny ręczny koszyk i sypała z niego kwiaty na podłogę drżącą ręką. Nie byłbym poznał, że to Kasia, gdyby sama nie była mnie zaczepiła swojem stereotypowem: »kłaniam się pięknie wielmożnemu panu« — tak mi się odmieniła w świątecznym stroju. Ale bo też była ubrana jak nigdy jej nie widziałem, nie w swoje zwykłe krótkie, fałdziste spódniczki, jeno miała na sobie jedwabną suknię, którą dostała w spuściźnie po matce Lucynki a którą podobno wdziewała tylko raz do roku na Wielkanoc, na głowie zaś miała duży, tiulowy czepek z kokardami i wstążkami zielonemi, umyślnie sprawiony na tę uroczystość.Uprosiła sobie przytem panienki, że wszystkie kwiaty były kupione za jej pieniądze, bo chciała koniecznie kwiatami usłać panience swojej drogę do ślubu. Brała więc pełną garścią z kosza i rozrzucała je po ziemi, po schodach na sam dół.Chłopcy z pierwszego piętra śmiali się z niej, robili jej psoty, to skubiąc ją za materyalna suknię i pytając po czemu łokieć, to porywając jej co piękniejsze kwiaty z któremi uciekali na dół i ztamtąd pokazując je drażnili staruszkę, Z dobrotliwym uśmiechem znosiła te figle, bo nie była dziś w stanie gniewać się na nikogo, czasem tylko pogroziła malcom mówiąc: a dam ja wam, zbereśniki jakieś, — ale po chwili sama rzucała im kwiatki na głowy i powtarzała: macie, macie, nacieszcie się, żebyście pamiętali lepiej wesele panienki. Macie, macie, kwiatów jest dość, nie braknie nikomu. Stałem jakiś czas przypatrując się temu i ba wiłem oczy radością staruszki, która dzisiaj przebijała się w każdem jej słowie, w każdem spojrzeniu i ruchu. Gdy wróciła na górę z koszem już wypróżnionym, poklepałem ją przyjaźnie po ramieniu i spytałem:
— A cóż? Kasia dziś bardzo szczęśliwa?
Pocałowała mnie w rękę z wdzięczności za to zapytanie i odrzekła:
— O! wielmożny panie, to się nie da opowiedzieć — — i rozbeczała się staruszka, jak dziecko.
Czekałem aż się uspokoi, nie próbowałem przeszkodzić jej w płaczu rozmową, Lo odczuwałem, jaką rozkosz takie łzy sprawiać musiały jej sercu. Zamazała sobie niemi biedaczka twarz całą ocierając się to kułakiem, to rękawem, przyczem paradny czepek przekręcił się jej całkiem na bakier na głowie.
Wyglądała pociesznie, a jednak ten widok zamiast uśmiechu łzy mi dobywał, i może byłbym zawtórował niemi staruszce, gdyby nie była, przypomni a wszy sobie, odezwała się:
— Ale wielmożny pan niema jeszcze bukietu.Niechże wielmożny pan pofatyguje — się z łaski swojej do pokoju, bo tam już wszyscy goście czekają, — rzekła i osuszywszy co prędzej oczy pobiegła przodem, żeby mi, jak mówiła, wybrać najładniejszy.
Wszedłem za nią. W saloniku, do którego zachodzące słońce wdzierało się przez gęste listki kwitnących pelargonij i fuksyj, zebrała się spora gromadka gości weselnych, był nawet jakiś kontuszowy między nimi. Starsze panie w jedwabiach i ciężkich szalach rozsiadły się na kanapie, fotelach, ze sztywną powagą; panienki,przeważnie uczennice panny młodej, w białych, różowych i błękitnych sukienkach skupiły się w jednem miejscu pod oknem, szeptając po cichu i zerkając na młodzież, która poprawiając sobie krawatów, naciągając rękawiczki, skubiąc wąsy palcami dla dodania sobie lepszej miny, przechadzała się z kąta w kąt albo oglądała stare kopersztychy na ścianach.
Starsi panowie, między którymi poznałem po łysinie owego sędziego grywającego na altówce, skracali sobie chwile oczekiwania polityką, bo słyszałem coś o Bismarku i sprawie egipskiej.Na środku zaś pokoju z miną zwycięzką i rozstawionemi szeroko nogami, stał ów wisus Karolek, dziś już poważny kapitan c. k. armii i spoglądał ze smakiem na piękną druchnę, brunetkę z alabastrową twarzą, która mu właśnie bukiet przypinała do piersi; uważałem, że najwięcej czasu poświęcił na obserwowanie linii pogranicznej między wyciętą sukienką a biustem rozkosznie zaokrąglonym. Zmiarkowałem z tego, że Karolek zostawszy panem Karolem i do tego kapitanem nie zmienił się wiele. Nie chcąc naśladować go w tym względzie, skierowałem moje oczy, gdy piękna brunetka zkolei i mnie przyszła przypinać bukiet, na powoje, które fantastycznie wiły się po jej hebanowych włosach.
Nareszcie otwarły się drzwi drugiego pokoju i ukazali się państwo młodzi, idąc pod rękę. On był trochę nieśmiały i niezgrabny przy tym akcie uroczystym, ale za to panna młoda wyglądała wspaniale, imponująco, w białej atłasowej sukni z długim ogonem, a przez ślubną zasłonę spadającą aż do ziemi, oczy jej, te dobre poczciwe oczy, błyszczące w tej chwili niezwykłym blaskiem, patrzyły na wszystkich tak pogodnie, przyjaźnie, że chwytały za serce. Można było przysiądź, że w tem gronie gości weselnych, które ją otaczało, nie było jednego, któryby jej z głębi duszy nie życzył wszystkiego najlepszego. Czuła to dobrze i dziękowała wszystkim serdecznym uściskiem ręki.
Stary Gileczek pobłogosławił młodą parę i pokropił święconą wodą, a stara Kasia pokropiła ich łzami i zeszli wraz z orszakiem weselnym na dół po kwiatach, które wydawały się jak wspaniały, różnobarwny dywan rościelony na schodach i ziemi. Kilka fiakrów czekało przed bramą. Dla panny młodej była błyszcząca kareta z białem obiciem wewnątrz, którą jedna zje] uczennic przysłała wraz z wspaniałym bukietem.
— Kasia siądzie z nami — rzekła Lucynka prowadzona przez dwóch drużbów, zwracając się do swojej piastunki, która za nią niosła troskliwie ogon, aby się nie powalał po ziemi.
— Jakto? — ja? w takiej karecie? — ale któż widział panienko, — zawołała przestraszona i zażenowana, cofając się. — Ja sobie piechotą pobiegnę.
— Ależ siadaj Kasiu, proszę.
— A gdzież starszy pan będzie siedział?
— Tatko sobie usiądzie we fiakrze z panem Hipolitem.
— Boże kochany, jakżeby to wyglądało, ja służąca razem z panienką. Za nic w świecie.Broniła się biedaczka jak mogła, jednak widać było z jej zarumienionej i błyszczącej od potu twarzy, jaką jej to radość sprawiało, że panienka tak pamiętała o niej w tej chwili, taki jej honor oddała wobec wszystkich. To też skoro panienka oświadczyła stanowczo, że bez niej nie pojedzie, wskoczyła co tchu ucieszona i wcisnęła się w sam kąt karety, aby jak mówiła panience wstydu nie robić przed ludźmi. Także, gdy zajechali przed kościół i zobaczyła takie mnóstwo osób stojących przed drzwiami, nie miała odwagi wysiąść — — ona, biedna sługa z takiej eleganckiej karety, coby ludzie sobie pomyśleli. Ale gdy zobaczyła, że ogon sukni ślubnej wlecze się po ziemi i jakiś niezgrabiarz nastąpił na niego, wyskoczyła jak oparzona z karety I zebrała ostrożnie, delikatnie ogon w obie ręce i poniosła go Za panienką do ołtarza.
Kościół był przepełniony ludźmi, bo panna młoda miała dużo życzliwych i znajomych. Towarzystwo muzyczne, ze względu, że to córka muzyka i sama nauczycielka muzyki, zebrało się V komplecie na chórze i zaśpiewało Veni creator, a ksiądz gwardyan OO. Kapucynów, który był spowiednikiem panny i przyjacielem jej ojca, kazał na tę uroczystość pozapalać wszystkie światła i ustroić ołtarz bogato w kwiaty. Ślub więc odbył się nadzwyczaj okazale i pięknie.
Żałowałem mocno, że nie mogłem być także na uczcie weselnej na której bawiono się podobno bardzo wesoło. Pilny interes zmusił mnie wyjechać tego dnia jeszcze wieczornym pociągiem do Lwowa. Wróciłem dopiero po paru miesiącach. Rozumie się, że pierwszą dla mnie rzeczą było, odwiedzić państwa młodych. Byli już w swojem własnem gniazdeczku, w mieszkanku składającem się z kilku pokoików, nader schludnie i gustownie umeblowanych. Zastałem panią doktorową w rannym szlafroczku z wypieczonemi rumieńcami, bo wyszła właśnie na moje przyjęcie z kuchni, gdzie, jak mi mówiła, przygotowywała według recepty pani Ćwierciakiewiczowej, jakąś paradną leguminkę dla swego pana.Jego samego nie było w domu, — wyszedł był na miasto do pacyentów, których miał podobno już dosyć. Z pewną radością i dumą pochwaliła się z tem przedemną a ja odczuwałem jej radość i podzielałem ją całem sercem.

Niezadługo nadszedł mąż i oboje zatrzymali mnie na obiedzie. Młoda gosposia bowiem chciała pochwalić się przedemną ze swoją znajomością sztuki kuchennej, szczególniej z ową leguminką. Nie dałem się długo prosić, bo dobrze mi tu było w ich maleńkiem kółeczku. Atmosfera ich mieszkanka miała jakąś serdeczną woń i ciepło. Nie pieścili się przy mnie, nie całowali, a jednak, z oczów widać im było, że się kochają i są szczęśliwi, Jedno ich tylko smuciło i zachmurzyło pogodne, miodowe miesiące: Kasia Coś w trzy tygodnie po weselu umarła. Śmierć litościwa zdawała się czekać tylko na to, dopóki swojej panienki za mąż nie wyda, a gdy doprowadziła to do skutku, zabrała staruszkę jak swoją na cmentarz, na wieczny odpoczynek.



PANNA WALERYA
(epizod z życia pracujących kobiet).




I.
Wesoła młodzież.

Z jednej z pierwszorzędnych restauracyj, której okna na pierwszem piętrze, mimo spóźnionej pory, jasno świeciły się jeszcze wśród ciemnej nocy, wysypała się na ulicę gromada młodych ludzi, ożywiona, wesoła, hulaszcza, w dobrych?Umorach, rozmawiając głośno i śmiejąc się Jeszcze głośniej.
— No, a teraz dokąd? — spytał jeden z nich, który pierwszy wyszedł na ulicę. — Dokąd idziemy?,
— Ja do domu odezwał się idący za nim blondyn, o ile to można było rozróżnić przy, słabem świetle latarni, które wiatr, pędzący tumany suchego śniegu, co chwila zaciemniał.
— Do domu? — Zwaryowałeś? Tożto nie ma więcej, jak jedenasta. Najlepsza pora do lampartki. Słyszycie! Julek chce iść do domu.
A cóż ty będziesz teraz w domu robił? Spać przecież teraz zawcześnie.
— Mam się uczyć. Egzamina na karku, a ja jeszcze prawa cywilnego ani tknąłem. Trzeba teraz fałdów przysiedzieć,
— E! głupstwo. Co tobie po egzaminach, kiedy i tak masz zostać hreczkosiejem.
— Ale ambicya. Wstydby mi było przepaść przy egzaminach.
— Głupstwo ambicya! Schowaj ją sobie na późniejsze lata, kiedy już nie będziesz miał innych zachcianek; wtedy możesz sobie zaspokajać pragnienia ambicyi. Teraz masz coś lepszego do roboty. Używaj życia, pókiś młody, bo młodość tylko prawdziwem życiem; bo co po niej idzie, to tylko dopiski do dzieła, których czytać nie warto.
— Brawo, Edmundzie! pysznie to scharakteryzowałeś — odezwał się śniady, wysoki, chudy, w czarnem futerku i — cylindrze, mocno naciśniętym na oczy.
— Więc gdzież idziemy? — — zapytał z tyłu jakiś garbusek.
— Może do Orpheum — zaproponował któryś — jest podobno świeża szansonetka.
— Z nieświeżą twarzą i dyabelnie przechodzonym głosem — rzekł Franuś.
— Słyszałeś ją więc?
— I widziałem, niestety.
—Więc gdzież pójdziemy? Ten Kraków, to dalibóg taka nędzna dziura, taki partykularz, że porządny człowiek nie ma się gdzie zabawić.Żadnych rozrywek!
— Czekajcie, ja w as zaprowadzę gdzieś — odezwał się Edward — pysznie się zabawimy.
— Pewnie do tej samej budy, gdzieśmy to byli razem zeszłej soboty? — zapytał Bolek, najmłodszy z całego towarzystwa, bo mu zaledwie pierwsze włoski wyrastały pod nosem, które skubał wciąż niemiłosiernie, chcąc je coprędzej wydobyć na widok publiczny.
— A cóż nie dobrze się zabawiłeś?
— Wybornie, doskonale! Odkryliśmy tam Kalifornią pięknych twarzyczek.
— A więc zgoda, chodźmy do tej Kalifornii.
— Tylko weźmy jaką dryndę, bo wicher taki, że się na nogach utrzymać trudno.
Zrobił tę uwagę taki, z którym rzeczywiście wiatr nie miałby wielkiego kłopotu, aby go zdmuchnąć, bo był mały i wyglądał tak, jakby był z cienkich patyczków zrobiony.
— A ot tam, zdaje mi się, stoją jakieś — odezwał się Franuś, wskazując w stronę; gdzie na tle latarni czerniły się sylwetki dorożkarskich koni z pospuszczanemi łbami — « Dorożki!» — zawołał głośno.
Głos ten obudził drzemiących na kozłach dorożkarzy; poruszyli się, wstrząsnęli cuglami i wnet dwa fiakry potoczyły się przed chodnik kamienny, na którym stali w gromadce młodzi ludzie.
— No, siadajmy! — — rzekł Edward.
— Jedźcie wy, ja idę do domu — odezwał się Julek.
— Ależ nie bądźże dziwakiem! siadaj i jedź z nami.
— Kiedy razem, to razem; nie psuj nam kompanii.
— No siadaj — rzekł któryś, biorąc go pod rękę,
— Bo inaczej gotowiśmy pomyśleć, że ci twoja konsyliarzowa zakazała.
Głośnym śmiechem przyjęto tę uwagę,
— Chce jej dochować nieposzlakowanej wierności.
— To głupstwo robi, bo ona mniej skrupulatna na tym punkcie.
— Podobno już nawet postarała się o następcę, Julka widocznie drażniły te uśmiechy i rozmowy, bo chcąc im koniec położyć, zawołał niecierpliwie:
— No, mamy jechać, to wsiadajmy.
— Więc jedziesz?
— Cóż mam z wami robić?
— Brawo Julek!
— Zobaczysz, że nie pożałujesz — rzekł Edward, siedzący już w dorożce — siadaj tu przy mnie, będę twoim aniołem opiekuńczym.
— Więcej mi przypominasz Mefista — odezwał się Julek złośliwie, siadając obok Edwarda i zawijając się w futro.
Towarzystwo całe z trudnością umieściło się w dwóch fiakrach, jedni drugim prawie na kolanach siedzieli; ale ta mała niewygoda podniecała jeszcze wesołość młodych ludzi. Mnóstwo z tego powodu posypało się żartów, które sprowadzały głośne wybuchy szalonego śmiechu.
Gdy ruszono z miejsca, Bolek, siedzący z Sewerynem w drugiej dorożce, zapytał go:
— Cóżto za konsyliarzowa, którą sekowaliście Julka?
— Nie znasz konsyliarzowej? naszej Messaliny? Toż to o niej wróble na dachach świergocą.Znają ją wszystkie paupry w mieście.
Bolek, który miał pretensyą do dojrzałości, czuł się zawstydzonym tą nieświadomością swoją, jakby coś najgorszego popełnił i zaczął się tłumaczyć.
— Prawda, że to ty nie tutejszy, a sława naszej Messaliny nie wyszła jeszcze po za obręb miasta, bo jesteśmy dyskretni w tym względzie.Otóż trzeba ci wiedzieć, że konsyliarzowa jest żoną konsyliarza, a raczej on jest jej mężem, bo tak go tu powszechnie nazywają: mąż pani konsyliarzowej. On stary, mały, niepokaźny; ona — wspaniały okaz blondyny o bujnych kształtach i oczach, któremi podbija sobie ludzi, jak Aleksander Macedoński. Edward z powodu tych podbojów, nazywa ją Napoleonem w spódnicy.
Bolka zainteresowała widocznie powieść o konsyliarzowej, bo poprawiwszy się na siedzeniu, przysunął się bliżej do opowiadającego, aby nie stracić żadnego słowa, zwłaszcza, że dorożka turkotała mocno po nierównym bruku.
— A to ci ciekawa kobieta! odezwał się ze smakiem, skubiąc poważnie wąsy.
— Jak widzę, miałbyś ochotę należeć do jej niewolników.
— Ba! żeby to można.
— Dlaczego nie? Pozyskać jej względy łatwo, tylko utrzymać trudno, bo lubi nowości i zmienia kochanków, jak rękawiczki.
— Musi mieć najgorszą opinię w mieście?
Seweryn roześmiał się ironicznie.
— Mój kochany, u nas opinia, to siatka pajęcza, która chwyta i morduje drobne muszki, ale bąki kpią sobie z niej; kto ma pieniądze, stanowisko i od wagę lekceważyć sobie zdania drugich, ten może u nas broić bezkarnie. Z początku opinia będzie trochę wierzgać, niepokoić się; ale poźniej przyzwyczaja się i oswaja z najgorszem. A że konsyliarzowa jest aż nadto odważną, że mąż jej ma stanowisko, a oboje mają pieniądze, które dają możność prowadzenia wystawnego życia; więc opinia publiczna kłania się jej na ulicy, bywa u niej na rautach i wykwintnych kolacyjkach, zaprasza ją na gospodynią balów, do komitetów towarzystw dobroczynnych, a o grzeszkach jej mówi się, jak o sekretnych słabościach, na ucho, z ubolewaniem, i pobłażliwością.
— Mówisz o niej tak, jakbyś miał do niej coś na wątróbce. Przyznaj się. Pewnie okazała się dla ciebie mniej łaskawą? co?
— Nigdy nie należałem do starających się o nią, nie jestem motylem.
— Ty nie motyl! albo to prawda? Znam cię przecież, że lubisz się uganiać za... kwiatkami.
— Ale nie jak motyl, tylko jak pszczoła, która ma żądło. Otóż i jesteśmy na miejscu.
Fiakry zatrzymały się przed wysoką kamienicą, w której na trzeciem piętrze widać było światło w kilku oknach. Edward wyskoczył pierwszy i zadzwonił.
— Tylko panowie — odezwał się do wysiadujących — proszę zachować się przyzwoicie, bo tam będą damy dystyngowane, same szwaczki i magazynierki. Nie macie się z czego śmiać; to klasa najdrażliwsza, mająca pretensye wygórowane i trzeba z niemi bardzo ostrożnie, bo te dzikie różyczki mają duże ciernie.
— Powiedz raczej igieł, a będzie trafniejsze porównanie.
— Niedawno jednego młodzieńca wyproszono tutaj z towarzystwa, że śmiał którejś z tych pań powiedzieć żartem: damo! Wzięła to za grubą obrazę
— Może i nie bez racyi — zauważył półgłosem Seweryn.
— Więc panowie, proszę mnie nie skompromitować złem zachowaniem się, bo ja biorę za was odpowiedzialność — rzekł Edward pół seryo, pół żartem i otworzył drzwi, za które mi słychać było fortepian i skrzypce, wygrywające skoczną polkę.
W przedpokoju, do którego zapakowali się przybyli, wisiało dużo futer, płaszczów, paletotów, szalów, chustek, kapeluszy. Dołem pod ścianą czerniły się kalosze najrozmaitszej formy i wielkości. Pomiędzy kupą szalów, które się nie pomieściły na kołkach, drzemała stara służąca w sąsiedztwie naftowej lampki, która także była w drzemiącem usposobieniu..Drzwi do saloniku były nieco uchylone, a przez ten wązki otwór widać było przebiegające pary i czuć ciepłe duszne powietrze, przesiąkłe zapachem kwiatów, perfum, pomady i potu.
Niebawem wybiegł do przedpokoju jakiś chudy, zwiędły i już szpakowaty jegomość, lekki, jak konik polny we fraku i białym krawacie i zgrabnemi ukłonami począł witać przybyłych w ogólności, a pana Edwarda w szczególności.
— No, panie Skoczkowski, przyprowadziłem panu gości.
— Mocno obowiązany — odrzekł gospodarz, dając głową nurka, co miało znaczyć głęboki ukłon .
— Tylko czy nie zapoźno przychodzimy?
— O! dla takich gości salon mój zawsze otwarty. Komplety u mnie trwają do drugiej, Czasem i dłużej, a teraz nie będzie więcej, jak pół do dwunastej; tak, pół do dwunastej za 5 minut — dodał, spoglądając na zegarek — będą więc panowie jeszcze mogli się dostatecznie zabawić. W programie jest jeszcze jeden mazur, dwa kontredanse i wirowych tańców, co się zmieści. Proszę panów, bardzo proszę!... Maryanna, kołtunie jakiś! czy nie widzisz, że goście przyszli? Odbierz od panów okrycia. Panowie pozwolą, że pomogę rozebrać się, bo lokaja posłała właśnie żona po małą przekąseczkę.
— Ależ nie rób pan sobie z nami zachodu, panie Skoczkowski, my sobie sami damy radę.
— O! bardzo proszę! usłużyć takim gościom to zaszczyt doprawdy. — I począł biegać od jednego do drugiego, ściągając z nich futra i paltoty i rzucając je zaspanej Maryannie, którą przy tej sposobności obdarzał nawiasowo różnemi przezwiskami.
— Cóż? gości pan masz dużo, panie Skoczkowski? — pytał Edward, zaczesując przed lustrem łysinę.
— Jak zawsze, jak zawsze Panie Dobrodzieju.Mój salon, nie chwalący się, cieszy się wielką frewencyą; jest on najpierwszym, powiedziałbym jedynym w mieście naszem, do którego osoby takie, dystyngowane, jak panowie, mogą wejść bez kompromitacyi i zabawić się przyjemnie.
— Przedewszystkiem proszę, to za bilety wstępu dla nas wszystkich — rzekł Edward, podając banknot dziesięcioreńskowy.
— O! Panie Dobrodzieju, nic pilnego...zresztą nie mam wydać.
— Mniejsza o tę drobnostkę. A potem poślesz pan po wino i po szampana na nasz rachunek, jak kiedyś.
— Ależ Panie Dobrodzieju.
— Musimy przecież oblać nasz debiut w pańskim salonie.
— Doprawdy nie wiem, czy będę mógł panom zrobić to ustępstwo. Nasze panie są drażliwe na tym punkcie. Ostatnim razem kitka się obraziło, że pozwoliłem je częstować w imieniu panów. Uważały sobie za ubliżenie przyjmować traktament od osób mniej znanych.
— Jeżeli o to idzie, to możesz pan częstować je pod własną firmą, żeby sobie te panie nie robiły skrupułu. Trzeba przecież czemś podniecić humorki i ożywić zabawę. No panowie! proszę za mną. Bez szczegółowego przedstawienia sądzę obejdzie się?
— Najzupełniej. Osoby panów są najlepszą rekomendacyą. Zresztą Pan Dobrodziej to już znany dobrze, a i pan zdaje mi się — rzekł, zwracając się do Bolesława — to wystarcza. Służę panom.
Otworzył na oścież drzwi i wprowadził z ostentacyą gości do salonu, gdzie właśnie ukończył się taniec, i tancerki, z zarumienionemi od zmęczenia twarzami, falującemi szybkim oddechem piersiami, przechadzały się po sali, chłodząc się wachlarzami, lub siedziały pod ścianami obok swoich matek, ciotek i innych opiekunek.
Wyjście naszych gości poruszyło całe towarzystwo. Jak wiatrem kołysane kwiaty, nachylały się główki ku sobie i ciche szepty przelatywały z ucha do ucha, podając sobie wieści i uwagi o przybyłych.
— To ten brunet łysy, co był zeszłej soboty — szepnęła jedna.
— To ten sam blondynek, co mnie dwa razy wybrał do mazura. Bardzo miły kawaler.Mówił mi, że ma rodziców w królestwie i zapisał się na uniwersytet; ale tylko tak, dla przyjemności — opowiadała swoim towarzyszkom rezolutna szatynka, żywo przytem gestykulując, i rzucała zalotne spojrzenia pod adresem owego blondynka, oczekując jego ukłonu i zbliżenia się.
— Adelciu — odezwała się znowu inna w drugim końcu sali, do swej towarzyszki — widzisz ty, jak ten blondynek goni cię oczyma... o! o! — posunął się w tę stronę... pewnie chce cię zaangażować.
— Obejdzie się — odrzekła towarzyszka, Wydymając lekceważąco wargi i potrząsając ramionami — obejdzie się cygańskie wesele bez marcypanu. Nie lubię takich gagatków. Tutaj latał za mną, jak kot z pęcherzem, nadskakiwał, prawił grzeczności; a na ulicy, jak mnie spotkał wczoraj, to udał, że mnie nie widzi. Błazen jakiś! nie potrzebuję takich znajomości“ “
— Dobrze, że ci panowie przyszli — mówiła inna — zabawa się trochę ożywi, bo dotąd szła lelum po lelum, od siedmiu boleści, od ósmego smutku. Ta nasza młodzież, to jak Bozię ko cham, do niczego. Niema to, jak akademiki.
Dwie jakieś w zielonych, tarlatanowych sukienkach, trzymając się pod ręce i chodząc po sali, robiły sobie zwierzenia. I
— Wiesz ty, że ten garbusek, to już od dwóch miesięcy chodzi za mną.
— I przed naszym magazynem widuję go nie raz. Niby to ogląda wystawy, a właściwie na nas zerka przez szyby. Amator kwaśnych jabłek.
— Nie dałabym trzech groszy, że on tu dla nas tylko przyszedł.
— Szkoda, że garbusek.
— Ale ma bardzo pańską powierzchowność.Patrzno, co — to za brylant ma w pierścionku! jak się błyszczy z daleka! jaki ma ogień! to mi brylant!
— I spinki także brylantowe.
— Musi być bogaty.
O Sewerynie znowu w innej gromadce robiono uwagi:
— Ten z czarną brodą, to musi być jakiś hrabia, bo go słyszałam, jak mówił po francuzku z damami, i jeździ zawsze w karecie z liberyą na koźle.
— Któż to są ci panowie? — pytała jakaś mama swojej córki nosowym głosem.
— To hrabiowie.
— Proszę! proszę! słyszy pani — mówiła dalej, trącając w bok sąsiadkę — to hrabiowie jacyś.
— O! moja pani, mnie hrabiowie nie dziwni; napatrzyłam się ich nieraz w sklepie, a mój to jednego hrabiego tak zwymyślał, co mu przez parę lat winien był za kamaszki, że do drzwi trafić nie mógł ze wstydu.
— Ale ci się widzą jacyś porządni ludzie.
— E, moja pani! oni wszyscy z wierzchu porządni, a spodem brud się pokazuje.
Mama, zachwycająca się hrabiami, nie uważała za stosowne prowadzić dalej o nich rozmowy z właścicielką fabryki obuwia damskiego i męzkiego, mającą widocznie hrabiów na wątróbce, i zwróciła się ze swemi uwagami w drugą stronę
— To podobno hrabiowie jacyś — zaczęła znowu.
— O! znam ich dobrze. Przecież ten łysy mojej Milci tak asystował kiedyś, że Kropkowska mało apopleksyi nie dostała z zazdrości, bo jej córki same szwendały się po sali i pies się o nie nie spytał.
— Moja Julcia to także ma takie szczęście, że choćby było nie wiem ilu tych panów, ona nigdy chwili nie posiedzi; dobijają się o nią, że strach,
O kilka krzesełek dalej, jedna mama zwierzała się drugiej:
— A już nie ma co mówić, że tu eleganckie towarzystwo! antre wprawdzie kosztuje trzy razy tyle, co u Filasińskiego, ale też nie ma porównania. Dziewczęta nasze mają sposobność robić przyzwoite znajomości z kawaleryą, jak się patrzy. O! naprzykład ci, co teraz przyszli, jak Boga kocham, jak hrabiowie jacy wyglądają, aż miło spojrzeć!
Takie i tym podobne rozmowy prowadziła płeć piękna. Treść rozmów była przeważnie na korzyść przybyłych. Za to męzka połowa złożona głównie z kupczyków, aptekarzy, urzędników z kolei i magistratu, patrzała na nich z niezadowoleniem, czując się pokrzywdzoną w swoich prawach do płci pięknej, przez tych niespodziewanych gości, których obecność żenowała ich. Kilku tylko śmielszych usiłowało pokazać tym panom, że sobie z nich nic nie robią, i dotrzymywało odważnie towarzystwa pannom, spacerującym po środku sali, odwracając się ple cami,. gdy im wypadało przechodzić tuż koło nowo przybyłych. Reszta zaś, zbita w gromadkę; niby mała chmurka, brzemienna burzą, pomrukiwała.
— Ciekawa rzecz, — rzekł jeden — coby ci panowie powiedzieli, gdyby kto do ich towarzystwa przyszedł o tak późnej porze?
— U nich to nie zapóźno wcale, bo oni z nocy dzień sobie robią. To po hrabsku.
— Ale my nie hrabiowie i nie powinniśmy zezwalać na to, żeby byle kto wchodził w nasze towarzystwo, kiedy mu się podoba. Jak chcą przychodzić, to niech przychodzą wtedy, jak wszyscy.
— Czekajcie, niechno mi ten śpiczak przysiędzie się do Amelci, jak zeszłym razem, to mu palnę takie paternoster, że mu aż w pięty pójdzie.
— Tego chudego, to znam dobrze: pański pieczeniarz, żyje jak hrabia, a długów nie płaci.U nas już mu nie kredytują.
— A ten drugi zawsze jeździ koleją za gratisowemi biletami.
— Furfanty! fircyki! — mruknął nizki brunet z krzaczastemi brwiami, zaciskając pięści i patrząc ponuro w stronę, gdzie stało gronko pozłacanej młodzieży, rozglądające się w towarzystwie — szczególniej między płcią piękną.Edward wysunąwszy się naprzód, dawał wyjaśnienia, ubarwione dowcipem i złośliwością.
— Ta różowa z pieprzykiem na szyi, to primadonna tutejszych zebrań.
— Kiedy nie ładna.
— Ale poważna. Papa ma szynk i kamienicę na Kleparzu, to też panna jest przedmiotem wzdychań i zabiegań tutejszej młodzieży. Kupczyki kręcą się koło niej, jak muchy; ale panna traktuje ich z góry, bo się jej zachciewa gwałtem doktora.
— Ignasiu, to dla ciebie partya — rzekł Franuś żartobliwie, trącając łokciem ów patyczek na cienkich nóżkach — bo ty podobno od lat dziesięciu nosisz się z myślą zrobienia egzaminu na doktora.
— Tylko każ się podwatować, żebyś przy niej jako tako wyglądał.
— Ta, co z nią chodzi po sali, to także gruba arystokracya, bo ojciec jej bywał kucharzem po wielkich domach, a dziś ma restauracyę i kawiarnię. Są tu także dwie wiejskie panny.
— Mój Edwardzie, czyś ty został stręczycielem małżeństw, że nam pokazujesz same wykwalifikowane kandydatki na żony? Co mnie po posażnych pannach na balu? pokaż mnie gołe, ale ładne.
— Jak chcecie ładnych buziaków, to patrzcie tam, pod okno, na te cztery w białych sukienkach.
— Tak, to, to rozumiem; pysia aż miło spojrzeć!
— To seminarzystki, kandydatki na nauczycielki.
— Być nie może! Ja myślałem, że na nauczycielki, to idą same stare i brzydkie.
— Szkoda takich, doprawdy, na nauczycielki.
— Gotówbym zacząć od a, b, c, żeby można brać od nich lekcye.
— Tylko zanadto eteryczne. Ja wolę coś masywnego, jak naprzykład te trzy, co się dzielą pomarańczą. Mają w sobie coś Rubensowskiego, przypominają trzy boginie w lasku Idy.
— Które pewnie znalazły już jakiegoś Parysa, co im, zamiast jabłka, ofiarował pomarańczę.
— Wiecie, panowie, że im więcej się rozpatruję, tem więcej odkrywam tu piękności.
— A co? nie mówiłem wam, że się pysznie zabawicie.
— Żeby tylko muzyka zagrała; ja sobie już upatrzyłem tancerkę.
— A któż jest ta, co teraz wchodzi? — spytał Julek dotąd milczący.
— Która? gdzie? — Ta w błękitnej sukni, z tą staruszką w okularach.
— Prawda, że śliczna! co za cera przezroczysta! jakie oczy! prawie fijołkowe. Julek ma dobre oko; któż to taki?
— Dalibóg, że nie wiem. Chyba nie była zeszłym razem, bo z pewnością byłbym ją zauważył.
— Z pewnością nie była — potwierdził Bolek.
— Jaki wzrost wspaniały! jakie ruchy majestatyczne! trzebaby zasięgnąć języka, bo to nie zwykły okaz.
— Czekajcie, spytam się gospodarza... Panie Skoczkowski, kto jest ta panna w niebieskiej sukni, z różą we włosach?
— Panowie jej nie znacie? Prawda, panowie nie używacie damskich strojów, bo inaczej musielibyście ją znać, gdyż w jej zakładzie ubierają się wszystkie prawie elegantki naszego miasta. To pierwszorzędny zakład.
— Więc to może owa sławna panna Walerya.
— Do usług.
— Słyszałem o niej wiele od naszych pań, że jest najzdolniejszą modniarką i ma wiele gustu; ale nie mówiły nic, że taka piękna.
— Przez zazdrość — wtrącił któryś.
— W istocie, piękność osobliwa — odezwał się tancmistrz, chcąc także okazać swoje znawstwo, — tylko biedaczka zdrowia nie ma. Za mało ruchu, za mało ruchu panowie, i dlatego doktor zalecił jej taniec.
— Więc ona tu dla kuracyi przychodzi? A, to zabawne!
— A cóż panowie sądzicie? taniec, to najlepsze lekarstwo. Ja ciągle tańczę i dlatego nigdy nie choruję. Ile ja już panienek wyleczyłem z bladaczki, migreny, reumatyzmów.
— Powinieneś pan postarać się o dyplom doktorski.
— Furda, panie, dyplom — kuracya grunt.Niemasz panowie, jak taniec.
— Dlaczego nie każesz pan zagrać?
— W tej chwili, w tej chwili, panowie. Będzie kontradans, proszę angażować damy.
— Czy nie mógłbyś mnie pan przedstawić tej pannie Waleryi? — odezwał się żywo Julek.
— Owszem, owszem, służę panu — rzekł, biorąc go poufale pod ramię i prowadząc go prosto do owej panny Waleryi. — Przepraszam, jak godność? — spytał po drodze.
— Nabielowski, akademik.
— Mam zaszczyt — przedstawić paniom: pan Nabielowski, akademik — rzekł Skoczkowski ostentacyjnie, przedstawiając dystyngowanego gościa. Panna zarumieniła się mocno i widocznie w poważnym ukłonie usiłowała ukryć pomieszanie. Matka jej także, usłyszawszy nazwisko przedstawionego, podniosła żywo głowę i spojrzała na niego z niezwykłem zajęciem przez ciemne okulary.
— Czy mogę panią prosić do kontradansa? spytał Julek. — A może pani już angażowana?
— Nie jeszcze — odrzekła ze szczeroscią i swobodą, cechującą kobietę towarzystwa — miałyśmy właśnie zamiar z mamą już wyjść i dla tego nie przyjmowałam zaproszenia.
— To znaczy, że i ja nie będę tak szczęśliwy... Panna zawahała się i spojrzała na matkę, jakby się jej radziła, co zrobić.
— Ja myślę, że jeszcze nie tak późno — odrzekła staruszka — jeżeli masz ochotę...
— Kontredans nie zmęczy pani zbytecznie.
— Ale ci panowie, którym odmówiłam, gotowi się obrazić.
— To już biorę na siebie wytłumaczenie...Więc mogę prosić?
— Będzie, będzie tańczyć z panem — odpowiedziała matka za córkę, patrząc przytem na niego tak jakoś przyjaźnie, dobrotliwie, że go to aż zmieszało. Nie wiedział, jak sobie tłumaczyć tę nadzwyczajną życzliwość matki, której obecność go żenowała i przeszkadzała w zawiązaniu z córką dłuższej rozmowy-. Nie wiedząc, co powiedzieć, skłonił się z wdzięcznym uśmiechem i powrócił do swoich towarzyszy, gdzie obrzucono go zaraz pytaniami:
— I cóż? jakże panna? czy taka piękna z bliska, jak z daleka? Mówiłeś co z nią? miła w rozmowie, a może gąska? angażowałeś ją?
Julek na to ostatnie pytanie skinął głową potakująco.
— Nie? na seryo? — zapytał Bolek.
— Ależ całkiem na seryo.
— Więc nie była angażowaną? Sapristi, gdybym był wiedział, a bodaj cię! Tańczmy przynajmniej vis a vis.
— Zgoda. Ale masz damę?
— Zaraz ją mieć będę. Panie Skoczkowski!
— Do usług.
— Postaraj mi się pan o jaką damę do kadryla.
— Jeżeli tylko będzie która wolna, bo ja Panie Dobrodzieju staram się zawsze o taką ilość tancerzy, aby żadna dama nie siedziała, to już moja zasada. Ale rozpytam się jeszcze, może która przypadkowo nie angażowana.
To powiedziawszy, poskoczył żywo w stronę dam.
— A wy nie myślicie tańczyć? — spytał Bolek kolegów.
— Kadryla? ani myślę — odrzekł Edward to wcale nie zabawne, trzebaby rozmawiać, a ja za wygodny jestem na to. Wirowe tańce to co innego.
— Ja także piszę się tylko na wirowe rzekł Franuś — mam apetyt na Rubensowskie kształty.
— Jeżeli cię tylko tutejsza młodzież dopuści do nich.
— Postaram się wcześnie o to.
— No cóż? — spytał Bolek nadchodzącego gospodarza.
— Wszystkie zajęte, chybaby moja żona.
— Niech będzie pańska żona.
— Zaraz. Melanko, Melanko! — zawołał na tłustą, przysadkowatą jejmość w czarnej sukni, mocno wydelkotowaną, która właśnie od drzwi wysyłała służąca z limoniadą dla dam. — Melanko, proszę cię, ten pan prosi cię do kadryla.
Dama zrobiła ukłon według wszelkich reguł chereograficznych, o ile jej na to tusza pozwalała i rzekła z powagą:
— Z całą przyjemnością.
Franuś trącił łokciem Seweryna, pokazując mu ze złośliwym uśmiechem na panią Skoczkowską i szepnął:
— A to go ubrali w tancerkę!
— To szczęście, że nie będzie z nią tańczył wirowych tańców, boby sobie musiał ręce nadsztukować, aby objąć taką peryferyą.
W czasie, gdy towarzysze Julka w ten sposób rozmawiali, panna, którą zaprosił do kadryla, po jego odejściu, nachyliwszy się do matki staruszki, mówiła:
— Czyżby to był z tych Nabielowskich, mamo, których znaliśmy?
— Ależ ten, ten, niewątpliwie, poznałam od razu, wykapana matka, to on, Julek.
— Ciekawam, czy on nas też poznał?
— Wątpię bardzo, to już tyle lat, jak wynieśliśmy się z tamtych stron.
— Więc to ten, z którym bawiliśmy się, będąc dziećmi?
— Tak, tak — mówiła staruszka, ożywiona i rozmarzona trochę wspomnieniami dawnych lat. — Jego siostra musiała już wyjść za mąż, bo była starszą od niego. Taką miałam ochotę zapytać go o nią, o rodziców, czy żyją?
— Niech mama tego nie robi — rzekła córka, biorąc żywo matkę za rękę,aby ją powstrzymać. Kto wie, czyby mu to było przyjemne takie przypomnienie. My teraz jesteśmy w innem położeniu. Oni obywatele wiejscy, a my pracować musimy. Możeby się nie chcieli przyznać do naszej znajomości.
— To też ja nie myślę przypominać mu się, broń Boże; ale tak, w rozmowie, przy sposobności radabym się coś o nich dowiedzieć. Przecież to byli najbliżsi nasi znajomi. Z matką chodziłyśmy razem na pensyą, mężowie byli ze sobą w przyjaźni, wyście, będąc dziećmi, bawili się Ze sobą... Mój Boże, inne to były czasy!
— Mamo, czyż nam teraz tak źle? — spytała córka z łagodnym wyrzutem.
— Dzięki Bogu, nie możemy się teraz skarżyć; ale ile to trzeba było przecierpieć, zanim wydobyliśmy się! — tych kłopotów, w jakich nas Zostawiła nagła śmierć twego ojca! ile ty, biedaczko, musiałaś napracować się, naślęczeć po nocach razem z siostrami!
— Dajmy temu pokój mamuniu — rzekła córka — bo gdyby nas kto podsłuchał, śmiałby. się, że się takie mi myślami zajmujemy na zabawie tańcującej. Tu trzeba być wesołą — dodała uśmiechając się, aby rozweselić matkę i pocałowała ją z uczuciem w rękę.
—W tej chwili muzyka zagrała pobudkę do kadryla, równocześnie Juliusz zjawił się przed niemi i, podając ramię córce, rzekł z rozpromienioną twarzą:
— Służę pani.
Ponieważ pary jeszcze się nie ustawiły, Juliusz ze swoją tancerką przechadzał się po sali, ścigany spojrzeniami swoich kolegów, którzy mu zazdrościli tej zdobyczy i różne robili uwagi tak głośno, że Juliusz z obawy by — nie doszły do ucha jego towarzyszki, umyślnie unikał zbliżenia się w tę stronę.
— Czy pani często tu bywa? — spytał, zawiązując rozmowę.
— Drugi raz dopiero — odrzekła. — Pierwszy raz byłyśmy tu z siostrami, a dziś z mamą, bo siostry zajęte.
— Pani ma dużo sióstr? — spytał tak, aby podtrzymać rozmowę, bo go nie wiele obchodziły te nieznane mu całkiem siostry. Uwaga jego cała zajęta była rozpatrywaniem wdzięków tej, którą miał tak blisko siebie i podziwiał delikatność jej matowej cery, zabarwionej różowo, jakby leciutkim rozczynem karminu, małe uszka, cudowne wygięcie szyi, nad którą z tyłu kędzierzawiły się kosmyki jasnych włosków, wpadających w popielaty kolor, klasyczne linie, jej nóżkę, a przedewszystkiem ciemno-fiołkowe oczy, ocienione czarnemi, długiemi rzęskami. Pieścił się z lubością rozpatrywaniem tych szczegółów i tak go to zajmowało, że mało co słyszał z tego, co mu odpowiadała, że ma jeszcze dwie siostry, starsze od siebie, obie zamężne, jednę za maszynistą z kolei, drugą za introligatorem, że mieszkają razem i prowadzą wspólnie magazyn strojów damskich. Co go to obchodzić mogło? Zajmowało to tylko to jedno, że jest tak piękną, i doznawał dziwnie rozkosznego wrażenia, gdy czuł delikatne dotknięcie jej łokcia na swojéj ręce, gdy go zalatywał zapach werweny, którym prawdopodobnie napojoną była jej batystowa chusteczka, gdy ciepły oddech jej ustek, ruszających się w czasie rozmowy, czuł na swojej twarzy. Umyślnie nie nachylał się ku niej, aby częściej i lepiej odbierać to wrażenie, które mu łaskotało nerwy. To też nie kontent był mocno, gdy z tego zmysłowego upojenia zbudził go głos Bolka, który wraz ze swoją pulchną tancerką zastąpiwszy im — drogę, spytał:
— Julku, gdzie staniemy?
— Wszystko jedno — odrzekł niechętnie — możemy i tutaj.
— Bądź łaskaw przedstawić mnie swojej damie — rzekł głośno — a po cichu na ucho szepnął mu: Trąbczyński.
Julek jednak nie dosłyszał tego na prędce skomponowanego nazwiska, i wymówił przed swoją tancerką jego właściwe.
— Zwaryowałeś — — strofował go Bolek w czasie, gdy pani Skoczkowska zajęła rozmową pannę Waleryą, uważając sobie za obowiązek, powiedzieć jej kilka komplementów z okazyi pięknej toalety, — zwaryowałeś, żeby wydawać właściwe nazwisko nasze. Może i swoje powiedziałeś?
— A dlaczegożby nie?
— Dobryś sobie! A nuż taka jedna druga pochwali się potem przed kim swoją znajomością?
— Cóż w tem złego?
—To przecież kompromituje.
— Dlaczegóż więc przyszliśmy tutaj?
— Ba, to co innego. Dużo się robi takich rzeczy, o których nie koniecznie powinien świat wiedzieć. My tu wszyscy zachowujemy incognito.
— Zachowujcie, jak chcecie. Ja nie mam potrzeby kryć się ze swejem nazwiskiem i uciekać się do kłamstwa — rzekł nieco szorstko Julek.
— Ty, jak widzę, traktujesz całkiem na seryo te znajomości ze szwaczkami?
Juliusz zmarszczył brwi i chciał coś odpowiedzieć, gdy wtem muzyka zagrała i dał się słyszeć głos pana Skoczkowskiego, wołający do porządku. Musiał wracać do swojej tancerki i podał j ej rękę.
Kadryl się rozpoczął.
Pani Skoczkowska popisywała się z gracyą swoją umiejętnością chereograficzną, akcentując aż do przesady każdy krok, każdy ruch, aby olśnić swojego tancerza; ale ten nie zważał wcale na to, zajęty będąc wyłącznie swejem vis ci vis. Chcąc skokietować pannę Waleryą, przeszywał ją spojrzeniami, zaprawnemi zalotną czułością, pochłaniał ją wzrokiem jak magnetyzer, a gdy widział, że to nie skutkuje, że panna zajęta swoim tancerzem, nie zwracała wcale uwagi na niego, uważał za stosowne, zatelegrafować jej swoje uczucia przy podawaniu ręki silnym, przeciągłym uściskiem. Panna Walerya, z początku, nie uważała tego, czy też udawała, że nie uważa; gdy jednak Bolek, ośmielony tą pobłażliwością, powtórzył uścisk przy następnej figurze, cofnęła szybko rękę i, mierząc go z góry, co jej łatwo przychodziło, bo była wyższą od niego — rzekła z ironicznym uśmiechem:
— Czy pan chcesz na mnie próbować siły swej ręki?
Zaczerwienił się Don Juan, jak żak, tem niespodziewanem zdemaskowaniem swoich ukrytych manipulacyj i na razie nie wiedział. co odpowiedzieć.
— Co on zrobił? — spytał Juliusz po skończeniu figury.
— Dziwny ma sposób tańczenia ten pański znajomy. Musiałam mu dać małą nauczkę.
— Dobrze pani zrobiłaś; to zarozumiały młokos.
— W salonie może ten pan nie odważyłby się na podobną niegrzeczność; ale tu... niektórym panom się zdaje, że tu można nie szanować kobiet, które nie należą do ich sfery. Przeciw niegrzeczności musiałam się bronić niegrzecznością: sądzę, że mu wystarcza ta nauka.
— A to cię skonfundowała, co? — spytał Juliusz Bolka z pewną uciechą, gdy w czwartej:figurze przechodził koło niego.
— Ucięła mnie szelmeczka — odpowiedział Bolek po cichu z efronteryą — ale to nic; ja takie lubię.
I na potwierdzenie swego upodobania, probował zawiązać z nią dłuższą rozmowę, gdy w szóstej figurze znaleźli się przypadkiem obok siebie. Panna Walerya jednak, zbywała go półsłówkami, rzucanemi mu przez ramię niechętnie, jakby na odczepne, raz dla tego, że nie chciała uprzejmością ośmielać do siebie i tak już śmiałego młokosa, a powtóre, że rozmowa z Juliuszem zajmowała ją stokroć wyżej, gdy jej zaczął opowiadać o swoich stosunkach rodzinnych, o których go nieznacznie, nawiasowo pytała.Z urywanych odpowiedzi dowiedziała się, że siostra jego wyszła za mąż za sąsiada już od kilku lat, że się wybiera z mężem i z rodzicami na karnawał do Krakowa na parę tygodni, że on, t. j. Juliusz, bawi tu dla ukończenia studyów uniwersyteckich, poczem wraca na wieś i obejmuje gospodarstwo po ojcu. Spowiadał się jej z tą szczerością, która go cechowała, a do której przyzwyczajony był od lat dziecinnych; a widząc, że ją to zajmowało, opowiadał jej dużo o swoich stronach rodzinnych, o wielu osobach, które, jak sen niewyraźny, zachowały się w jej pamięci z lat dawniejszych. To też słuchała go z natężoną uwagą, a pod wpływem wspomnień, poruszonych jego opowiadaniem, twarzyczka jej rozpaliła się silnym rumieńcem, a oczy nabrały niezwykłego blasku.
Julek, nie znając istotnego powodu tego zainteresowania się, tłumaczył je sobie najfałszywiej, przypisując je wrażeniu, jakie swoją osobą zrobił na pannie. Utwierdziło go to jeszcze w tem mniemaniu, gdy panna podczas walca, przetańczywszy z nim parę razy wokoło sali, odmówiła potem kilku innym panom, przenosząc rozmowę z nim nad taniec. Pochlebiło to jego miłości własnej, że go tak wyróżniała nad innych, i z tryumfującą miną wytrzymywał zazdrosne spojrzenia swoich towarzyszy, którzy go obserwowali z daleka.
— E, Julek zabrnął na dobre — rzekł Edward.
— I trzyma pannę w oblężeniu, jak fortecę.
— Zachowuje się w obec niej, jak konkurent.
— A panna, chcąc mu dać przedsmak swojej małżeńskiej wierności, nie chce z nikim tańczyć — rzekł Bolek, nie mogąc strawić, że i jemu odmówiła także.
— A tobie zazdrość? — spytał go drwiąco Seweryn.
— Zazdrościć, nie zazdroszczę; ale mnie to gniewa, że Julek tak kompromituje siebie i nas przez to. Traktuje ją tak, jakby miał zamiar starać się o nią.
— A jeśli on myśli o tem?
— Jakto? żenić się?
— A choćby.
— Z krawcówną? E, idźcie! taki głupi przecież nie jest.
— Rzeczywiście Julek nie był takim głupim, bo lnu to ani przez myśl nie przeszło. Podobała mu się panna i szedł za popędem swego upodobania, nie troszcząc się o następstwa. Więcej jeszcze podobało mu się to, że ona się nim tak zajęła, i obiecywał sobie z tej znajomości wiele chwil przyjemnych. Uśmiechała mu się ta myśl, że w towarzystwie tak uroczej piękności mógł przepędzić niejeden wieczór i przemyśliwał zawczasu nad tem, w jaki sposób podtrzymać dalej tę znajomość. Przedewszystkiem nie odstępował swej zdobyczy na krok, z obawy, aby mu jej kto inny nie porwał; rozmawiał z nią ciągle półgłosem, nachylony ku niej, raz dlatego, żeby mama, siedząca obok kamieniem, nie mogła kontrolować zbytecznie słów jego, a więcej jeszcze dla pochwalenia się przed innymi, na jak poufałej jest z nią stopie. Bawił się przytem jej wachlarzem, podjął z ziemi kwiatek, który wypadł jej z włosów i zatknął go sobie ostentacyjnie w dziurce od surduta, słowem, zajmował się nią tak, że to zwróciło uwagę wszystkich. Parmy zaczęły sobie szeptać różne złośliwe uwagi o tem, i oburzać się na nietaktowne postępowanie panny Waleryi, nie mogąc darować jej tego, ze była piękniejszą od nich i lepiej ubraną; mężczyźni czując się obrażonymi, że nie chciała tańczyć z nimi i przeniosła nad nich paniczyka, nie oszczędzali jej także w pokątnych rozmowach; towarzysze zaś Julka osądzili, iż się zanadto afiszuje i zachowuje się w obec magazynierki, jak student zakochany. Julek jednak, upojony urokiem swojej sąsiadki, nie uważał wcale drwiących i niechętnych spojrzeń, jakiemi go obrzucano, niewidział nic i nikogo, nią wyłącznie zajęty, z nią tylko rozmawiał, przy niej siedział, a gdy objawiła chęć powrotu do domu, ofiarował się co tchu z chęcią odprowadzenia jej i nie pytając, czy się zgodzi na to, podał jej ramię, aby ją wyprowadzić do przedpokoju. Tam ubrał ją w ciepłe okrycie, a nawet ze względu na nią i mamie zrobił tę przysługę, może po trochu i ze względu na to, że staruszka na równi z córką okazywała mu wielką życzliwość, i wziąwszy obiedwie pod rękę, sprowadził je do jednej z dorożek, czekających przed bramą.
Gdy dorożka unosiła ich szybko przez puste ulice, oświecone gdzieniegdzie tu ówdzie latarnią, Juliusz, siedząc naprzeciw panny Waleryi, nachylił się ku niej, aby go lepiej mogła słyszeć wśród turkotu kół po kamieniach i spytał:
— Pani wybierasz się na jaki bal publiczny?
— Nie, panie — odrzekła.
— A to dlaczego? Pani nie amatorka tańców?
— Owszem, bardzo lubię.
— Nawet doktor jej to zalecił dla zdrowia — wtrąciła matka.
— I dlatego zdecydowałam się chodzić do pana Skoczkowskiego.
— To jednak nie przeszkadza, żebyś pani nie miała bywać na balach publicznych.
Panna w milczeniu przyjęła tę uwagę. Matka także nic nie odpowiedziała i rozmowa na chwilę się przerwała.
— Czy ma pani ważne powody niebywania? — zaczął znowu indagować Juliusz,
— Może i mam. Obawiam się, że na balach publicznych znalazłyby się może osoby, któreby sobie miały za ubliżenie, bawić się w towarzystwie krawcowej swojej.
— Ależ pani! — zawołał Juliusz z oburzeniem — cóż za przypuszczenie! Żyjemy przecież w dziewiętnastym wieku, który się pozbył takich śmiesznych przesądów i szanuje pracę.
— A jednak w tym dziewiętnastym wieku-rzekła z uśmiechem panna Walerya — nie odważył się jeszcze żaden komitet balowy, na przysłanie nam zaproszenia.
— To być nie może.
— Pan nie wierzy?
— Jeżeli się tak stało, to tylko przez omyłkę, lub nieświadomość, zaręczam pani. I jeżeli sobie pani tylko życzy, sam się postaram o to. Proszę tylko o nazwisko.
Nastała chwilowa pauza. Obie panie zdawały się namyślać, co powiedzieć.
— Nie śmiałybyśmy trudzić pana — odezwała się po chwili panria.
— To żaden trud przecież. Bagatelna przysługa.
— Jeżeli pan taki łaskaw — odezwała się matka.
— To możeby na nazwisko Mulińskiego, mego szwagra — podchwyciła z pośpiechem panna, uprzedzając matkę — bo prawdopodobnie z nimbym poszła. Mama nie bardzo zdrowa.
— Więc pan Muliński?
— Tak, Muliński, introligator.
— W tym tygodniu jeszcze, doręczę paniom zaproszenie na bal akademicki.
— Pan sam chcesz się fatygować?
— Jeżeli panie pozwolą stawić się osobiście, będzie to dla mnie największą przyjemnością.
— Ale jeżeli pan łaskaw — rzekła matka — to prosimy wieczorem, bo w dzień moje córki tak zajęte... albo może we święto, jak panu dogodniej.
— Więc wieczorem — rzekł Juliusz przy pożegnaniu, uszczęśliwiony, że dostał formalne zaproszenie. Wolał wieczór, bo ten w towarzystwie tak pięknej istoty miał dla niego więcej uroku, dawał mu nadzieję wielu przyjemności. Wracał do domu w różowym humorze i wielkiem ożywieniu, bo miał teraz zajęcie dla myśli swoich.Należał on do tych kochliwych natur, które potrzebują ciągłego zajęcia dla serca i myśli, inaczej uczuwają pustkę i nudy. Nowa znajomość zelektryzowała go, rozkołysała rozkosznemi nadziejami. To też był wesół, śpiewający, ochoczy.
Stróż, otwierając bramę, wręczył mu liścik, który, jak mówił, przyniosła jakaś służąca przed wieczorem.
Juliusz po zapachu poznał od razu, że liścik był od doktorowej. Dawniej z bijącem sercem otwierał takie liściki, dziś był całkiem obojętny na to — i rozerwał kopertę z prostej ciekawości, aby się dowiedzieć, czego właściwie może jeszcze chcieć ta kobieta, skoro już wszystko między niemi było zerwane.
List zawierał krótką treść;
— Mój mąż wyjechał na dni parę. Spodziewam się, że skorzystasz z tej sposobności. Do widzenia — twoja Helena.
— O! więc przypomniała mnie sobie znowu — rzekł drwiąco — Tempi passati, moja pani.
— Skrzywił się lekceważąco, podarł list i wrzucił go do kosza.




II.
Ciepłe gniazdeczko.

— Siódma godzina, to jeszcze zawcześnie mówił sobie Juliusz, spoglądając na zegarek, i położył się napowrót na sofie, na której od godziny oddawał się przyjemnym marzeniom, oczekując chwili, gdy będzie mógł iść z pierwszą wizytą do panny Waleryi. Jak wieczorem, to wieczorem, im później, tem lepiej, tłumaczył sobie i, aby mu prędzej zeszły chwile oczekiwania, uczynił sobie z założonych rąk węzgłowie, przymknął oczy i zapuścił się znowu w rozkoszne myśli o tych przyjemnościach, które czekały go przy pierwszej wizycie. Gdyby panna Walerya była hrabianką, baronówną, szlachcianką, a przynajmniej córką jakiego prezesa sądu lub bogatego bankiera, możeby Juliusz, wybierając się do niej, pomyślał o staranniejszej tualecie, o uporządkowaniu swoich bujnych włosów, wymuskaniu wąsika, a nawet o zaperfumowaniu się jakąś modną wonią; ale dla krawcowej podobne przygotowania wydały lnu się zbytecznemi. Był przekonany, że i bez tego podoba się pannie i będzie jak najlepiej przyjęty, że będą uszczęśliwione wizytą takiego gościa, i naprzód układał już sobie cały programat przyjęcia, do którego wchodziły tylko trzy osoby: on, panna i matka.
Matka zajmowała w tym programacie stanowisko bardzo podrzędne; pojawić się tylko miała dla formy, aby przyjąć gościa, zagadać kilka słów, a potem usunąć się dyskretnie, albo też drzemać gdzie na boku, zostawiając młodym zupełną swobodę. Upajał się myślą o tem słodkiem sam na sam z piękną panną w cichym pokoiku przy mdłem świetle lampy; widział już fiołkowe oczy, zwrócone na niego z miłością; czuł uściski ciepłe jej delikatnej ręki; posunął się nawet dalej w swoich marzeniach, bo wyobrażał sobie jej główkę, spoczywającą na jego piersi i swoje usta, spoczywające na jej pachnących włosach. Wszystko to w marzeniach wydawało mu się tak łatwem, nie przewidywał żadnego powodu, dla którego miałaby nie zgodzić się na to, skoro na zabawie u Skoczkowskiego okazywała mu tyle sympatyi. Według pojęć, jakie miał o pannach z tej sfery, nie widział w tem nic nadzwyczajnego, niepodobnego; a jeżeli doznawał chwilowo niepokoju, to jedynie z niecierpliwości, że skazówka na zegarku wlecze się tak powoli, a on nie umiał i nie lubił czekać. Co chwila zaglądał na zegarek, liczył minuty, sekundy.Wreszcie, gdy już minęły trzy kwandranse na ósmą, wstał, odszukał między papierami zaproszenie na bal, które miało mu otworzyć wstęp do tego raju, co się nazywał Waleryą i zabierał się do wyjścia. Właśnie miał kłaść kapelusz, gdy do mieszkania wpadł Bolesław.
— Wychodzisz?
— Tak, — odrzekł kwaśno Juliusz, niezadowolony z wizyty, która nigdy nie mogła wypaść bardziej nie w porę. — Wychodzę, mam pilny interes.
— Odprowadzę cię. Możemy i przez drogę pogadać.
Juliusz nie życzył sobie odprowadzenia; nie chciał, aby wiedziano, gdzie idzie. Tem więcej bał się, aby się Bolek o tem nie dowiedział, — bo go znał, jako paplę. Położył więc kapelusz i rzekł:
— Mam jeszcze kilka minut czasu. O cóż chodzi?
— Przyszedłem w kwestyi tego zaproszenia na bal, któregoś zażądał dziś w komitecie dla jakiegoś Mulińskiego.
— Więc cóż?
— To podobno introligator?
— Tak, i właściciel sklepu.
— Sklepiku z papierami, poprostu kramarz.Zmiłuj się, takiego przecież niepodobna puszczać na bal.
— Dlaczego? Jeżeli człowiek uczciwy, pracowity.
— E! jak widzę, zaczynasz chorować na demokratę.
— Czy to co złego?
Mój kochany, nie będę się z tobą spierał o kwestye socyalne. Mnie to za mało obchodzi, a ty jak powiadasz, za mało masz czasu. Idzie mi tylko o nasz bal, o jego powodzenie. Wiesz dobrze, jakie zeszłoroczny zrobił fiasco, dlatego tylko, że komitet, złożony z zapalonych demokratów, nie robił różnicy w zaproszeniach i rozesłał je krawcom, szewcom, stolarzom i Bóg wie komu; rozniosło się to po mieście, bo ci sami zaproszeni roztrąbili o tem, chwaląc się przed wszystkimi, i dlatego cała inteligencya cofnęła się, z arystokracyj także nikt nie był, a mieszczańskie sfery dowiedziawszy się o tem, że tamci nie będą, także nie były i bal zrobił kompletne fiasco. Tegoroczny więc komitet postanowił być ostrożniejszym i dobrze przeczyścił listę zaproszeń, aby było samo dystyngowane towarzystwo.
— Więc czegóż właściwie chcesz odemnie?
— Żebyś nam zwrócił zaproszenie tego Mulińskiego.
— Skoro już raz wydane...
— Wydane, wydane, to nie racya. Ten, który je pisał, nie wiedział, dla kogo, bo nie podałeś, że to introligator.
— Stało się. Zaproszenie już odesłane. Nie podobna go przecież teraz odbierać.
— Dlaczego? Niema z kim robić długich ceremonij. Powie się, że zaszła omyłka i rzecz skończona.
— Nie zrobię tego nigdy.
— No, to ja zrobię za ciebie. Pójdę do tego pana.
— Zakazuję ci! — zawołał prędko Juliusz, chwytając Bolka za rękę. — Jeżeli cokolwiek zrobisz w tej sprawie, będziesz miał ze mną do czynienia; rozumiesz? Czynię cię odpowiedzialnym za to.
— Cóż u dyabła tak ci zależy na tym Mulińskim? W tem jakaś nie czysta sprawa! Może ma ładną żonę? co? No, przyznaj się. Przedemną przecież nie potrzebujesz robić żadnych sekretów.
— Nie znam wcale jego żony — odrzekł Juliusz szorstko.
— Może zaciągnąłeś u niego jaki dług? — Nie mam powodu tłumaczyć się przed tobą, ani przed nikim; to ci tylko zapowiadam, że jeżeli ty, albo ktokolwiek inny z komitetu zrobi jakikolwiek krok w tej sprawie, wbrew moim chęciom, to pociągnę go do odpowiedzialności.
— Z mojej strony możesz być zupełnie spokojnym. Skoro ci tak na tem zależy, nie pisnę ani słowa; może to nie zwróci niczyjej uwagi i uda się nam przemycić tego pana Mulińskiego.Tylko żeby z tego nie było jakiej awantury.
— Już po ósmej — zawołał nagle Juliusz, spojrzawszy na zegarek. — Daruj, ale muszę wyjść.
— Pójdziemy razem.
— Ja muszę się spieszyć.
— Dotrzymam ci kroku, nie bój się.
— Ależ ja jadę dorożką — rzekł niecierpliwie Juliusz, nie mogąc się pozbyć natręta.
— I nie życzysz, sobie, abym cię odprowadził? Założyłbym się, że jakieś rendez-vous. Zarumieniłeś się? więc zgadłem. Nie bój się, nie będę ci zazdrościł, ani przeszkadzał, bo i ja mam coś napiętego. Wczoraj Edward przedstawił mnie w teatrze doktorowej, tej twojej, wiesz? prześliczna kobieta, jak honor kocham! warto dla niej się zaawanturować. Jutro wybieram się do niej z pierwszą wizytą.
— Bądź zdrów — rzekł Juliusz, przerywając w ten niegrzeczny sposób gadaninę zarozumiałego żółto-dzióbka, i aby go się pozbyć coprędzej, wsiadł do stojącej opodal domu dorożki, a nie chcąc przed nim zdradzić celu swojej jazdy, powiedział umyślnie głośno dorożkarzowi dla zmylenia śladu: do mostu. Dopiero w połowie drogi kazał mu zboczyć we właściwą ulicę.
Jadąc, miał twarz zachmurzoną i kwaśną.Rozmowa z Bolkiem popsuła mu humor. Nie kontent był z tego, że zaproszenie, które wziął dla owego pana Mulińskiego, zwróciło uwagę komitetu. Nie znał wcale tego pana, zaprosił go tylko dla panny Waleryi. A może to jaka zakazana figura, za którą będzie musiał wstydzić się? Pocieszał się tylko tem, że na balach publicznych na mężczyzn nie wiele zwraca się uwagi, a co do kobiet, spodziewał się, że siostra Waleryi nie będzie się wydawała gorzej od innych. Zresztą nie obędzie przecież w obowiązku ofiarować się w towarzystwie tych pań; co innego salon Skoczkowskiego, a co innego bal publiczny.
Uspokojony temi uwagami, z weselszą już twarzą i lżejszem sercem, zajechał przed dom, w którym mieszkała panna Walerya. Wysiadając z dorożki, spostrzegł pod oknami pierwszego piętra podłużny szyld z napisem: Magazyn strojów damskich Waleryi i Spółki. To imię, wystawione tak na ulicy na widok publiczny, również jak i rozmowa, którą poprzednio miał z Bolkiem, dziwnie go ośmieliły do panny Waleryi; nie uważał za stosowne robić wiele zachodów z kobietą, postawioną tak nizko w hierarchii społecznej, i szedł do niej po schodach, z miną zwycięzką, pewny siebie i pełen nadziei, że go przyjmą z oznakami uniżonej radości, że będą uszczęśliwione jego przybyciem, że nie o będzie wiele potrzeba, aby ją poufale i z protekcyjną miną pogłaskał po twarzy i powiedział jej: « moja droga», a chęć wprowadzenia jej na bal publiczny uważał ze swej strony jako czyn bohaterski, jako dobrodziejstwo, za które powinna mu być wdzięczną niesłychanie.
Takiemi myślami nadęty, śmiało nacisną klamkę u drzwi, a gdy te zastał zamknięte, silnie pociągnął za rękojeść dzwonka. Wszelka delikatność wydawała mu się niepotrzebną w tej chwili; był sobie bez ceremonii.
— Któż tam tak ostro? — odezwał się kobiecy głos z drugiej strony drzwi. — Czy to ty szwagierku?
— Proszę otworzyć — rzekł lekceważąco, prawie rozkazująco Juliusz.
Drzwi się otworzyły i w głębi ciemnego pokoju zabieliła się jasna twarzyczka, w której jednak Juliusz w pierwszej chwili nie poznał swojej znajomej z wieczorku tańcującego, tak ją odmienił codzienny ubiór i ciemny kolor. Nie wyglądało w tem gorzej, ale inaczej w balowym stroju olśniewała, w codziennem ubraniu pociągała. urokiem prostoty i wydawała się nawet młodszą i niższą. Ona go również nie poznała, co nie było nic dziwnego, bo miał połowę twarzy zanurzoną w futrzanym kołnierzu.
— Do kogo to? — spytała.
— Czy tu mieszka panna Walerya?
— Ach to pan! — rzekła, poznawszy go po głosie — proszę, bardzo proszę.
W tonie, jakim wymówiła te słowa, znać było, jaką jej radość sprawiło przybycie niespodziewanego gościa.
— Nie poznałam pana; myślałam, że to szwagier przyjechał — mówiła, podczas gdy Juliusz, zawstydzony trochę swoją niedelikatnością, z jaką szarpnął za dzwonek i odezwał się do niej, począł się usprawiedliwiać, zdejmując prędko futro.
— Nie proszę pana na front do salonu, bo tam nieład straszny. Zginąłbyś pan wśród mnóstwa sukien. W karnawał mamy tyle roboty, iż miejsca nam brakuje. Niech pan będzie łaskaw tu, na drugą stronę — — rzekła, wskazując mu ręką na drzwi, uchylone do drugiego pokoju, a spostrzegłszy, że się cofnął na widok kilku osób, siedzących tam przy stole, dodała prędko: — Można wejść, jesteśmy sami, w kółku familijnem.Proszę pana. — I wyprzedziwszy go weszła pierwsza do pokoju, aby zebranym tam powiedzieć jego nazwisko i przedstawić mu siedzące osoby.
— O! bardzo się cieszymy, że pan taki łaskaw, pamiętał o nas — odezwała się pierwsza staruszka, wstając na jego powitanie.
— To moje siostry — mówiła Walerya, przedstawiając mu siedzące na kanapie dwie kobiety, przypominające ją trochę rysami, ale mniej piękne, znacznie starsze i otylsze — to zaś szwagier Muliński, a to ojciec jego.
Ostatnie słowa odnosiły się do staruszka z białą, dużą brodą i zamkniętemi powiekami, który siedział w głębokiem krześle, trzymając na kolanach dwie dziewczynki, bawiące się splataniem brody w małe warkoczyki.
Juliusz kłaniał się po kolei każdej z przedstawionych osób, a miał przytem minę zakłopotaną i zabawnie zmieszana, bo nie mógł się odrazu połapać w tej niespodziewanej sytuacyi, w jakiej się znalazł. Zamiast słodkiego sam-na sam z panną, ujrzał się w kółku rodzinném, do którego dostał się, jak Piłat w Credo. Nie był mu tak bardzo niemiłym ten zawód; owszem, wzburzone namiętnością myśli jego, doznały pewnego rodzaju uspokojenia w téj ciepłéj atmosferze rodzinnego szczęścia, które malowało się na twarzach wszystkich, siedzących koło stołu. Przypomniał sobie dom swój, rodzinę, wśród któréj spędzał takie wieczory, przy świetle lampy i szurnie samowara. Nie mniéj jednak potrzebował jakiegoś czasu, zanim się oswoił z tą niespodziewaną sytuacyą i z osobami, obcéj mu sfery. Przysłuchując się ich rozmowie, zdziwił się, że znalazł ją treściwszą, cieplejszą i głębszą, niż ją znalazł w salonie. Szczególniéj siostry panny Waleryi nie zdawały się wcale być zakłopotanemi obecnością obcego mężczyzny: rozmawiały ze swobodą, żartobliwie, wesoło o potocznych wypadkach, o teatrze, o tegorocznym karnawale, o nowinkach miejskich, i nierzadko wyrwała się im z ust jakaś trafna uwaga, jakiś zręczny dowcip, nieprzekraczający granic przyzwoitości. Sam Muliński był mniéj rozmowny; ale z zajęciem przysłuchywał się, a okazała twarz jego, wyrażała wielką poczciwość i dobroć serca. Malowało się to w każdém jego spojrzeniu, szczególniej, gdy to spojrzenie zwracało się na żonę i kilkoletnią córeczkę, która udając już dorosłą pannę, siedziała poważnie obok niego, rumieniąc się mocno za każdym razem, gdy do niéj, lub o niéj coś mówiono. Nie potrzeba było być wielkim znawcą ludzi, aby z twarzy tego człowieka wyczytać, jak w tém otoczeniu czuje się szczęśliwym i zadowolnionym. Żona musiała głośno go pochwalić przed gościem, że od czasu, jak się pobrali, nie pamięta, żeby spędził kiedy wieczór za domem bez rodziny. Zażenowała go ta pochwała, ale i ucieszyła zarazem, a szeroka twarz jego zaświeciła się od potu. Dziwne wrażenie robił ten człowiek, o Herkulesowych rozmiarach Z łagodnością baranka, która przebijała się w każdém jego słowie i w zachowaniu się względem sióstr, żony i ich matki.
Ojciec jego, dawny żołnierz Napoleoński, był już zdziecinniałym staruszkiem, nic nie widział, mało co słyszał, nie brał więc udziału w towarzystwie, chyba że jakieś wspomnienie z dawnych czasów napłynęło mu do głowy, opowiadał je wtedy głośno, bez względu, czy go kto słuchał, czy nie; czasem znowu nucił sobie pod nosem jaką pieśń żołnierską, bębniąc nabrzmiałemi palcami po stole. Zresztą siedział milczący, w obłokach dymu, którym kopcił z krótkiéj fajeczki, odkładając ją na bok tylko wtedy, gdy wnuczki chciały się pobawić jego brodą, a to dla tego, aby się nie ksztusiły od dymu, albo téż wtedy, gdy panna Walerya podawała mu do ust łyżeczkę pełną konfitur, które lubił niezmiernie. Naprzeciw niego, w drugim końcu stołu, siedziała matka Waleryi, z nieodstępną pończochą w ręku, której druty migały od światła. Choć siedziała nieco oddalona, ze względu na oczy, które nadto osłaniało ciemnemi okularami, znać było po zachowaniu się wszystkich, że ona tu stanowi główną osobę w rodzinie, takiem wszyscy otaczali ją uszanowaniem, tak że wszystkiem zwracano się ku niej i nią się przeważnie zajmowano. Była przedmiotem szczególnej troskliwości wszystkich córek — i to nie troskliwości formalnej, oficyalnej, ale tej, która pochodzi z wielkiego przywiązania.
Juliusz patrzał, słuchał, mocno zdziwiony tem wszystkiem, Nie przypuszczał, że po za sferami, w których żył, można było znaleść podobnych ludzi, podobne stosunki. Znając klasy pracujące powierzchownie, z daleka, przeważnie z ulicy, miał o nich najfałszywsze pojęcie; zdawało mu się, że wszystko tam musi być płytkie, szorstkie, gburowate, lub też śmieszne, z powodu przesadnych pretensyj. Tymczasem tu nie znalazł ani cienia śmiesznej przesady, ani nic takiego, coby go raziło, lub odstręczało; ta mieszczańska ro, dzina, zgromadzona przy wspólnym stole, z matką staruszką, z tym ślepym dziadkiem w granatowej czamarze, miała jakąś patryarchalną po wagę, która przejmowała go uszanowaniem. I sama panna Walerya wydawała mu się całkiem inną, niż w tedy, gdy ją widział na tańcujacym wieczorku. Tam uderzała go tylko swoją pięknością i budziła w nim rozkoszne pragnienia, tu zaś zwracała jego uwagę przedewszystkiem słodyczą charakteru wielką naturalnością w obejściu. W zwyczajnem ubraniu, w czarnej sukience, z haftowanym białym kołnierzykiem, różowa jej twarzyczka, otoczona grubym, jasnym warkoczem, wydawała mu się jeszcze piękniejszą i bardziej sympatyczną, a wesoły jej humorek, zaprawny swojskim dowcipem, nadawał jej wdzięk, który go zachwycał i pociągał. Kiedy tak patrzał na nią, krzątającą się około samowara i podającą wszystkim herbatę, i pomyślał sobie, z jakiemi myślami, w jakich zamiarach tu przyszedł, wstydził się przed samym sobą, bo myśli takie wydawały mu się świętokradztwem w tem cichem, ciepłem, gniazdeczku rodzinnem.To też, chcąc ich przebłagać za ubliżenie, jakiego się względem nich dopuścił, starał się być uprzejmym i serdecznym, ile możności dostrajając się do ogólnego tonu, jaki panował w rodzinie i po godzinnej bytności był rzeczywiście takim, że nie wydawał się obcym, świeżo znajomym, ale jakby członkiem tej rodziny. Śmiał się, żartował, bawił wazystkich opowiadaniami różnych wesołych epizodów z życia wiejskiego i studenckiego; dwom najmłodszym dziewczynkom pokazywał różne sztuczki kuglarskie, czem sobie ujął je do tego stopnia, że usunąwszy się z kolan dziadka, przeniosły się na jego kolana; U starszej ich siostrzyczki. Joasi wywoływał ciągłe rumieńce, dopominając się o całusa i nazywając ją swoją żoną; słowem, tak sobie umiał wszystkich zjednać i zająć, że, gdy zabierał się do odejścia, małe dziewczynki, uczepiwszy się rąk jego, nie chciały go puścić na żaden sposób, a starsi także zapraszali go, aby jeszcze pozostał, Nie bardzo się wymawiał od tego, bo i jemu było tu jakoś dziwnie dobrze, swojsko, przyjemnie; usiadł więc powtórnie i na nowo rozpoczęła się gawędka, jeszcze więcej ożywiona i serdeczniejsza.
Wtem dzwonek zabrzęczał u drzwi wchodowych.
— To Roman pewnie — rzekła jedna z sióstr Waleryi — i radośny uśmiech rozjaśnił jej twarz.
— Tatuś! — zawołały dziewczynki, siedzące na kolanach Juliusza, i pobiegły do przedpokoju.
— Mój szwagier, ten, co jest maszynistą na kolei — objaśniała go Walerya. — Mnie się zdaje, że wspominałam panu już o nim.
Juliusz kiwnął potakująco, jakkolwiek sobie tego całkiem nie przypomniał, i spojrzał ciekawie ku drzwiom, przez które wszedł mężczyzna młody jeszcze, w czarnej bluzie, z twarzą zasmoloną, okopconą, na której znać było tylko wiśniowe, mięsiste wargi, białka bystro patrzących oczu i zęby także rażącej białości. Wszedł, trzymając jedną dziewczynkę na ręce, a drugą prowadząc za rączkę. Żona wyszła naprzeciw niego, nie zważając na przybyłego, przytuliła się do niego miłośnie, nadstawiając swoje białe lice do pocałunku. Uściskał ją gwałtownie, energicznie, i pocałował, że aż mlasło; ale, spostrzegłszy w kole rodziny nieznajomą twarz, powstrzymał się w wybuchach serdeczności, z pewnem niedowierzaniem, a zarazem zdziwieniem spojrzał na Juliusza.
Walerya śpieszyła poznajomić ich z sobą, wymieniając nazwisko gościa.
— Jeżeli się nie mylę, tośmy koledzy szkolni rzekł przybyły.
— Ja bo doprawdy nie mogę sobie przypomnieć — rzekł zaambarasowany Juliusz, usiłując pod pokładem sadzy, dymu i potu rozpoznać rysy przedstawionego.
— Jakże nazwisko?
— Stanecki.
— Stanecki? — spytał ze zdziwieniem Juliusz, podnosząc prędko oczy na mówiącego. — Roman Stanecki?
— Tak. Przypominasz mnie sobie?
— Jakżeby nie?. Ale z twarzy trudnoby mi było poznać.
— Szczególniej, gdy twarz tak zasmolona, jak moja w tej chwili. Dawniej inaczej wyglądałem, prawda? Nazywaliście mnie paniczykiem, arystokratą, pamiętasz? Dziś ja ordynarny wyrobnik, ale nie mieniałbym się za dawne moje państwo; dziś czuję się człowiekiem, co nie potrzebuje żyć z cudzej łaski i umie zapracować dla siebie i dla swoich.
Mówiąc to z pewnem uczuciem dumy, obrzucił swoją żonę i dzieci serdecznem spojrzeniem.
— Romanie, herbata — rzekła Walery a, stawiając przed nim filiżankę świeżo nalaną i przysuwając talerz z mięsiwem.
— O! napiję się z przyjemnością, bom przeziąbł na wskróś i głodny jestem, jak wilk. Nie macie pojęcia, co się tam działo dzisiaj w polu! Taka zawierucha, że świata widać nie było — mówił, zajadając smacznie i popijając jedzenie sporemi haustami herbaty.
— Pociąg parę razy stawać musiał, bo zaspy takie, że ani rusz jechać. W taki czas na maszynie, to niech Bóg broni, bo z jednej strony ogień pali, że zdaje się usmarzy człowieka, a z drugiej strony wiatr tnie bez litości.
— Biednyś ty — odezwała się żona ze współczuciem, gładząc go po twarzy — musisz tak ciężko pracować!
— A ty to nie pracuj esz moja droga?
— To inna rzecz. My sobie tu siedzimy wygodnie, w ciepłym pokoj u, a ty marznąć musisz biedaku, nie dospać.
— Ciężka służba, to prawda, ale mnie hartuje; czuję, że żyję.
— Nieraz robię sobie wyrzuty, żem cię do tego namówiła.
— To przecież tylko stan przejściowy. Niezadługo zmieni się to na lepsze. Inspektor warsztatów mechanicznych obiecał mi, że wkrótce weźmie mnie na pomocnika. Wypocznę sobie wtedy. — A ty, co robisz? — spytał nagle, Zwracając się do Julka.
— Kończę prawo.
— Będziesz kauzyperdą?
— Nie; po skończeniu kursów wracam na wieś, do gospodarstwa.
— To co innego; bo widzisz, ja mam uprzedzenie do tego krętackiego zawodu, a ty, o ile sobie przypominam, lubiłeś zawsze prostą chodzić drogą, byłeś dobrym koleżką.
Juliusz zarumienił się na tę pochwałę;cieszyła go ona głównie dla tego, że była wypowiedziana wobec Waleryi, która, jak mu się zdawało, życzliwiej jeszcze spojrzała z tego powodu.
— Ale nie wiedziałem nic, że się państwo znacie ze sobą? — zaczął Roman, mierząc Juliusza i Waleryą podejrzliwem spojrzeniem.
— Poznałyśmy pana na wieczorku tańcującym.
— Tak?
— A ja ośmieliłem się przynieść paniom zaproszenie na bal.
— Na jaki bal?
— Na bal akademicki. Oto zaproszenie.
Podał mu papier, który ten, po przeczytaniu zaczął oglądać na wszystkie strony i po chwili Spytał:
I wy myślicie iść na ten bal?.
— Skoro dostałyśmy zaproszenie...
— Może ty masz ochotę? — spytała żona.
— Ja?
Spojrzał na nią ze zdziwieniem, jakby coś nierozsądnego powiedziała, i wzruszył ramionami.
— Ja, wiesz dobrze, nie mam czasu na to, a choćbym i miał, tobym nie poszedł tam, gdzieby na mnie może przez ramię patrzano.
To szorstkie odezwanie się zwarzyło trochę wesoły humor towarzystwa. Walerya próbowała zacząć rozmowę o czem innem, ale jakoś nie szło, rozmowa rwała się co chwila. Wreszcie już i dziadek zaczął pod nosem nucić godzinki, co miało znaczyć, że myśli już o spoczynku, i dziewczynki posnęły także ojcu na kolanach i zwiesiły główki na jego ramiona. Wziął je ostrożnie na ręce i zaniósł na górę do łóżeczka.Rodzina bowiem cała mieszkała w jednym domu: Walerya z matką na pierwszem piętrze, gdzie także mieścił się magazyn strojów i gdzie był punkt zborny dla całej rodziny; Mulińscy mieli dwa pokoiki na drugiem piętrze, a Staneccy obok nich. Gdy i ślepego staruszka odprowadzono już na spoczynek, Juliuszowi wy padało także wstać i pożegnać się, tym razem nikt go, już nie zatrzymywał, bo pora była bardzo późna.Walerya z matką odprowadziły go do drzwi. Był im tak wdzięczny za to, że obiedwie przy pożegnaniu wycałował po rękach. Wydawały mu się w tej chwili tak blizkiemi serca, tak potrzebnemi mu do życia, że z prawdziwym żalem rozstawał się z niemi.
— Wracając do domu, dziwnie jakoś uszczęśliwiony, rozmyślał przez drogę nad tem, jak odmiennem było uczucie, z jakiem wchodził do mieszkania Waleryi, od tego, jakiego teraz doznawał. Ta przemiana uczuć sprawiła mu jakieś błogie zadowolnienie. Nie był on bowiem z gruntu zły, ani zepsuty; z domu wyniósł moralne i piękne zasady, a lubo hulaszcze życie w gronie lekkiej młodzieży zagłuszyło trochę szlachetne poglądy i rozbudziło brzydkie namiętności, jeden wieczór, jeden krótki pobyt w uczciwej rodzinie wystarczył, aby to, co szlachetnego drzemało w jego duszy, obudziło się znowu. Czuł się dzisiaj lepszym, czystszym i dziwna pogoda panowała w jego myślach. Tak mu było jakoś lekko, wesoło, jakby mu kto przypiął skrzydła do ramion.
Na jednej z ulic, usłyszał gwarne towarzystwo męzkie, idące z cukierni. Zdawało mu się, że, między głosami, które go dochodziły, usłyszał dyszkantowy głosik Bolka i chrypliwy bas Edwarda. Co tchu skręcił w inną stronę, aby się z nimi nie spotkać. Zdawało mu się, że zbrudziliby mu i zamącili te pogodne myśli, z jakiemi wracał do siebie. Bał się uronić choćby cząsteczkę owego miłego uczucia, jakiego doznawał w tej chwili, i chciał je nienaruszone donieść do domu, jak zapaloną gromnicę z kościoła, w dzień Matki Boskiej. Rodzina panny Waleryi była wyłącznym przedmiotem jego myśli. Zastanawiał go szczególniej Roman: nie mógł sobie wytłumaczyć, co mogło tego paniczyka delikatnego popchnąć do tak ciężkiej pracy, do ożenienia się z krawczynią, do przerzucenia się w całkiem inną sferę, w inne stosunki. Wprawdzie nie miał on majątku żadnego, rodzice odumarli go wcześnie; ale miał bogatych krewnych, należących do wyższych sfer towarzyskich, u których się on wychował, i którzy zajmowali się jego wykształceniem. W szkołach przyjaźnił się tylko z arystokratyczną młodzieżą, patrząc z pogardą i lekceważeniem na niższych od siebie.Jakaż katastrofa mogła go nagle wyrzucić na odwrotny biegun i zmienić tak nie dopoznania? Trudno to było wytłumaczyć miłością, bo żona jego nie wydawała się Julianowi ani tak piękną, ani tak sprytną, aby dla niej mógł zrobić takie salto mortale. Zresztą gdzież miał sposobność zbliżyć się do niej, poznać, rozmiłować się do tego stopnia, że dla niej zaparł się swoich przyzwyczajeń, stosunków, całej przeszłości swojej? Wydawało mu się to wszystko zagadką, nad której rozwiązaniem napróżno sobie łamał głowę.
Zagadka jednak rozwiązała się o wiele wcześniej, niż sądził, bo zaraz na drugi dzień rano zjawił się niespodziewanie Roman w jego mieszkaniu. Nie byłby go może poznał, bo był teraz umyty i starannie ubrany, gdyby nie te jego błyszczące, przenikliwe oczy, które sobie Juliusz zapamiętał dobrze z wczorajszego wieczoru, bo nieraz oczy te zatrzymywały się na nim podejrzliwie, badawczo, jakby chciały przeniknąć go do głębi i wybadać, co myśli.
— Dziwisz się zapewne, co mię tu sprowadza — rzekł, wszedłszy do mieszkania leżącego jeszcze w łóżku Juliusza i siadając obok niego bez ceremonii — rzecz na pozór mało ważna, ale dla mnie, dla nas, wielkiego znaczenia.
— Przedewszystkiem może zapalisz papierosa.
— Dziękuję ci.
— Może cygaro? —
— Nie palę całkiem. Przy moim zawodzie, nałykałem się tyle dymu z maszyny, że mi odeszła ochota od obkurzania się czemkolwiek. Zresztą było z początku tak cienko ze mną, że na jedzenie nie wystarczyło, a cóż dopiero na palenie. Ale do rzeczy. Przyszedłem tu do ciebie w sprawie owego za proszenia na bal.
— Cóż ono cię tak niepokoi, to zaproszenie? Już wczoraj to uważałem,
— Chciałbym wiedzieć, czy Walercia przymówiła ci się o nie, czy też..
— Jak możesz ubliżać pannie Waleryi takiem przypuszczeniem?
— A więc sam ofiarowałeś się zrobić im tę przysługę. To było bardzo grzecznie z twojej strony, ale nie obrachowałeś się, co z tego wyniknąć może.
— Cóż mogłoby wyniknąć? Co najwyżej, ze się panie pomęczą tańcem, bo ochocza młodzież nie da im spokoju; ale pocóż się na bal idzie, jak nie po to, aby tańczyć.
— Nie obracajno w żart, bo ja mówię na seryo. Patrz mi w oczy i powiedz, ale tak szczerze, bez wykrętów: czy łatwo ci przyszło wydobyć od kolegów to zaproszenie?
— Dlaczegóżby miało być trudno? — spytał Juliusz, mieszając się pod badawczym wzrokiem Romana, bo mu się przypomniała wczorajsza rozmowa z Bolkiem.
— Dlaczego? Bo u nas praca nie ma jeszcze obywatelstwa; bo u nas lada szurgot z herbowym znaczkiem więcej ma znaczenia, niż uczciwy wyrobnik; bo eleganckiego próżniaka z uprzejmą uniżonością przyjmują tam, gdzieby nie wpuszczono człowieka, który pracuje od rana do nocy. Znam trochę ten świat, tych ludzi, bo się dosyć długo między nimi obracałem, i wiem, jak jest. W teoryi troszeczkę postąpiliśmy; pisze się dużo o zacności rzemiosł, o poszanowaniu pracy; ale w praktyce idzie jeszcze po dawnemu; stare przesądy mają swój walor, jak stare numizmaty, choć już niby wycofane z kursu. Dlatego, widzisz, boję się, żeby Walercia i jej siostra nie miały z tego powodu jakiej przykrości, gdy się pokażą na tym balu.
— Jakążby mogły mieć przykrość?
— Jaką, jaką! wybuchnął niecierpliwie Roman — czyż trzeba ci wykładać łopatą, co się stać może? Byle jaka lafirynda, która nie warta jednej lub drugiej rzemyka rozwiązać, może na balu zrobić im afront, dmąc w swoje urodzenie, lub stanowisko, lada młokos, dowiedziawszy się, Że to tylko krawczynie, gotów się dopuścić jakiegoś lekceważenia, jakiegoś ubliżającego żartu, a wtedy co? Gdybym tam był, umiałbym je bronić od zniewagi, choćby przyszło awanturę zrobić; ale ja po balach nie chodzę, bom zanadto dumny, zanadto cenię moją pracę, abym się wciskał tam, gdzieby jej szanować nie umiano.Będzie wprawdzie Muliński, ale Muliński poczciwy chłop i nic więcej; on by stracił głowę; przy tem za miękki i nieśmiały.
— Przypuszczasz rzeczy niepodobne. Gdzieżby śmiał kto ubliżać w ten sposób kobietom, i to jeszcze takim, jak panna Walerya i jej siostra, których całe zachowanie się, powierzchowność, są pełne dystynkcyi, że niktby ich na wet nie pOsądził o to, czem są.
— A więc chcesz je przemycić na salę balową w charakterze dam innej sfery; masz nadzieję, że ich nikt nie pozna jak na maskaradzie. Widzisz, w tem odezwaniu się twojem zdradzasz, Że i ty hołdujesz starym przesądom, że kobiety pracy mają u ciebie o tyle wartości, o ile po nich nie poznać, czem są właściwie. A jeżeli poznają, co wtedy?
— E! dziwak z ciebie. Uprzedziłeś się do ludzi dlatego, że zanadto odsunąłeś się od nich, i widzisz wszystko w czarnych kolorach. Ja ci zaręczyć mogę słowem, że twoje obawy są próżne, urojone.
— Tak, może być, że nikt nie zdobędzie się na wyraźny afront z obawy odpowiedzialności.
— Jeżeli ci o to idzie, to ja biorę na siebie, że twoje panie nie będą narzekać na brak tancerzy. Ja sam, zamawiam się z góry na pierwszego kadryla i pierwszego mazura u obydwóch, nie mówiąc o wirowych tańcach, jeżeli tylko inni dopuszczą mnie do nich.
— Więc myślisz, że się ubawią na tym balu? Bo widzisz, jestem może zbyt skrupulatny na tym punkcie, bo mi chodzi bardzo o te kobiety, bo mam dla nich szacunek wielki i przywiązanie.Gdybyś ty znał je tak, jak ja, jakie są zacne, uczciwe i pracowite, wiedziałbyś dopiero, co są warte, i pojąłbyś moje obawy o ich godność i dobre imię. Każde ubliżenie, najmniejszy cień ubliżenia, jakieby je spotkać mogło, mnieby bolało stokroć więcej i dałbym się w kawałki porąbać, aby im oszczędzić takiej przykrości; bo ja, widzisz, tym kobietom wiele winien jestem, one zrobiły ze mnie człowieka. Dziwiłeś się pewnie wczoraj, jakeś mnie zobaczył w ich gronie, mężem jednej z nich i do tego w charakterze maszynisty kolejowego. Przeszłość moja nie zapowiadała wcale, że pójdę tą drogą? Ja sam, gdyby mi kto był o tem powiedział lat kilka przedtem, roześmiałbym się i uważałbym go za Waryata. Jedna katastrofa wystarczyła, aby mnie wyrzucić z tej kolei, po której byłbym wyszedł na pasożyta społecznego, blagiera, pieczeniarza, albo na męża, utrzymywanego kosztem żony.Nieszczęście, które ja nazywam szczęściem wielkiem, ocaliło mnie od tego. Ale ja cię nudzę gadaniną, która cię nic obchodzić nie może — rzekł, wstając nagle i biorąc czapkę ze stołu.
— Ale owszem, owszem, proszę cię, mów — odezwał się Juliusz, przytrzymując go za rękę i sadzając napowrót koło siebie. Sam nawet miałem się zapytać o przyczynę tak nagłej zmiany w twem życiu, bo to musi być bardzo ciekawa historya.
— Ciekawa, ale nie zabawna, bo w niej odkryły mi się zaparawanikowe brudy dewotek, które w oczach świata uchodzą za wzór pobożności i dobrego tonu. Nie z wielką przyjemnoscią mówię o tem, bo moje ciotki, u których się chowałem po śmierci rodziców, odgrywają tu główną rolę. Były to trzy stare panny, hrabianki, które dlatego nie powychodziły za mąż, Że im się nie trafił nikt z tej sfery, do jakiej należały, a zejść niżej, choćby nawet za popędem serca, uważały sobie za ubliżenie. Majątku miały za mało, aby się mogły wydać za mąż, ale dosyć, aby żyć przyzwoicie, dostatnio, przyjmować księży, wychowywać mnie odpowiednio do mego urodzenia, na wydelikaconego paniczyka, któryby umiał paplać po francuzku, kłaniać się ładnie, ruszać się zgrabnie w salonie, posiadał szyk i dobre maniery. Oprócz mnie, jedna z nich wychowywała pieska, kto wie, czy me więcej jeszcze pieszczonego odemnie, druga kotkę angorską, a trzecia kanarki, przeto przychodziło nieraz do kłótni między ciotkami, stajacemi żarliwie w obronie swoich ulubieńców.Oprócz tego, haftowały ornaty i antypedya do kościołów, całowały nabożnie młodych księży po rękach, bieliły sobie twarze, czerniły bliźnich, zwłaszcza rodzaju żeńskiego, i bywały na wszystkich kazaniach i nabożeństwach, będących w modzie w sferach arystokratycznych. Mnie, jak ci wspomniałem, pieściły bardzo, współzawodnicząc w tym względzie z sobą, która też więcej popsuje mnie swoją pobłażliwością, dobrocią i dogadzaniem.mi we wszystkiem, Jak mnie wychowały, wiesz o tem najlepiej, bo kolegowałeś ze mną lat kilka. Niecierpieliście mnie wszyscy w klasie, że nie żyłem z wami, że traktowałem was z góry, z lekceważeniem i przyjaźniłem się tylko z dwoma hrabiątkami i tym tłuściutkim baronikiem o przymróżonych oczkach. Pamiętasz go?
— Doskonale! Zawsze po lekcyach szkolnych chodził do biblioteki wertować Niesieckiego i Paprockiego, odszukując w nich przodków swoich i swoich kolegów, aby wiedział, z kim mu żyć wypada, a z kim nie.
— A my głupcy.naśladowaliśmy go w tym Względzie i wbijali się w coraz większą dumę, Czytając o wielkich czynach naszych przodków. Pamiętamy, że na podstawie tych badań heraldycznych chcieliśmy cię przypuścić do naszego towarzystwa, jakkolwiek nie hrabiego, ze względu na dawność twoich przodków; ale nie przyjąłeś tego zaszczytu i trzymałeś się z daleka od nas, razem z całą klasą.
— Nazywaliśmy was legitymistami i dokuczali tak, jak to chłopcy w tym wieku umieją dokuczać tym, których nie cierpią.
— Ja to widziałem, bolało mnie to i gniewało, ale nie umiałem być innym, bo zdawało mi się ubliżeniem, żyć z synami krawców, szewców i innych rzemieślników. Tak mnie nauczyły ciotki. W kościele przyrzekały Panu Bogu, kochać wszystkich bliźnich, a w domu uczyły mnie, Że prawdziwy bliźni zaczyna się dopiero od barona, albo przynajmniej od szlachcica starej daty. Nauki ich przyjęły się w mej głowie, bo byłem bardzo pojętny chłopiec. Do języków miałem szczególniejsze zdolności, paplałem jak sroka i po angielsku, i po francusku, i po włosku, i po niemiecku, czem ciotki moje zachwycały się i musiałem popisywać się przed ich gośćmi z mojemi talentami. A że oprócz tego brząkałem jako tako na fortepianie, rysowałem poprawnie nosy, oczy, uszy, a na wet całe głowy umiałem od biedy przerysować z modelu gipsowego, tańczyłem jak baletnik i fechtowałem się na rapiry, przeto ciotki uważały edukacyę za skończoną i wcześnie odebrały mnie ze szkół, z obawy, bym tam nie zordynarniał w pospolitem towarzystwie i nie nabrał złych manier. W dwudziestym więc roku uważano mnie już za skończonego młodzieńca, tembardziéj, że wzrost mój i tusza okazała robiły mnie o wiele starszym.
Zapisałem się, niby dla szyku, na uniwersytet, ale się tam rzadko kiedy pokazywałem, mając cały czas zajęty reunionami, nabożeństwami, na które uczęszczałem w towarzystwie ciotek, dumnych z takiego siostrzeńca. Za ich staraniem zostałem sekretarzem dam dobroczynnych, wiceprezesem Towarzystwa Ś— go Wincentego a Paulo, a oprócz tego po wyrobieniu mi pełnoletności, którą uzyskałem w 21 roku życia, zrobiono mnie pełnomocnikiem i zastępcą prawnym jednej z przyjaciółek ciotek moich, wdowy, kobiety bardzo bogatej, bardzo podobno dobroczynnej i pobożnej. Mówiono mi, że liczyła dopiero lat trzydzieści kilka, ale wyglądała znacznie starzej, bo miała twarz zwiędłą, pomarszczoną. Z tyłu prezentowała się korzystniej, gdyż będąc niedużego wzrostu i szczupłą, wyglądała jak młodziutka panienka, i dlatego to zapewne moje ciotki nazywały ją pieszczotliwie »naszą panienką« bo mogła rzeczywiście, w porównaniu z niemi, nazwać się jeszcze śmiało młodziutką. Co miała ładnego, to oczy, które zachowały jeszcze dosyć świeżości, to też zawracała temi oczyma na wszystkich: i na ludzi, i na rana Boga, i na wszystkich świętych, jakby sobie wszystkich chciała ująć słodyczą i łagodnością swego spojrzenia. Mnie także niemała porcya spojrzeń dostawała się w udziale, nawet wtedy, gdy najmniej stosowna była pora do tego, t. j. przy obrachunkach kwartałowych, gdy jej zdawałem sprawę z proWadzenia interesów. Interesa te nie wymagały wielkiej znajomości buchalteryi. Majątek bogobojnej wdówki składał się przeważnie z gotówki i dwóch kamienic; odbieranie więc czynszów od lokatorów i obcinanie kuponów, czasem jakaś odnowa domów, czasem operacyjka finansowa papierami, lub zastępstwo w sądzie, stanowiły całą moją czynność, za którą brałem wcale ładną pensyjkę, nie licząc prezentów, któremi mnie obdarowywała na każde większe święto lub imieniny. Ponieważ pensyjka dawała mi pewną niezależność w obec ciotek, a zarazem przeświadczenie, że umiem i mogę już zapracować na siebie, na tym punkcie zaś byłem bardzo ambitny; przeto nic dziwnego, że kobiecinie, która rui dała sposobność zapracowania na siebie, byłmu niesłychanie wdzięczny za to, a widząc, jak małe zajęcia dają mi jej interesa, starałem się wynagrodzić jej to dotrzymując jej towarzystwa, bawiąc rozmową, grając z nią w pikietę, odprowadzając ją do domu. Uważałem to, jako dodatek konieczny, do mych czynności obowiązkowych, nie przypuszczając ani na chwilę, że sobie to inaczej wytłumaczy, zwłaszcza, że zbyt często, przy lada sposobności, ze łzami w oczach wspominała nieboszczyka męża. Zdawało mi się, że oprócz prędkiego połączenia się z nim na łonie Abrahama, kobiecina nie ma żadnych innych pragnień na tym świecie; tymczasem, jak się pokazało, w tem zawiędłem, mizernem ciałku, kryły się jeszcze czysto ziemskie pragnienia, których przedmiotem byłem ja. Krótko mówiąc, kobiecinie zachciało się wziąć mnie, podług wszystkich form cywilnych i kościelnych, na następcę nieboszczyka męża. Dowiedziałem się o tej niespodziance za pośrednictwem ciotek moich, które mi tę wiadomość udzieliły z nieopisaną radością, jakby jakieś największe szczęście, wyliczając mi wszystkie duchowe zalety, zachwalanej przez nie kandydatki na żonę. Z początku myślałem, że to żart ze mnie, bo nie przypuszczałem, żeby na seryo myślały o połączuniu mnie z kobietą, która prędzej na matkę moją wyglądała, niż na żonę, jakoteż nie przypuszczałem, żeby ona sama była tak nierozsądną i myślała o czemś podobnem; gdy jednak ujrzałem, że ciotki traktowały tę sprawę całkiem na seryo, i codzień natarczywiej namawiały mnie do małżeństwa, oświadczyłem z całą stanowczością, że nigdy nie popełniłbym podobnej niedorzeczności, że dziwię się, iż w ich głowach mógł powstać taki śmieszny pomysł, skojarzenia mnie ze starą babą. Ta wzmianka. o starości dotknęła je i oburzyła najwięcej; czuły się tem osobiście urażone, że kobietę znacznie młodszą od nich, odważyłem się nazwać starą, skoro one same jeszcze miały pewne pretensye, jeżeli nie do pierwszej, to do drugiej młodości. Nazwały mnie z powodu tego niewdzięcznikiem, człowiekiem bez żadnej delikatności dla kobiet, co przypisywały mojemu pobytowi w szkołach, gdzie uległem złym przykładom, i zaczęły desperować i łzy wylewać nad moją zatwardziałością i uporem. Gdy ten pierwszy atak, wymierzony na moje serce nie udał się, próbowały przemawiać do mego rozumu, wyliczając mi wszystkie możliwe korzyści tego małżeństwa: przedstawiły mi, że mając tak bogatą żonę, będę mógł zaspokajać najwybredniejsze zachcenia, że będę mógł odbywać podróże, żyć na świetnej stopie, błyszczeć w świecie i wyrobić sobie pierwszorzędne stanowisko.Apelowały tym razem do mego rozsądku, to też całkiem rozsądnie oświadczyłem im, że życie takie przyjemne, jak mi je przedstawiały, odpowiadałoby całkiem mojemu upodobaniu, gdyby nie potrzeba go opłacać niewolą dozgonną, udawaniem miłości dla kobiety, do której nie czułem żadnego pociągu, i że na takie kłamstwo nie zdobyłbym się, choćby nawet dla stokroć większych korzyści. Czy sądzisz, że je tem przekonałem? Broń Boże! nazwały mnie człowiekiem przewrotnym i bez zasad, który samochcąc depce swe szczęście i zatruwa życie ciotek, od których doznawał tyle dobrodziejstw. Nie chciały uwierzyć w szczerość argumentów i przypuszczały, że po za tem kryje się coś innego, jakiś nierozsądny romans, dla którego poświęcam istotne korzyści. Jedna z ciotek okazała się do tego stopnia praktyczną, że mi wytłumaczyła, iż to jedno drugiemu nie przeszkadza, że przy należytym takcie, będę mógł pogodzić obowiązki męża z ubocznemi skłonnościami serca.
Argumenta takie, z ust kobiety, do tego panny, mającej pretensye do świątobliwości, wstrętem mnie przejęły i oburzeniem, które wypowiedziałem w sposób może zbyt szorstki, zapytując ją, z jakiego katechizmu „nauczyła się takiej moralności? Nazwała mnie za to bezbożnikiem, niedowiarkiem, dla którego nie ma nic świętego i nasłała mi jakiegoś księdza, aby ten radami swoimi i upomnieniami zmiękczył zatwardziałego grzesznika i sprowadził na dobrą drogę.Podobno nawet na tę intencyą zakupiono mszy parę, aby Pan Bóg oświecił mój obłąkany umysł i dał mi poznać istotną wartość tego szczęścia, które sobie tak lekceważyłem. Traktowano mnie, jak zbrodniarza, że nie chciałem sprzedać się i udawać miłości dla starej baby. Ona sama zachowała się względem mnie neutralnie, nie występowała czynnie w tej sprawie, zostawiając całą działalność ciotkom; jednak widziałem, że znacznie ostygła jej życzliwość dla mnie, w skutek prawdopodobnie mego uporu. O prezentach już nie było mowy, (jakkolwiek był-bym ich i tak nie przyjmował, znając teraz pobudki właściwe jej uprzejmości); odcinanie kuponów zarezerwowała dla siebie, utrzymując, że ją to bawi; administracyą kamienicy oddała jednemu z lokatorów, jakiemuś urzędnikowi, coraz mniej zachowując dla mnie czynności, aby mi pokazać, że nie jestem jej wcale potrzebny, i tem samem doprowadzić do zrzeczenia się pensyi. Próbowałem zrobić to — i przyjęła. Zdaje się, że W ten sposób ona i ciotki, przez odjęcie mi ’szelkich dochodów chciały zmusić mnie do kapitulacyi. Ale pomyliły się, bo ten sposób postępowania oburzył mnie i zraził jeszcze więcej.Na nalegania ciotek odpowiadałem coraz ostrzej, Coraz niegrzeczniej; ale i one nie oszczędzały runie wcale i walka między nami rozpoczęła się na dobre, szczególniej, gdy się dowiedziały, że o względy wdów ki, zaczyna się starać jakiś zrujnowany hrabia, który poprzednio służył w żuawach papiezkich, a teraz wrócił spocząć na laurach, a raczej na papierkach wartościowych jakiej poczciwej, choć brzydkiej panny, albo ciepłej wdówki. Obawa, że wdówka może uledz pokusom papiezkiego żuawa, i że przez to one będą Pozbawione wszystkich korzyści, jakich się spodziewały z małżeństwa tej wddówki ze mną, przemieniła te świątobliwe niewiasty w prawdziwe furye, gwałtowne, mściwe, i rozjątrzone do najwyższego stopnia. Już nie prosiły, nie perswadowały; ale groziły teraz. Oburzone były moją niewdzięcznością, że za tyle dobrodziejstw, jakiemi mnie obsypywały, tak im się odpłaciłem; że bez ich pomocy skonałbym marnie, zeszedł na dziada; że nie powinienem zapominać, jako żyję tylko z ich łaski; i w końcu w zaciekłości swojej doszły do tego, że zagroziły mi odjęciem wszelkich dobrodziejstw, jeżeli nie spełnię ich żądań. Tego już mi było za wiele. Nie potrzeba było być tak ambitnym, jak ja byłem, aby się oburzyć. Dotąd nie czułem mego upokarzającego stanowiska, bo nie zastanawiałem się nad tem nigdy; zdawało mi się całkiem naturalnem, że mieszkam przy ciotkach, że pobieram od nich utrzymanie; nigdy mi na myśl nie przyszło, że nie miały względem mnie żadnego obowiązku; że to, co od nich dostawałem, było tylko jałmużną, jakkolwiek w przyzwoitej formie podaną; że ja nie byłem nicżem więcej, tylko dziadem.Potrzeba było, żeby mi to aż same powiedziały, żebym mógł uczuć całą hańbę mego położenia.Rozumie się, że nie chciałem ani chwili dłużej zostawać pod ich dachem, żyć na ich koszcie, i tego samego dnia, w którym wypowiedziały mi głośno swoje dobrodziejstwa i pogróżki, opuściłem ich dom z szaloną chęcią i mocnem postanowieniem, aby stanąć o własnych siłach pracować.
Ale łatwiej było powziąć takie postanowienie, niż je wykonać. Umiałem — wszystkiego po trosze, ale nie dokładnie, bo nawet języki znałem więcej z praktyki, niż gramatycznie. Od biedy mógłbym był uczyć paplać innych, jak sam umiałem; ale wtedy musiałbym się ocierać o ludzi, którzy mnie dawniej znali, a na to nie pozwalała moja ambicya. Chciałem zniknąć tym ludziom wcale z oczu, przenieść się tam, gdzieby mnie całkiem nie znano, gdziebym nie potrzebował wstydzić się żadnej roboty. choćby najcięższej. Szło tylko o zdecydowanie się ostateczne, gdzie jechać i co robić. Za mało miałem silnej woli i jasnego poglądu, aby powziąć jakie stanowcze postanowienie, a nie miałem nikogo, kogoby się poradzić. A tu tymczasem skromne fundusze moje, z któremi opuściłem dom ciotek, wyczerpały się prawie zupełnie. Zostało mi tylko tyle, że mogłem z góry opłacić na cały kwartał pokoik jakiś na trzeciem piętrze i starą babę posługaczkę; szło mi bowiem głównie o to, żeby nikomu nie być winnym. o sobie najmniej myślałem wtedy, z czego będę żył, to też żyłem byle czem. Bywały dnie, w których bocheneczek chleba za parę centów stanowił całe moje pożywienie, ale nikt nie wiedział o tem; na wet stróżka, która mnie obsługiwała, nie przypuszczała, że służy takiemu nędzarzowi, bo nadrabiałem miną i kryłem się z mojem ubóstwem.Oszukiwałem ludzi, jak mogłem, ale własnego żołądka oszukiwać długo nie mogłem i nadeszła chwila, w której nie żywione dostatecznie, ciało uległo z braku sił ciężkiej chorobie, i gorączka głodowa, rodzaj tyfusu położyła mnie na dłuższy czas do łóżka.. Jak się później dowiedziałem, trwał trzy tygodnie przeszło taki stan zupełnej bezprzytomności, w której nie wiedziałem nic, co się działo. Dowiedziałem się także od stróżki, że jakieś panie z pierwszego piętra miały o mnie staranie w czasie choroby, i że ich troskliwości i pieczy zawdzięczam, iż mnie nie potrzebowano odesełać do szpitala. Panie te, jak mi mówiono, utrzymywały się z robót damskich sukien. Były to, jak się już zapewne domyśliłeś, dzisiejsza moja żona i jej siostry. Nie znały mnie przedtem wcale, ale dowiedziawszy się, że na górze jakiś biedny student zachorował ciężko, tknięte litością ku nieszczęśliwemu, opuszczonemu, zajęły się mną tak troskliwie, jakbym był ich bratem, lub krewnym. Opieka ich nie ustała z przyjściem mojem do zdrowia. Widząc, że sam jestem, że się mną nikt nie zajmuje, że nie mam żadnych środków do życia, i nadal w czasie mojej rekonwalescencyi przysyłały mi jedzenie i zaspokajały z własnej kieszeni wszystkie moje potrzeby. Upokarzało mnie to bardzo, ale cóż było robić? Trzeba było albo umrzeć, albo przyjmować ich pomoc. Wybrałem to ostatnie, zwłaszcza, że czyniły to w sposób, nieubliżający mej godności. Nazywało się niby, że się stołuję u nich za zapłatę, którą uiszczę, jak tylko będę mógł.
Muliński, W imieniu, tych pań, zaproponował mi taki układ i nawet ofiarował się z pożyczką, także pod warunkiem spłaty w nieoznaczonym terminie. Przyjąłem jedno i drugie, bo miałem niezłomne postanowienie zabrać się na seryo do roboty, skoro tylko przyjdę do sił jakich takich.
Rozumie się, że pierwszą rzeczą po wyjściu z choroby było: iść podziękować moim opiekunkom za pieczołowitość, jakiej doświadczałem z ich strony. Przyjęły mnie tak serdecznie, życzliwie, poczciwie, że dla mnie, przyzwyczajonego do chłodnej, oficyalnej, salonowej grzeczności,. ciepła atmosfera tego rodzinnego kółka, była czemś tak nowem, niezwykłem, iż nacieszyć się tem dosyć nie mogłem. Stałem się odtąd prawie codziennym gościem tych pań, mając czas po temu, bo rekonwalescencya moja trwała dosyć długo, i wtedy miałem sposobność, poznać je bliżej i pokochać. Z zajęciem obserwowałem tą całą rodzinę, ich wzajemną miłość dla siebie, Uszanowanie dla matki staruszki, pracowitość i energią, z jaką zajmowały się interesami. Był to zachęcający przy kład dla mnie. Jeżeli — myślałem sobie — kobiety dają sobie same radę i mogą zapracować na siebie i matkę, dlaczegóż ja nie miałbym zdobyć się na coś podobnego? Szło tylko o to, co wybrać? radziliśmy wspólnie, bo nawet poczciwy Muliński brał udział w tych naradach; ale trudno było zrobić wybór; do jednych zajęć, proponowanych mi przez te panie, ja nie czułem sił i zdolności, na drugie znowu zdecydować było mi się trudno. I tak, naprzykład, nie mogłem się w żaden sposób zgodzić na to, co mi Muliński radził, ażeby objąć czynności w sklepie jakim, czy to bławatnym, czy korzennym. Zginanie karku przed każdym, grzeczność kupiecka nie leżały w moim charakterze; nie umiałbym się nagląc do tego, a wszystkie inne zawody wymagają jakiego takiego fachowego uzdolnienia, przygotowawczych studyów, których mi brakło. Zresztą, zawód taki, któryby wymagał afiszowania się przed ludźmi, na występowanie na widok publiczny, był mi wstrętnym. Wolałbym był najcięższą pracę, byle bym mógł pracować w ukryciu nieznany, zapomniany. Przypadek pomógł nam w tym względzie, mówię nam, bo w przeciągu kilku tygodni mojej rekonwalescencyi, tak zżyłem się z mojemi opiekunkami, one tak zajmowały się moim losem, że wspólnie myśleliśmy i układali plany na przyszłość. Otóż Julcia, dzisiaj moja żona, dowiedziała się od jednej ze swoich przyjaciółek, że na kolei zawakowała posada maszynisty. Byliśmy tak naiwni, i ja, i Julcia, że zdawało się nam, iż posadę tą będę mógł objąć bez żadnych studyów przygotowawczych. Podobnie, jak ludzie nieznający się na muzyce, sądzą, że nic łatwiejszego, jak zostać kapelmistrzem, bo trzeba umieć tylko pałeczką wywijać do taktu, tak i mnie się zdawało, że stanie na maszynie i obracanie korbą, aby maszynę w. ruch puścić, lub zatrzymać, jest jedyną czynnością maszynisty. Takie powierzchowne miałem pojęcia o pracy, nic dziwnego, bo nigdy się z nią nie stykałem blizko, ani się głębiej nad tem nie zastanawiałem. Rozumie się, że urzędnik, do którego się zgłosiłem o tą posadę, wyśmiał się ze mnie, gdy się dowiedział, że ja nie technik wcale z zawodu, nie mający żadnej praktyki w tym względzie, nie Obznajomiony z konstrukcyą maszyn, chciałem Zostać maszynistą, od którego uzdolnienia zależy tylu ludzi. Gdy sobie dziś przypomnę tę chwilę, to dziwię się pobłażliwości i dobroci tego człowieka, że mnie odrazu nie wyrzucił za drzwi, albo nie kazał zamknąć do szpitala waryatów, bo tylko szaleniec mógł przyjść z taką propozycyą do niego. Ale to był widocznie człowiek bardzo wyrozumiały, który zrozumiał moją gorączkę do pracy i wytłumaczył mi dobrotliwie, Że w tym zawodzie najlepsze chęci nie wystarczą, że nawet skończeni technicy, chcąc dostać się na posadę, muszą praktykować czas jakiś i zacząć od prostej funkcyi palacza; że to praca ciężka, ordynarna, nie na moje siły; i radził mi na końcu, abym jeżeli chcę koniecznie przy kolei pracować, starał się o miejsce konduktora, daleko odpowiedniejsze dla mnie.
Ta rada jednak nie trafiała mi wcale do prze konania, bo posada konduktora narażała mnie na styczność ciągłą z ludźmi, czego właśnie unikałem, zresztą wydawało mi się to służbą lokajską, do której nie czułem najmniejszego pociągu, i oświadczyłem owemu urzędnikowi, że jeżeli tak potrzeba koniecznie, to chętnie rozpocznę od palacza, że chcę najciężej pracować, byle zostać kiedyś maszynistą. On, widząc takie niezłomne moje postanowienie, spojrzał mi bystro w oczy, popatrzył się uważnie, potem poklepał mnie po ramieniu i rzekł: podobasz mi się zuchu! jeżeli masz taką ochotę, to spróbuj — zobaczymy. I zostałem palaczem, prostym palaczem, którego jedyną czynnością z początku, było nakładanie węgli do pieca i czyszczenie go.Julcia i jej siostry, gdy się o tem dowiedziały, odradzały mi wszelkiemi sposobami, obiecywały, że wystarają mi się innej odpowiedniejszej pracy; ale ja cofnąć się nie. chciałem, ambicya nie pozwalała mi na to, bo mi pilno było zacząć już raz pracować na siebie, zresztą już samo zajęcie odpowiadało memu burzliwemu, gwałtownemu usposobieniu; szalony bieg pociągu przyjemnie oddziaływał na mój umysł; cieszyło mnie, że każda dorzucona przezemnie łopata węgli dodaje nowego życia, nowych sił temu żelaznemu potworowi, który, sapiąc, parskając iskrami, przerzynał z szurnem powietrze; pęd jego udzielał się mojej duszy, zdawało mi się, że to ja tak pędzę rozmachany, i z pewną dumą, lekceważeniem, poglądałem z wysokości mojego stanowiska na ludzi, wlokących się leniwo po ziemi, pracujących w polu. Kiedy patrzałem na maszynistę, kierującego korbą, i pomyślałem sobie, że w jednej jego ręce spoczywają losy tylu ludzi, że j ednem złem przekręceniem może zdruzgotać, zmiażdżyć cały pociąg; wydawał mi się tak wielką, tak ważną osobą, że z respektem uchylałem przed nim czapkę i wzdychałem w sekrecie, aby jak najprędzej dojść do takiego stanowiska. W tym celu uważnie obserwowałem wszystkie czynności jego, pilnie zapoznałem się z maszyną i jej składowemi częściami, a w chwilach wolnych od jazdy, uczyłem się po nocach przedmiotów, potrzebnych do egzaminu. Pokoik, w którym się uczyłem, maszyna, na której jeździłem, i mieszkanie sióstr Julii, to były trzy punkta, w których koncentrowało się moje życie; po za niemi, nic mnie nie obchodziło, wszystkie dawne stosunki zerwały się, wskutek takiej zmiany w mojem życiu. Zasmolona twarz moja i bluza Wyrobnika ułatwiały mi odsunięcie się od ludzi.Bawiło mnie to, jak nieraz, na ulicy, przechodziłem koło najlepszych znajomych moich, nie poznany przez nich. Nie przyszło im na myśl, Że ten sadzami i węglem powalany wyrobnik, którego zbliżenia się unikali. by się nie zbrukać, żył z nimi niegdyś tak blisko, że obejmował w tańcu wiotką kibić owej hrabianki, śpieszącej do kościoła, był na ty z owymi paniczykami, stojącymi przed cukiernią, i zaczepiającymi śmiałemi spojrzeniami przechodzące kobiety.
Nieraz, stojąc na maszynie, widywałem moich dawnych przyjaciół, przechadzających się na stacyi z damami, z któremi robili sekretne wycieczki, nie przypuszczając, że ich tu kto zna, pozna; nieraz, prosząc mnie o ogień do cygara, nazywali poufale (mój przyjacielu), nie domyślając się, że w tym utartym frazesie było tyle prawdy, że kiedyś rzeczywiście byłem ich przyjacielem. Żyłem na świecie całkiem incognito, zapomniany przez wszystkich, znany zaledwie przez kilka osób.
Wszelakoż jeden człowiek zwracał na mnie szczególniejszą uwagę, choć o tem nie wiedziałem, mianowicie ów urzędnik, do którego się zgłosiłem o posadę, a który był, jak się później dowiedziałem, inspektorem warstatów. Z zajęciem śledził on moje czynności. Zdawało mu się z początku, że tylko kaprys chwilowy mógł popchnąć człowieka, takiego jak ja, do tak ciężkiej pracy, i był przekonany, że to nie potrwa długo. Gdy jednak widział wytrwałość moją, pilność i pracę, zajął się mną z wielką życzliwością.Jego to wpływom zawdzięczam, że zaraz po złożeniu egzaminów, dostałem miejsce maszynisty, a teraz mam nadzieję awansować i dalej. Nie potrzebuję ci zapewne mówić, że, jak tylko dostałem tę upragnioną posadę, pierwszą czynnością moją było ożenić się z Julią. Nietylko wdzięczność sama popchnęła mnie do tego małżeństwa, bo przywiązałem się prawdziwie do niej i do pokochałem ją dla jej pięknych przymiotów, no, i powiedzmy prawdę, dlatego, że mi się podobała. Dziś jeszcze, jak widziałeś, wygląda powabnie, a cóż dopiero przed kilku laty? Mówię ci to wszystko, żebyś nie myślał, że robiłem jakieś poświęcenie, żeniąc się; owszem, z nas dwojga prędzej ona poświęcała się, decydując się wyjść za człowieka z tak skromną pensyą, jaką miałem, która wystarczała zaledwie na moje utrzymanie, i musiała po ślubie pracować dalej i pracuje do dziś dnia wspólnie z siostrami, żeby módz wychować dziewczynki przyzwoicie i uzbierać jaki taki fundusik zapasowy. Mimo to, miała dużo przykrości ze strony moich kochanych ciotek, które stawiały niesłychane przeszkody naszemu małżeństwu.
— Byłeś przecie pełnoletnim — odezwał się Juliusz.
—Tak, i nie potrzebowałem się ich wcale Pytać o pozwolenie; ale Julcia, przed ślubem, zanim poszedłem do spowiedzi, życzyła sobie koniecznie, abym się z niemi pojednał. Umiała Ona delikatnie namówić mnie do tego, przedstawiając, że bądź, co bądź, mam dla nich pewne obowiązki wdzięczności, że one mnie wychowały, zastępowały miejsca rodziców. Dałem się namówić i poszedłem, czego potem mocno żałowałem; bo ciotki, dowiedziawszy się, czem teraz jestem i że zamyślam ożenić się z ubogą dziewczyną, traktowały mnie, jakbym się jakiej ciężkiej zbrodni dopuścił, i jedna drugiej pokazywały mnie.. jako odstraszający przykład, do czego może dojść człowiek, bez religii i moralności. Słuchając ich, doprawdy można było myśleć, iż jestem w ostatnim stopniu zepsucia i spodlenia. Kiedy już wyszafowały cały zapas skal g i lamentów, zaczęły potem odzywać się do mojej ambicyi, przedstawiając mi świetności rodu, z którego pochodzę, i zaklinając mnie w imieniu całego szeregu mych przodków, żebym nie kalał ich pamięci, pracując, jak prosty wyrobnik, i żeniąc się z jakąś tam szwaczką. I jedno, i drugie, według ich wyobrażeń, było w wysokim stopniu hańbiącem człowieka dobrze urodzonego.Obiecywały mi w nagrodę za poprawę życia, a pod poprawą rozumiały wyrzeczenie się małżeństwa i pracy, powrót do łaski, utrzymanie i w dodatku ową wdowę, którą hrabia żuaw, znalazłszy sobie inną, lepszą partyę, zostawił na koszu, zabrawszy jej tytułem pożyczki na wieczne oddanie 30.000 florenów. Nie potrzebuję ci mówić, co im na to odpowiedziałem. Oburzenie uczyniło mnie wymownym, a w gniewie nie dobierałem słów. Nie mogąc dobrocią nakłonić mnie do swojej woli, zaczęły używać najrozmaitszych intryg i sposobów, aby nie dopuścić, jak się wyrażały, do shańbienia zacnego rodu. Nasyłały i mnie i Julii anonimowe listy, pełne najobrzydliwszych paszkwilów, udawały się do biskupa Z prośbą, aby odmówił pozwolenia na to małżeństwo, próbowały nawet pozbawić mnie posady, jedynego sposobu utrzymania; zaciekłość ich wysilała się na najrozmaitszego rodzaju prześladowania i przeszkody, które jednak przezwyciężyłem, i zamiar swój przyprowadziłem do skutku. Zabiegi niecne ciotek odniosły tylko ten skutek, że odsłoniły mi jeszcze więcej brudnych stron tej klasy ludzi, do której przedtem z upodobaniem się zaliczałem, że odstręczyły mnie od niej raz na — zawsze. Może z tego powodu Właśnie wpadłem w drugą ostateczność, w przesadę: lekceważę sobie wszelkie formy i drwię z elegancyi, nie wierzę w piękne frazesy i nie cierpię arystokracyi; ale to, czegom doznał, od tych ludzi, usprawiedliwia moją odrazę. My, ulica, może nie jesteśmy lepsi, ale szczersi, nazywamy występek — po imieniu, — wytykamy palcem zbrodniarza, a na nasze moralne piegi i liszaje nie kładziemy pudru ani tynku; mniej u nas fałszu, mniej obłudy, i to właśnie stanowi naszą moralność.
Oto masz mniej więcej obraz przemiany moralnej i fizycznej. Zrzuciłem dawną skórę bez żalu, nową zaś, choć szorstką i grubszą, noszę z pewnym rodzajem dumy, bo nie farbowana i własna; pracuję ciężko, ale to przeświadczenie, że umiem i mogę pracować, daje mi stokroć więcej zadowolenia, niż dawniej wygodne Próżniactwo; a tę przemianę moralną i szczęście obecne zawdzięczam mojej ukochanej Julii i jej siostrom, więc nie dziw się, że. mi tak chodzi o honor i spokój tej rodziny. Obawa, żeby jaki śmiałek, niedowarzony młokos, nie poważył się obrazić lekceważeniem tych, których ja tak szanuję i kocham, przypędziła mnie tutaj; ale ty uspokoiłeś moje obawy i przyrzekłeś mi czuwać nad niemi. Dziękuję ci za to i powierzam je twojej opiece: Tylko przed niemi ani słowa o tem, że tu byłem i w jakim celu. Nie powinny na wet domyślać się, o co mi chodziło, boby to mogło popsuć im zabawę.
To powiedziawszy, wziął czapkę ze stołu i wyszedł, zostawiając Juliusza mocno zakłopotanego tem, co mu na ostatku powiedział, powierzając mu z takiem zaufaniem Waleryą i jej siostrę. Przeląkł się, czy nie za wielki ciężar przyjął na siebie, czy nie za wielką odpowiedzialność. Nie obawiał się żadnej awantury na balu, bo był przekonany, że do tego nie przyjdzie; ale nie chciał występować publicznie, jako stały towarzysz Julii i Waleryi, by nie dać powodu ludziom do różnych domysłów, ani też tych pań nie wprowadzać w błąd co do swoich względem nich zamiarów, które nie wychodziły po za granicę zwyczajnej znajomości. Obawy te nasunęły mu się z powodu opowieści Romana.Słuchając go, widział pewne podobieństwo między nim a sobą, a pod względem owego wpływu moralnego, przyjemnego wrażenia, jakie rodzina Waleryi robiła na obudwóch. Ta wspólność doznawanych wrażeń, to podobieństwo stosunków, przestraszało go właśnie i odstręczało od częstego bywania w tym domu, aby nie posądzono go, że ma zamiar zakończyć swoją znajomość tak, jak Roman, bo o tém ani myślał. Im więcej zastanawiał się nad tém, tém bardziej uważał Za konieczne zachować owa ostrożność i umiarkowanie w postępowaniu...

A jednak, wbrew tym postanowieniom, gdy przyszedł wieczór, nie mógł się oprzéć pokusie pójścia tam, nie miał siły wyrzec się tych przyjemnych chwil, jakie go czekały w ciepłem gniazdku rodzinnem — i poszedł.



III.
Praca nie hańbi.

Bal studencki zapowiadał się świetnie, raz dla tego, że na gospodynie zaproszono jednę księżną i kilka hrabin. (Dzisiaj ten rodzaj wabiku już został zużyty i nadużyty, dlatego stracił swoją moc; ale wtedy, przed kilkunastu laty, był on jeszcze nowością, która robiła wrażenie). A tembardziej, że na zaproszeniu był podpisany Jakiś hrabia, jako przewodniczący komitetu balowego. Pochlebiało to niemało dumie i próżności naiwnych mieszczan, że sam hrabia własnoręcznie się fatygował zapraszać ich na ten bal, i uważali sobie za obowiązek grzeczności, spełnić życzenie tak dostojnej osoby. Nie iść, zdawało im się uchybieniem, zbrodnią, brakiem wychowania. Do tego jeszcze rozgłoszono po” głoskę po mieście, że ograniczono liczbę zaproszeń, że tylko wybór towarzystwa dopuszczonym będzie do udziału w balu. Każdy więc, kto otrzymał zaproszenie, uważał sobie to za zaszczyt, że go dopuszczono tam, gdzie nie wszystkim wolno będzie się znajdować, i uradowany tem wyszczególnieniem, wybierał się z rodziną, choćby przyszło zastawić się, zapożyczyć. Tych zaś ojców i mężów, którzy, się pokazali nieczułymi na podobnego rodzaj u ponęty, atakowały żony i córki w najrozmaitszy sposób, to prośbami, to łzami, to spazmami, to pochlebstwami i przymilaniem się! aby ich tylko namówić do pójścia na bal, a właściwie do wyliczenia z góry potrzebnych funduszów na toalety. Już na 3 tygodnie przed balem rozpoczęło się między paniami, które miały być na tej zabawie, gorączkowe, ruchliwe życie, bieganiny po bławatnych sklepach, magazynach, narady z modniarkami, wybadywanie się wzajemne, jak która będzie ubrana, skąd sprowadza meterye, gdzie je każe robić? Okłamywano się wzajemnie, aby nie zdradzić tajemnicy kroju, koloru, ktorąby druga zużytkować mogła ze szkodą wynalazczyni. Artyści, ubiegający się o nagrodę, nie zachowują takiego sekretu względem prac i pomysłów swoich, jak panie w kwestyi toalet. Każda sili się na oryginalność, i prawo pierwszeństwa chce zachować wyłącznie dla siebie.
Magazyn panny Waleryi był w tym czasie w formalnem oblężeniu przez strojnisie eleganckiego świata. Niektóre spędzały tam po kilka godzin dziennie, wśród srebrzystych obłoków gazy, różnobarwnych zwojów atłasu, aksamitów, obrzuconych koronkami, które przymierzały, układały na sobie w fantastyczne fałdy, upięcia, kontrolując w lustrze każdą najdrobniejszą zmianę, jak to będzie wyglądało, jaki efekt zrobi. Cza.. sami, gdy była wątpliwość, czy się ta lub owa lllaterya wyda dobrze wieczorem, przy świetle gazowem, zamykano okiennice, zapalano lampy i dopiero odbywano narady, co do krojów, kwiatów, ozdób.
Walery a była umęczona przez te panie, z których każda pragnęła mieć najpierwej i najlepiej zrobioną toaletę, każda chciałaby z nią naj dłużej rozmawiać o każdym szczególe stroju i, aby ująć ją dla siebie, każda zdobywała się na najCzulsze, najpieszczotliwsze przymiotniki, najsłodsze komplementa. Każda nazywała ją swoją najdroższą panną Waleryą, nieocenioną panną Waleryą, brylantową panną Waleryą; głaskały ją po twarzy, klepały po ramieniu, przytulały miłośnie do siebie i nieledwie po rękach całowały, aby pozyskać ją dla siebie, aby jak najwięcej czasu, starania i gustu poświęciła tej, a nie innej sukni.Od rana do samego wieczora gustowny salonik panny Waleryi był pełny dam: jedne wchodziły, drugie wychodziły;. były takie, które tam, jak na egzekucyi siedziały cały dzień prawie. Jakaś hrabina z córką, którą pierwszy raz tego roku miała wyprowadzić na widok publiczny, z obawy, by jej nie popsuto materyi, by nie zrobiono czegokolwiek wbrew jej zachceniom, przez dwa dni mieszkała tam prawie, drzemiąc po całych dniach w fotelu wśród pootwieranych pudeł, pudeł, pudełek, rozrzuconych materyj, wiszących gotowych już sukien i budziła się dopiero do przymierzenia lub robienia uwag córce, żeby się trzymała prosto, ust nie otwierała i nogi stawiała w pozycyi. Co chwila z pracowni, w której zwijało się rączo koło roboty przeszło dwadzieścia panien, przynoszono jakiś stanik do przy mierzania, jakąś suknię do upięcia, materyę do przykrojenia, a wtedy ruch w saloniku się zwiększał, damy, jak kurki zbiegały się do oglądania, krytykowania, i wydawały z siebie takie piekielne głosy w różnych językach, przeważnie francuzkim, że głowa mogła rozboleć od tego ciągłego trajkotania, wykrzykników zachwytu, albo wzdychań, lamentów i desperacyj. Najwięcej atoli kłopotu i zamieszania robiła jedna doktorowa, piękna, okazała blondyna. Ta sprowadzała sobie bez ceremonii całą procesyą znajomych i przyjaciółek a czasem nawet kilku mężczyzn kuzynków i odbywała formalne konsylia nad doborem materyj, krojem sukni, ubraniem jej etc. Była niesłychanie grymaśna i wybredna, że trudno jej było dogodzić. Ponieważ dawniej mieszkała w Wiedniu i była podobno na kilku balach dworskich, przeto miała pretensyą do wyrokowania w kwestyach toaletowych i wydziwiała zawsze tak, że trzeba było anielskiej cierpliwości i łagodności panny Waleryi, aby znosić to wszystko. I teraz na bal akademicki musiano jej coś cztery razy sprowadzać niebieski aksamit z Wiednia a każdy wydawał się jej złym i nieodpowiednim; ten był za jasny, ów za ciemny, inny dobrze wyglądał w dzień, ale fatalnie przy wieczornem oświetleniu. Nareszcie, po wielu namysłach, zgodziła się na jeden, który jej wybrała sama panna Walerya, a w którym, jak sama przyznać w końcu musiała, było jej najlepiej. Ale gdy przyszło do przymierzenia stanika, zaczęły się znowu grymasy, krzywienia i niezadowolenia. Doktorowa bowiem należała do tych piękności, które robią wrażenie bogactwem form cielesnych; z wiekiem wszakże — dawno już bowiem przeszła trzydziestkę — formy te doszły do takiej okazałości, Że trzeba je było raczej ukrywać, niż uwydatniać, co się jednak nie zawsze udawało, bo bywały pewne kolory, pewne materye, w których tusza jej występowała w rażący sposób, a. wszelkie dodatki z koronek lub kwiatów, któremi usiłowano sztucznie zasłonić tę otyłość, jeszcze bardziej ją powiększały, co doktorową doprowadzało do rozpaczy i wściekłości.
Napróżno panna Walerya robiła, co mogła, co się dało, aby ją zadowolnić; rozgrymaszona elegantka była ciągle niezadowolniona, zawsze miała jeszcze coś do zarzucenia, wymagała co chwila jakichś przeróbek, poprawek, i tow sposób tak niegrzeczny i nieprzyzwoity, że panna Walerya musiała jej w końcu, wprawdzie delikatnie, ale stanowczo, oświadczyć, aby sobie innej krawcowej poszukała. Trzeba było widzieć, jaki słowa te cudowny skutek wywarły: rozdrażniona lwica w jednej chwili zmieniła się w pokornego baranka, zaczęła przepraszać za swoje uniesienie, ściskać, całować, pochlebiać, nazywać modniarkę swoją najdroższą, najmilszą przyjaciółką; poniżała się aż do ubliżenia swej godności, dla miłości toalety, bo wiedziała, że w całem mieście nikt innyby nie umiał jej tak zrobić, jak zrobiono w zakładzie panny Waleryi.Suknie wychodzące ztamtad, miały taki gust, elegancyą, że niektóre damy podawały je mniej świadomym, jako sprowadzone prosto z Paryża.Doktorowa znała dobrze wartość tego magazynu i nie chciała z nim zrywać, dlatego obsypywała jego właścicielkę komplementami, czułościami i nie odeszła, dopóki j ej panna Walerya nie oświadczyła, że się na nią nie gniewa, że jéj zapomni to chwilowe uniesienie. Panna Walerya zadość uczyniła jéj żądaniu, odpowiadając na gorące oznaki życzliwości chłodną uprzejmością, i znalazła się w całéj téj sprawie z taką godnością, taktem i umiarkowaniem, że — jak się wyraziły panie, będące świadkami téj sceny — najdystyngowańsza dama z towarzystwa mogłaby jéj pozazdrościć. I tę pochwałę przyjęła panna Walerya z pobłażliwym uśmiechem i zachowała dyskretne milczenie. Gdy po wyjściu doktorowéj zaczęto roztrząsać jéj wady i grzeszki, udała, że nie słyszy tego, zajęta swoją robotą, a gdy jedna z pań wprost do niéj się zwróciła z uwagą, że nie powinna przyjmować w swoim magazynie kobiety z taką reputacyą, odrzekła skromnie, że nie do niéj należy wydawać sąd o moralności swoich klientek. Odpowiedź ta zamknęła usta wszystkim, bo niejedna z pań uważała ją, jako delikatny przytyk do siebie, choć prawdopodobnie nie była daną z tą intencyą. Ale widocznie między obecnemi były takie, które mogły to wziąć za przymówkę do siebie, choć się obrażać o nią nie mogły, bo była zrobiona w formie takiéj, że więcéj wyglądała na obronę, niż na potępienie. Bądź-co-bądź, odezwanie się Waleryi miało ten skutek, że o doktorowéj mówić przestano.
Na drugi dzień zjawiła się ona z elegancką bombonierką, napełnioną cukierkami, które niosła, niby jako dodatek do wczorajszych przeprosin. Napróżno Walerya wymawiała się od przyjęcia tego podarunku pod najrozmaitszemi pozorami; natarczywa doktorowa nie ustąpiła i gwałtem prawie wpakowała jej do rąk pudełko, na przypieczętowanie zgody. Chciała w ten sposób pozyskać sobie względy osoby, od której zależał tryumf jej na akademickim balu, od którego zaledwie dwa dni ją oddzielały. Na drugi dzień wypadał ostateczny termin wy kończenia sukni i generalnej jej próby. Doktorowa z gorączkowem niepokojem wyczekiwała tego wieczoru, wysłuchała nawet mszy na tę intencyą, t. j. na pomyślne wykończenie sukni. Nie wiadomo, czy modlitwy, czy bombonierka ofiarowana, czy też szczęśliwy traf zrobił, że próba sukni wypadła nadspodziewanie świetnie: połączenie niebieskiego aksamitu z różowym atłasem robiło przy gazowem oświetleniu efekt niezmierny; upięcie ogona było mistrzowskie; kwiaty nadzwyczaj gustownie dobrane, nawet ten nieszczęśliwy stanik, o który było tyle kłopotu, w połączeniu z suknią, wydawał się jakoś smuklejszy, zgrabniejszy. Doktorowa nieposiadała się z radości, nie odrywała oczu od lustra; to odchodziła o kilka kroków, to się zbliżała; stawała to bokiem, to przodem, to plecami; wyginała się w najrozmaitszych pozach; a po każdym takim przeglądzie ściskała i całowała Waleryą, jak serdeczniejszą przyjaciółkę i powtarzała uradowana:
— Prześlicznie! cudownie! Panno Walery o, medal się pani należy za tę suknią, to prawdziwe arcydzieło! na wystawę, jak mamę kocham, na paryzką wystawę! Jaka szkoda, że pani nie będziesz mogła podziwiać swojego arcydzieła na sali balowej, porównać z innemi.
— Owszem, zdaje mi się, że będę mogła.
— Będziesz pani na galeryi? Ach, to doskonale!
— Nie, prawdopodobnie będziemy na dole.
— Na sali? — spytała z niedowierzaniem doktorowa, mierząc Waleryą dziwnem jakiemś Spojrzeniem.
—Tak.
—Jakto? między balowemi?
—Tak. Czy to panią dziwi?
—O! nie, bynajmniej. Dlaczegożby mnie miało dziwić? — mówiła, usiłując zachować obojętną minę; ale znać było widocznie po niej, że ją ta wiadomość trochę zaniepokoiła i zepsuła jej humor. Ostygła znacznie w swojej serdecznoŚci dla panny Waleryi, suknią się także mniej już zachwycała i, wydawszy dyspozycyą, kiedy l gdzie ma być jej odesłana, wyszła pożegnawszy się prędko i ozięble.
Walerya nie mogła sobie wytłumaczyć tej nagłej zmiany humoru doktorowej; przypisywała Ją kapryśnemu usposobieniu, dziwactwu, z czego była znaną. Zresztą. nie zastanawiała się długo nad tem, mając o wielu innych rzeczach do myślenia; bo tyle jeszcze robót było niepokończonych, a tu od różnych pań na gwałt przybiegały służące, pokojówki, upominając się każda o swoję, To też w magazynie był rwetes niesłychany; w nocy, przed balem do trzeciej z rana pracowały wszystkie panny, wykończając z pośpiechem pilniejsze roboty; ściany, parawany, pozawieszane były gotowemni sukniami, z których każdą po kolei panna Walerya kładła na manekina, lub na którą z panien, aby jej nadać ostateczne wykończenie, poupinać i ozdobić kwiatami. A oprócz tego, musiała pomyśleć i o własnej tualecie szło zaś jej bardzo o to, żeby wyglądała dobrze, aby nie zrobić wstydu panu Juliuszowi, który ją kilka dni temu zaprosił do pierwszego kadryla. Serce biło jej szybciej, ile razy pomyślała sobie o tym kadrylu, o wejściu na salę balową; doznawała rodzaju niepokoju i zarazem nieopisanej radości, czemu dziwić się nie można, bo to miał być pierwszy publiczny bal w jej życiu. Dotąd bawiła się na prywatnych zebraniach, na wieczorkach tańcujących, parę razy na jakimś balu rzemieślniczym; ale bal publiczny, duży, świetny, był dla niej nowością, która ją pociągała i przestraszała zarazem. Myśli te i zajęcie, jakie miała, tak ją zaabsorbowały całkiem, że nie zauważyła nawet, iż Juliusz, który bywał prawie codziennym gościem w ich domu, w wigilią balu nie pokazał się wcale. Wydawało się jej to bardzo naturalnem, że nie przyszedł, wiedząc, jak wiele miały zajęcia, bo nawet, choćby chciała, nie miałaby czasu z nim porozmawiać.Ani jej przez myśl nie przeszło, że był powód poważniejszy, dla którego nie pokazał się i że pOwód ten tyczył się jej przedewszystkiem.
Rzecz się tak miała, że na drugi dzień po owej próbie sukni balowej, podczas której doktorowa dowiedziała się, że i panna Walerya otrzymała zaproszenie na bal, wpadł Bolek z rana, jak bomba, do mieszkania Juliusza i, nie witając się nawet, mocno zaalterowany, zaczął odrazu od wymówek:
— Patrz — rzekł — coś narobił tym twoim nieszczęśliwym Mulińskim! Doktorowa już się dowiedziała, że ta twoja panna Walerya ma być na balu, narobiła v;’rzawy, zbuntowała kilkanaście pań, które teraz z wymówkami się odniosły do.komitetu balowego i z zapytaniem: co to ma znaczyć, że tak zapowiadano z góry iż bal ten będzie miał wyborowe towarzystwo, sarną śmietankę naszego miasta, a tymczasem dopuszczają do niego szwaczki? Doktorowa, powiadam ci, jest zirytowana tem, oburzona do najwyższego stopnia.
— Ona, oburzona? — rzekł z drwiącym uśmiechem Juliusz. — A ileż osób musiałoby się oburzyć na to, że ona tam będzie? Jeżeli kto, to ona nie ma prawa odzywać się w tym względzie. Kobieta z taką reputacyą...
Ale widzisz, ma firmę, parawan, ma męża, który przed światem bierze odpowiedzialność za jej czyny. Skoro on wprowadza ją sam na salę balową, my nie marny prawa wglądać w ich domowe sprawy; gdy tymczasem ta twoja panna Walerya chce wejść przemycanym sposobem, pod firmą jakiegoś Mulińskiego.
— Wszak to jej szwagier?
— Tak, tylko że ten szwagier mniej jeszcze potrzebny na balu, niż sama panna. W każdym razie wplątałeś się w głupią kabałę i będziesz miał z tego kłopot.
—Wiadomość ta zafrasowała rzeczywiście Juliusza; nie myślał, że sprawa ta nabierze tyle rozgłosu. — Ale kto mógł doktorowej powiedzieć o Waleryi, kiedy zaproszenie brzmiało na nazwisko szwagra?
— Kto? Ona sama. Pilno jej było pochwalić się z tem przed doktorową. Radzę ci zażegnać tę burzę, bo będzie awantura.
— Ale jak?
— Bardzo prostym sposobem. Napiszesz grzeczny list, przeprosisz, że się pomylono w zaproszeniu, zwrócisz pieniądze, jeżeli już dali za bilety, i historya skończona.
Propozycya ta wydawała się Juliuszowi tak haniebną, że oburzyła go do głębi. Jeżeli dotąd w kwestyi tej zachowywał stanowisko niezdecydowane, wahał się, co mu zrobić wypadało; to teraz z całą stanowczością wystąpił w obronie Waleryi — szlachetna strona jego serca oświadczyła się za pokrzywdzoną. Spojrzał na Bolesława ostro, poważnie i spytał:
Czy to twoja propozycya, czy komitetu?
No, niby komitet nie uchwalił jej, bo było wiele głosów przeciwnych; ale kilku osądziło, że to jedyny punkt wyjścia, a ja, jako przyjaciel, radzę ci.
— Więc powiedz tym kilku, że jeżeliby który z nich odważył się zrobić to, co mi proponowałeś przed chwilą, będę to uważał za osobistą obrazę i pociągnę go do odpowiedzialności, choćby to był nawet taki przyjaciel, jak ty — dodał z ironią.
— Pi, pi! jak widzę, toś się ty grubo zaawanturował z tą szwaczką.
— Zakazuję ci mówić o niej w ten sposób!
— No, przecież hrabiną jej nie nazwę, bo nią nie jest. A jeżeli ty sam uważasz za ubliżenie nazywać ją tém, czém jest, to dajesz najlepszy dowód, że podzielasz nasz pogląd na tę sprawę
— Bolku nie drażnij mnie, bo zapomnę, że jesteś moim gościem — zawołał z irytacyą Juliusz, zrywając się ze stołka.
— Ha, ha! ukłółem cię w drażliwe miejsce, Uczułeś słuszność moich uwag — rzekł drwiąco Bolek. — No, no, nie irytuj się, odchodzę już. A pamiętaj, że co tancbuda Skoczkowskiego, to nie bal publiczny; tam nie można się afiszować ze skłonnościami do szwaczek.
To powiedziawszy, wyszedł prędko, zatrzasnąwszy drzwi za sobą. Juliusz, wzburzony, zrobił ruch taki, jakby chciał biedz za nim; ale się zatrzymał, a po chwili siadł, a raczej upadł na krzesło, jakby złamany, zgnębiony. Czuł, że się zaplątał fatalnie, i nie wiedział, jak się wywikłać i z tej sprawy. Uczciwość pchała go do walki z głupotą i przesądem, radziła mu stanąć po stronie Waleryi i bronić jej do ostatniego, bo on, nie kto inny, namawiał ją do pójścia na bal; a z drugiej strony nie miał od wagi wystąpić publicznie, jako rycerz i obrońca kobiety, która była tylko krawcową. Obawiał się, że takie wystąpienie nietylko może go ośmieszyć, ale także obudzić nieuzasadnione pretensye, jeżeli nie w Waleryi, to w jej rodzinie. Nie staje się przecież tak żarliwie w obronie honoru kobiety, całkiem nam obojętnej; tylko starający się o jej rękę byłby uprawniony do podobnego kroku, a on przecież tego zamiaru nie miał. Zresztą któż mu zaręczy, że Walerya będzie zadowolnioną z tego, że prawie siłą pięści wprowadzi ją na salę balową? że z tego powodu nie wyniknie jakaś awantura? Cóż jej z tego przyjdzie, że będzie bronił jej honoru? Dla kobiety uczciwej najlepszą obroną jest — nie potrzebować obrony. Obrona więcej kompromituje, niż oczyszcza w takich razach. Czy nie byłoby lepiej pod jakimkolwiek pozorem odciągnąć te panie od pójścia na bal? Znaczyłoby to wprawdzie tyle, co złożyć broń przed ludźmi takimi, jak Bolek, przyznać im słuszność, coby było niejako upokorzeniem dla niego; ale wolał być sam upokorzonym, niż żeby Walerya miała zostać obrażaną. Nie idąc na bal, nie będzie ona wiedzieć zupełnie o tem, co jéj zagrażało, i w ten sposób oszczędzi się jej przykrości i wstydu. Ten sposób wyjścia z zawikłanej sytuacyi wydawał mu się najlepszym; szło tylko o to, jak wyperswadować Waleryi i jej siostrze pójście na bal? kogo użyć do tego? Odrazu przyszedł mu na myśl Roman. On sam nie życzył sobie, aby poszły na ten bal, przewidywał z góry, na co mogą być narażone; skoro się więc dowie, że jego obawy mają pewną racyą, będzie umiał w sposób delikatny odwieść je od tego zamiaru. Postanowił więc Juliusz iść do niego i zwierzyć mu się ze wszystkiem.
Właśnie rozmyślał nad tem, o jakiejby porze było najdogodniej zobaczyć się z Romanem i pogadać bez świadków, gdy ten, jakby na zawołanie, wszedł do jego mieszkania. Był ożywiony i w wesołym humorze.
— Przyszedłem tu do ciebie szukać schronienia, bo tam u nas rwetes i harmider okropny, z okazyi tego balu. Musiano przyjąć jeszcze kilkanaście panien do roboty, bo moje jejmoście nie mogły sobie dać rady z obstalunkami, a że nie miano ich gdzie pomieścić, więc wpakowano i do Mulińskich, i do naszego mieszkania. Dziś rano wróciłem z drogi i, powiadam ci, nie poznałem się u siebie, tak mi wszystko do góry nogami poprzewracały, tak roztasowały się wszędzie; gdzie spojrzéć, to tiule, aksamity, pudełka ze wstążkami, pudełka z kwiatami, że kącika dla siebie nie miałem. Rad nie rad, musiałem emigrować z własnego domu, a że knajpy nie cierpię, więc odważyłem się szukać u ciebie schronienia. Wszak nie gniewasz się? co? Może masz jakie pilne zajęcie?
— Broń Boże, wybierałem się właśnie do ciebie.
— A, to byłbyś ładnie trafił. Wiesz co — mówił daléj, rozsiadając się z całą swobodą w fotelu — nigdy nie miałem pojęcia, ile te kobiety zachodu mają i kłopotów z temi balami. Gdybyśmy tak musieli robić tyle przygotowań, to chybaby nigdy balów nie było, a ich nietylko to nie odstrasza, ale dodaje więcéj jeszcze ochoty. Naprzykład, taka Mulińska i Walerka, pomimo, że mają tyle roboty dla drugich, iż zdawałoby się, że im się odechce myśléć o własnéj tualecie; gdzie tam! myślą o tém z największą przyjemnością. Dziś rano, kiedym wracał z kolei, była już trzecia. Patrzę, a w magazynie jeszcze się świeci. Zajrzałem tam po drodze, ciekawy, co to być może, i zobaczyłem Walerkę z Mulińską, pracujące zajadle! wyobraź sobie: o trzeciej w nocy, i to dlatego, że chciały wykończyć sobie tualety na ten bal jutrzejszy, bo w dzień nie ma na to czasu! Gdybyś je był widział, z jaką ochotą i ożywieniem to robiły, nie byłbyś przypuścił, że one już tyle godzin przedtem pracowały dla drugich. Co to znaczy zapał! Tyś dobrze wiedział, czem im można zrobić przyjemność, proponując im ten bal; to téż na długo zapisałeś się im w sercu tą kawalerską przysługą. Kobiety nie posiadają się z radości; od kilku dni o niczem innem nie mówią, tylko o tym balu: jak się będą bawiły, kogo ze znajomych tam zobaczą, jak się wydadzą ich toalety, z kim tańczyć będą, słowem, u nich w głowach już od tygodnia trwa bal. Patrząc na tę ich radość, widzę teraz, jakąbym przykrość był im zrobił, odwodząc je od pójścia na ten bal; mnie się zdaje, że nawetbym nie miał odwagi zdobyć się na coś podobnego.
Te ostatnie słowa, jak kamień, spadły na Serce Juliusza i przygniotły jego poprzednie postanowienie. Jeżeli Roman nie miałby odwagi odradzać pójścia na bal, to któż.inny mógłby podjąć się tej drażliwej misyi? Jemu samemu przecież nie wypadało i nawet nie odważyłby się nigdy na to. Pozostawało więc tylko poddać się biernie tokowi wypadków i czekać, co z tego będzie. Plan jego teraz był taki, że będzie czuwał nad Waleryą, aby w danym razie stanć w jej obronie, bo to był obowiązek jego; ale będzie, ile możności, unikać afiszowania się z nią po sali i trzymać się z daleka. Uspokojony tem postanowieniem, z większą swobodą oddał się rozmowie z Romanem, którego dotąd słuchał roztargniony, odpowiadając nieraz rozmyślnie.
—Ale jak przykład jest zaraźliwy — mówił w dalszym ciągu Roman — -: — to widzę po mojej Julci. Babinie ani się śniło nigdy o balu, bo dla niej najmilszą zabawą są dzieci, a jednak teraz, kiedy widzi, że siostry wybierają się na ten bal, uważam, że i ona ma wielką ochotę. Parę razy już wspominała mi, że jej ślubna suknia wygląda jeszcze tak dobrze, iż śmiało możnaby się w niej pokazać między ludźmi, odświeżywszy tylko to i owo; to znowu przypatrując się, jak Walerya przymierzała swoją suknią, mówiła, wzdychając, że okropnie żałuje, że nie będzie mogła widzieć, jak będzie wyglądać na sali balowej, ale ja udaję, że tego wszystkiego nie rozumiem, bo jestem nieprzyjacielem wszelkich balów publicznych — więcej mnie one drażnią, gniewają, niż bawią, Kiedy naprzykład zobaczę jakiegoś dygnitarza, którego zakulisowe sprawki znam doskonale i mo ralną wartoś a widzę, jak ludzie oddają mu honory dla jego stanowiska i wpływ u, oburza mnie to do żywego i napełnia goryczą
—Pesymistą jesteś, jak widzę.
I ty nim będziesz może, gdy dojdziesz do tych lat, co ja, bo jestem przecież zawsze o kilka lat starszy od ciebie, a przeżyłem może dziesięć razy więcej, niż ty, bo ciotki w czternastym roku wprowadziły mnie już w świat, aby się mną popisać. W piętnastym roku miałem już frak, skrojony według ostatniej mody, i kochałem się w jednej hrabinie, co była dwa razy starszą odemnie. Była to dobra szkoła dla mnie, poznałem wtedy przez nią tyle skandalicznych historyj tego niby arystokratycznego świata, że nie uwierzyłbyś mi może, gdybym ci chciał opowiadać, co widziałem wtedy i czego się dowiedziałem od owej hrabiny, która, dla usprawiedliwienia siebie, nie oszczędzała wcale swoich najbliższych, najserdeczniejszych przyjaciółek i zdradzała bez skrupułu ich tajemnice przedemną.Nazwisko niejednej z tych dam czytam teraz W gazetach na liście gospodyń balów; służą one tam niejako za dekoracyą, za rodzaj przynęty dla publiczności, która jest do tyla głupią, że się daje łapać na nazwiska, mitry i herby, nie zważając, co się kryje pod niemi. Gdybym taką jednę, drugą damę zobaczył na sali balowej, otoczoną honorami w gronie dawnych jej wielbicieli, którzy publicznie udają dla niej szacunek, możebym się nie mógł pohamować i wykrzyknął: nie wierzcie im! oni kłamią i szacunek, i przyzwoitość, i dobry ton. Jestem gorączka i nie ręczę za siebie, czybym nie zrobił tego, szczególniej, gdyby mi w głowie zaszumiało parę kieliszków wina; bo jestem weredyk i żyję między ludźmi prostymi, którzy nie umieją i nie lubią w bawełnę obwijać tego, co myślą.
— Ale dosyć o tem — rzekł, machnąwszy pogardliwie ręką — bo to mnie tylko rozdrażnia i wprawia w zły humor. Mówmy o czem weselszem, co lepiej odpowiada mojemu dzisiejszemu usposobieniu, naprzykład o twojej Waleryi. No, no, nie rób takich zdziwionych oczu i naiwnej miny; widzę ja dobrze, co się święci; przechodziłem przecież przez to samo, tak samo lubiłem, jak ty, spędzać wieczory w ich domu, wpatrywać się w moją Julcię, jak ty dzisiaj Waleryą ścigasz zakochanemi oczyma.
— Ależ zaręczam ci...
— Nie zaręczaj, bo ci nie wierzę. Przecież nie bywasz dla matki staruszki. O chęć bałamucenia mojej żony albo Mulińskiej także cię posądzać nie mogę; no, więc dla kogóżbyś przychodził tak często, jak nie dla W aleryi? Kochasz się, bratku — mówił, klepiąc go poufale po ramieniu — no a skoro się kochasz, to da Bóg może niezadługo zostaniemy szwagrami, z czego się mocno cieszę, bo cię znam, jako zacnego chłopca.
Juliuszowi aż się gorąco zrobiło, gdy usłyszał, co Roman mówił. Przeląkł się, widząc, jak daleko zaszły rzeczy, skoro go o małżeńskie zamiary posądzano. Należało mu co prędzej wycofać się z tej fałszywej pozycyi, i obiecywał sobie solennie, że zaraz po balu zerwie wszelkie stosunki z tym domem.
— Nie myśl jednak, że ci to tak łatwo przyjdzie — mówił dalej Roman, który dziś był w szczególniejszym humorze gadania i wywnętrzania się — — nie myśl, że ci tak łatwo przyjdzie skłonić Waleryą do małżeństwa. Ho, ho! nie taka ona prędka do tego. Pod tym względem to prawdziwa dziwaczka, Sfinx nieodgadniony. Tak, jak się ją widzi, zdaje się, że nic łatwiejszego, jak zyskać sobie jej wzajemność, bo jest nadzwyczaj łatwa w obejściu, przyjacielska, serdeczna; nie jeden by myślał, wnosząc z tego. że dosyć jest oświadczyć się, ażeby być przyjętym; a tymczasem nieprawda, bo panna, o ile dla wszystkich bliższych znajomych jest nadzwyczaj słodka, uprzejma, o tyle staje się chłodną i nieprzystępną, skoro tylko spostrzega jakieś głębsze afekt a i zamiary. Nie jeden już grubo zawiódł się w tym względzie. Z początku sądziliśmy, że to robi przez wygórowaną ambicyą, że ma jakieś przesadne wymagania, że dotychczasowi konkurenci wydają się jej za małymi figurami; ale pokazało się, że byliśmy w błędzie, bo niedawno oświadczył się o nią jakiś panek, człowiek pod każdym względem kwalifikujący się na męża, to, co się nazywa w języku światowym świetna partya, bo i młody, i przystojny, i bogaty, i z dobrej familii, podobno nawet baron, choć się do tego nie przyznawał, no i w dodatku artysta, i to wcale zdolny artysta, oddający się sztuce z zamiłowania. Poznał Waleryę, malując jej portret, i zakochał się, a wkrótce potem oświadczył się. Zdawało się, że to powinno jej było pochlebiać, że najchętniej zgodzi się na to małżeństwo; a tymczasem odmówiła. Dlaczego? Bo, jak się wyraziła, nie mogłaby iść za mąż za człowieka, któregoby nie kochała z całej duszy; a że baron nie wzbudzał w niej takiego uczucia, więc nie mogłaby z czystem sumieniem przyjąć jego ręki. Napróżno matka perswadowała, siostry namawiały; nic nie pomogło i baron poszedł z kwitkiem. No, ale z tobą rzecz inna. Do ciebie od pierwszej chwili powzięła ona szczególniejszą sympatyę; podobno, jak wróciły od tego Skoczkowskiego, gdzieście się to poznali, to potem coś przez tydzień nagadać się z matką o tobie nie mogły; ciągle tylko ty byłeś na tapecie, — tak mnie przynajmniej Julcia mówiła; a znowu ja z mojej strony zauważyłem, że, jak się zbliża ta godzina, w której zwykle przychodzisz do nas, to Walerka zawsze przedtem pod jakimś pozorem wymknie się z pokoju na drugą stronę do salonu, żeby sobie włosy poprawić, jakąś kokardkę przypiąć, w której wie, że jej do twarzy. To niby mała rzecz, ale wiele mówi. Ja, widzisz, przyzwyczaiłem się uważać na takie drobnostki, bo przez tyle lat siedzę między samemi kobietami, to nauczyłem się odgadywać je i rozumieć. Tak, tak, mój kochany! wszystko to pokazuje, że prawdopodobnie będziemy szwagierkami.
Juliusz chciał coś na to odpowiedzieć, ale mu nie dał przyjść do słowa, zapytując zaraz:
— Ty dużo jeszcze potrzebujesz czasu do ukończenia uniwersytetu?
— Kończę go w tym roku, ale potem wyjadę zagranicę na parę lat do jakiej akademii rolniczej, a następnie zwiedzę Niemcy, Francyą, bo jestto życzeniem ojca, abym pierwej poznał trochę świat, zanim ugrzęznę na wsi.
Umyślnie tak mówił, dodał nawet więcej; niż prawdą było, sądząc, że Roman zrozumie dostatecznie intencyą jego odpowiedzi; ale Roman, nie domyślając się ukrytych myśli, rzekł całkiem spokojnie:
— Bardzo słusznie, bardzo sprawiedliwie. Przez tę parę lat dojrzejesz na męża; jesteście jeszcze dosyć młodzi oboje, możecie śmiało poczekać. My z Julcią czekaliśmy trzy lata blisko, zanim mogliśmy się pobrać.
Juliusza zaczęła już irytować ta pewność, z jaką Roman traktował go jakby już. zdeklarowanego konkurenta, i dlatego przerwał mu trochę nawet za ostro, zniecierpliwiony do najwyższego stopnia:
— Ależ mogę cię upewnić, że się grubo mylisz, posądzając mnie o jakieś zamiary względem panny Waleryi.
— Dobrze już, dobrze! nie chcesz się zdradzać przed czasem z tajemnicą twego serca.Niech i tak będzie. Umiem szanować tę wstydliwość, podobasz mi się jeszcze więcej z tego.No, no, już milczę — rzekł, widząc, że Juliusz chciał mu się znowu tłumaczyć. — Milczę i nie mówmy więcej o tem. — Juliusz nie próbował już przekonywać go słowami, że się mylił w swoich domysłach, wiedząc, że za kilka dni najlepiej czynem o tem go przekona. Byle tylko jak najprędzej ten bal przeszedł i on mógł zbyć się obowiązków, zaciągniętych wględem Waleryi.Bal ten nie wydawał mu się teraz przyjemnością ale złem koniecznem, które będzie musiał przebyć, aby się uczuć swobodnym. Wybierał się na niego, jak na egzekucyą.
Wieczorem, na kilka godzin przed wyjściem, kiedy właśnie zabierał się do przywdziania balowego stroju, otrzymał list z domu, od matki.Zawiadamiała go że z mężem, córką i zięciem przybędą za tydzień do Krakowa, i prosiła o zamówienie dwóch pokoi w hotelu; zarazem zapytywała go, czy nie zna przypadkiem, lub nie słyszał o jakiej pani Dulskiej. Miała to być osoba starsza, w jej wieku, znajomość jeszcze z pensyonarskich czasów, z którą dawniej sąsiadowała a która potem, w skutek strat majątkowych, przeniosła się w inne strony. «Długo bardzo, pisała mu matka, nie wiedziałam, co się z nią dzieje, bo od czasu, jak opuściła nasze strony, nie dawała całkiem znać o sobie; aż oto teraz od jednej z naszych wspólnych znajomych dowiaduję się, że stracili wszystko, że mąż, umierając, zostawił ją w najgorszych interesach. Taż sama osoba, która mi to mówiła, przypuszcza, Że prawdopodobnie mieszka ona teraz w Krakowie, i że jej się musi nieszczególnie powodzić, gdyż raz w którymś kościele słyszała wywoływane zapowiedzi jakiejś Maryi Dulskiej, a takie imię właśnie miała najstarsza jej córka, z jakimś rzemieślnikiem. Wiele mi zależy na tem, aby odszukać tę dawną znajomą i serdeczną przyjaciółkę moją, i liczę bardzo na ciebie, że mi w tem dopomożesz. Mam dla niej nietylko obowiązki przyjaźni, ale i wdzięczności, które chciałabym spłacić jej choć w części teraz, gdy tego potrzebuje. Najłatwiejszy może sposób byłby wezwać ją przez gazety, ogłoszeniem w jakim dzienniku, ale nie mam pewności, czyby się na takie wezwanie zgłosiła, bo miała zawsze dużo ambicyi, a tembardziej teraz, gdy ubóstwo uczyniło ją jeszcze drażliwszą. Sądzę, że dopiero w ostateczności będziemy mogli uciec się do tego środka, jeżeli inną drogą nie potrafimy jej odszukać. Ale ja mam nadzieję, że się to zrobi, że, przy twoich stosunkach i znajomościach, odkryjemy jej mieszkanie. Liczę tu także wiele na szczęśliwy przypadek, na twój spryt i moją gorliwość. Zabawimy parę tygodni w Krakowie i, jeżeli ta nieszczęśliwa tam jest jeszcze, musimy dowiedzieć się o niéj».
List ten odczytał Juliusz pobieżnie, w roztargnieniu, nie wiele interesując się jego treścią, jakąś panią Dulską. Nazwisko to słyszał nieraz, powtarzane w domu; przypomniał sobie, jak przez sen niewyraźnie, że jakaś pani tego nazwiska sąsiadowała z jego rodzicami, że z jej córeczkami bawił się nieraz, będąc małym chłopcem; ale co go to teraz mogło obchodzić, gdy miał myśl zajętą czem innem, Im bliżej było balu, tembardziej był niespokojny. A nuż — myślał sobie — znajdzie się który taki, co zechce sprzeciwić się wpuszczeniu na salę balową? Wy dawało mu się to prawie niepodobnem, a jednak możliwem. Dla zażegnania podobnej burzy, należało mu być wcześnie na sali i czuwać, nie dopuścić do katastrofy. Zajęty takiemi myślami, wrzucił list matki między papiery na biórku, ubrał się coprędzéj i pojechał na bal, może na pół godziny przed jego zaczęciem.
W czasie, kiedy Juliusz z bijącem sercem, z niepokojem, wyczekiwał przy drzwiach sali balowej na przybycie Waleryi, ona, nieświadoma niebezpieczeństwa, które jej zagrażało, nie przypuszczając ani na chwilę nawet możliwości jakiejkolwiek przeszkody, najspokojniej zajmowała się ubieraniem, w czem jej pomagały siostry i panny, pracując w jej zakładzie, oraz blizkie znajome, które zeszły się, aby zobaczyć, jak będzie ubraną.
Wśród całego tego otoczenia ciekawych i życzliwych, stała przed lustrem uśmiechnięta, promieniejąca szczęściem, cudownie piękna w stroju balowym, który potęgował i uwydatniał prześliczne jej kształty. Wszystkie panie przypatrywały się jej z zachwytem, niektóre z ukrytą zazdrością, wydając od czasu do czasu głosy uwielbienia i podziwu. Nawet służąca z kuchni, z zakasanemi rękawami i do połowy obtartym talerzem, wsuneła głowę przez drzwi do pokoju, aby zobaczyć, jak jej panienka wygląda, i zawyrokowała, że wygląda, jak królowa, że chyba piękniejszej niema na całym świecie. Matka staruszka nic się nie odzywała, ale w jej oczach, szklących się łzami radości, łatwo można było wyczytać, jak była uszczęśliwiona, zachwycona.Wpatrywała się w swoją Waleryę, jak w obraz święty.
Mulińska, ukończywszy już dawno swoją toaletę, która jej nie wiele zabrała czasu, bo była bardzo skromna, choć elegancka, zajmowała się teraz przystrajaniem siostry, upinała jej kwiaty We włosach, podawała bransolety, zapinała rękawiczki, a za każdym nowym dodatkiem odsuwała się o parę kroków, jak artysta, modelujący posąg, aby z pewnej odległości objąć całość i ocenić, jaki to efekt wywoła. Mąż jej tymczasem, ubrany już kompletnie we frak ślubny, który dziś wyglądał trochę za kuso na jego herkulesowej postaci, przechadzał się na palcach z kąta w kąt, z ogromnie poważną i uroczystą miną, pocąc się nad wciskaniem białych rękawiczek na grube palce. Julia zaś, z igłą i nitką w ręce, obchodziła dokoła jednę i drugą siostrę, pilnie się przyglądając, czy gdzie nie potrzeba zrobić jakiej poprawki, coś przypiąć, przyszyć, a równocześnie spoglądała co chwila na zegar, pilnując, aby się nie spóźniono z wyjazdem.
— Dziewczęta, kwadrans na dziesiątą; już pół — odzywała się od czasu do czasu. a gdy skazówka dochodziła do trzech kwadransów, rzekła:
— Możeby już posłać po dorożkę?
Na samym końcu jednak pokazało się tyle jeszcze do zrobienia, że było już po dziesiątej, kiedy Walerya z siostrą, odziane w atłasowe białe zarzutki, obszyte puszkiem, trzymając w rękach powłóczyste ogony, zabierały się do wyjścia. Walerya na pożegnanie pocałowała matkę w rękę, a staruszka ją w czoło i drzącą od wzruszenia dłonią zrobiła krzyżyk nad nią.
— Niech wam Pan Bóg da najlepszą zabawę — rzekła stłumionym głosem i odprowadziła je wzrokiem pełnym miłości aż na schody, gdzie czekała na nie kucharka z podniesioną do góry lampą, aby im poświecić. Julia z pannami wyszła za niemi do sieni, przechylone przez poręcz spoglądały za schodzące mi i, kiwając głowami, życzyły im szczęśliwej zabawy. Walerya z dołu jeszcze podniosła ku nim twarz uśmiechnięta, dziękując za życzenia i żegnając je przyjaźnemi spojrzeniami. Wzruszyła ją i radowała ta sympatya, jaką jej okazywano; odprowadzana życzliwemi spojrzeniami tylu osób, czuła się bardzo szczęśliwą. Ale kiedy znalazła się w ciemnym powozie, usłyszała turkot kół po bruku, ogarnął ją jakiś dziwny niepokój, jakiś dreszcz. Może dlatego, że była lekko okryta; może do wywołania tego wrażenia przyczyniła się poważna, sztywna mina szwagra, milczenie siostry, zajętej tylko tem, aby się suknie nie pomięły, lub bransoletka nie odpięła. Jechali w tak ponurem milczeniu, jakby nie na bal, ale na pogrzeb, To musiało źle oddziałać na humor Waleryi i zasępić jej myśli. Rozjaśniła się dopiero, gdy wjechali w sień, jasno oświeconą gazem, bogato ubraną kwiatami i dywanami. Z góry dolatywały dźwięki muzy ki. Uczuła się weselszą w tem otoczeniu; jeszcze jednak serduszko jej drzało jakąś tajemną trwogą, gdy wstępowała po schodach, wybitych dywanami. Gdy w jednem z luster, które pozawieszano na zakrętach schodów, zobaczyła twarz swoją w cieniu białego kapturka, nie poznała się w pierwszej chwili, tak była bladą i zmienioną.
Juliusz, który we drzwiach sali balowej już od godziny przeszło oczekiwał jej przybycia, dostrzegł ją pierwszy wśród osób tłoczących się W garderobie; nie pośpieszył jednak ku niej, bo chciał, aby kto inny, nie on, wprowadził ją do sali. I on w tej chwili był blady zmieniony, nie pewny, co się stać może.
Kilku młodych członków komitetu, którzy mieli obowiązek wprowadzania pań do sali, wnet ją spostrzegło, bo piękność jej niezwykła wyszczególniała ją od innych i zwracała uwagę.
— Kto to? kto to? — pytano po cichu. — Nie znacie jej?
— O którą pytacie? — spytał Bolek, — zbliżając się.
— O tę w białym kapturku.
— A! — rzekł, skrzywiwszy się — to ta...
—Co za jedna?
Ta, o którą tyle było kłopotu. Nie warto się fatygować, może wejść sobie sama — i, to mówiąc, odwrócił się plecami.
Juliusz czuł, jak mu krew zbiegła z twarzy do serca, które zakipiało oburzeniem. Widział, że awantura będzie nie uniknioną i postanowił stanąć śmiało w obronie Waleryi. Przecisnął się przez tych, co mu zastępowali drogę, ab si co prędzej dostać do niej i podać jej ramię. Ale na szczęście, nie wszyscy słyszeli lekceważące odezwanie się Bolka, i dwóch komitetowych wprowadziło już na salą Waleryą i jej siostrę, zanim Juliusz mógł dostać się do nich. Wnet gromadka tancerzy otoczyła je kółkiem i poczęła zapisywać do książeczki swoje nazwiska, angażując do wszystkich tańców. Za chwilę Juliusz spostrzegł w wirze tańczących walca seledynową sukienkę Waleryi.
Odetchnął; pierwsze lody zostały przełamane nie było już żadnej obawy. Teraz mógł już zbliżyć się do niej. Przywitała go tak serdecznie i szczerze, że aż się zarumienił, bo czuł, że nie zasłużył na to. Z wdzięcznością uścisnął jej za to delikatną rączkę i usiadł przy niej,
— Myślałam, żeś pan zapomniał o naszym kadrylu, nie widząc pana nigdzie.
— Nie mogłem w pierwszej chwili dostać się do pań, tak byłyście oblężone. Pani ma wszystkie tańce zajęte? —:
— Zdaje się, że wszystkie.
Podała mu książeczkę z porządkiem tańców rzekła.
— Może pan ją będzie łaskaw zatrzymać, bo ja nie mam gdzie. Będziesz mi pan przypominał, z kim mam tańczyć; dobrze?
Juliusz, który tu przyszedł z myślą unikania jej, był teraz nad wyraz uszczęśliwiony tym drobnym dowodem jej zaufania, którym go niejako uprawniła do opiekowania się nią przez cały wieczór.Widział, jak inni, przypatrując się z daleka, zazdrościli mu jego pozycyi i z adoracyą przyglądali się Waleryi. To mu pochlebiało i robiło go dumnym. Za nic w świecie nie byłby odstąpił miejsca — przy niej nikomu, nawet najlepszemu przyjacielowi.
— Jakże pani znajduje ten pierwszy bal? Jakież na pani zrobił wrażenie?
— Z początku doznawałam jakiejś dziwnej trwogi, rodzaju rozkosznego bólu; ale teraz to już przeszło. Oswoiłam się trochę i jest mi dobrze, szczególniej, gdy pan jest przy nas. Zdaje mi się, że jestem w swejem kółku.
Podziękował jej spojrzeniem pełnem wdzięczności za zaliczenie go do kółka najbliższych. I on przy niej doznawał takiego uczucia, jakby w gronie najbliższych mu osób, najdroższych jego sercu.Dziwił się sam sobie, że ten tłum różnobarwny, który się przesuwał zwolna naokoło sali, tak go nic nie obchodził; patrzał na niego obojętnym wzrokiem, nie mając wcale chęci przysunąć się do kogokolwiek, rozmawiać z kim. Nie ruszał się z miejsca, bo mu było tak najlepiej. Nic zważał nawet na ciekawe i złośliwe spojrzenia, jakiemi obserwowano go z galeryi, zajęty będąc wyłącznie Waleryą, Wszystkie postanowienia, z jakiemi tu przyszedł, w niwecz się rozpłynęły wobec tego uroku, jaki na niego wywierała jej piękność i dobroć. Wydawała mu się nierównie piękniejszą, niż wtedy, gdy ją pierwszy raz zobaczył na wieczorku tańcującym; wyglądała dziś jakoś inaczej, więcej majestatycznie, i nie zginęła wcale wśród dam wielkiego świata. Juliusz nie mógł się jej dosyć napatrzeć i siedział przy niej, jak przykuty. Dopiero, gdy muzyka dała hasło do kadryla, zerwał się, aby poszukać sobie vis á vis, o czem zupełnie zapomniał, zająwszy się Waleryą.
— No, cóż? znalazłeś pan? — spytała, gdy, wróciwszy, podawał jej ramię.
— Na szczęście, chwyciłem jakiegoś faceta który także szukał sobie vis-á-vis.
— Nieznajomy?
— Wiem, że z piątego roku medycyny, ale jak się nazywa, zapomniałem.
— Proszę stawać! — — zawołał olbrzymim głosem, prowadzący tańce.
Wnet środkiem sali, wśród zbitego tłumu utworzyła się rozpadlina, próżnia, umajona po brzegach różnobarwnemi sukniami i czarnymi frakami na przemiany. Juliusz znalazł się naprzeciw owego medyka z piątego roku, z krótko przystrzyżoną brodą i gęstemi włosami, które, jak lwia grzywa, spadały mu na kołnierz. Trzymał pod ręka jakąś damę. w błękitnej sukni, na którą Juliusz wcale nie uważał, zajęty wyłącznie swoją tancerką.
— A, to moja dobra znajoma — rzekła Walerya ucieszona, patrząc na damę vis-a-vis, i ukłoniła się — uprzejmie, czego jednak owa dama nie zauważyła, prawdopodobnie dla krótkiego wzroku.
— Tak? znajoma pani? — spytał Juliusz, nie Patrząc na vis-á-vis — Któż to taki?
— Doktorowa N.
— O! ona? — rzekł, krzywiąc się. — Przyznam się pani, że nie kontent jestem z tego vis á-vis.
— Dlaczego?
—Dla dwudziestu kilku powodów, z których najgłówniejszy jest ten, że ta dama nie szczególniejszej używa reputacyi.
— Fe! to nie ładnie, panie, tak mówić o kobiecie i to do tego zamężnej.
— Masz pani słuszność — odrzekł Juliusz, zreflektowawszy się odrazu, że jeżeli komu, to jemu nie wypadało mówić źle o doktorowej, szczególniej przed Waleryą, gdy ta przyznała się do jej znajomości. — Dziękuję pani za nauczkę. — Uścisnął jej rękę i dodał: — Pani jesteś aniołem dobroci.
Równocześnie tancerz doktorowej usiłował ją bawić rozmową, co mu się jakoś nie bardzo udawało, bo doktorowa była dziś nie w humorze.Dużo się na to składało powodów: najpierw fryzyer zirytował ją w domu, nie mogąc utrafić w jej gust przy układaniu fryzury; powtóre, przed samem wyjściem na bal, złota jej lornetka, zahaczywszy się o toaletkę, złamała się, przez co doktorowa, będąc krótkowidząca, zmuszona była iść na bal prawie jak bez oczu, wyrzec się szczegółowych — obserwacyj, co dla. niej było wielką przykrością. Miała wprawdzie drugą lornetkę, ale byłaby jej za nic w świecie nie wzięła na bal publiczny, bo była tylko szyldkretowa i nie było jej z nią do twarzy. Wolała więc mniej widzieć, niż być gorzej widzianą. Pomimo jednak krótkiego wzroku, zauważyła, że toaleta jej nie zrobiła takiego wrażenia, jak się spodziewała, a co gorsza, że parę podobnych sukien pojawiło się na sali balowej; to jej znacznie popsuło humor, a więcej jeszcze to, że widziała się zaniedbywaną przez mężczyzn. Przyzwyczajona była zawsze, że ją otaczał rój wielbicieli, że najlepsi tancerze ubiegali się o zaszczyt tańczenia z nią; tymczasem dzisiaj zmuszona była poprzestawać na jakichś figurach mniej znanych i niepokaźnych, w książeczkę jej do drugiego mazura nikt się jeszcze nie zapisał. Była to nie praktykowana rzecz u niej, i dlatego była zła, zirytowana, rozdrażniona, co można było poznać łatwo po nerwowych ruchach jej rąk i niespokojnem, roztargnionem zachowaniu się.
— Kogo mamy za vis-a-vis? — spytała swego tancerza, bawiąc się niecierpliwie wachlarzem.
— Pan Nabielowski.
— A! on. Nie raczył się jeszcze nawet przywitać ze mną.
— Owszem, właśnie kłania się.
— O! ileż grzeczności — rzekła półgłosem skinęła obojętnie głową. — A któż ta dama, z którą tańczy?
— Nie znam, ale jest prześliczna.
— Żałuję, że nie mam szkieł; muszę na ślepo wierzyć w gust pański.
— To nie tylko moje zdanie. Zwraca ona powszechną uwagę. Pan Nabielowski zdaje się nią być mocno zajęty, bo jej ani na chwilę nie odstępuje, odkąd weszła.
— Tak, on lubi zapalać się, jak słoma.
W tej chwili muzyka zagrała. Pary skrzyżowały się w chaine anglaise. Juliusz ukłonił się powtórnie doktorowej, przechodząc mimo niej. Walerya zrobiła to samo, ale doktorowa nie spostrzegła tego, odwzajemniając się skinieniem głowy na ukłon Juliusza. Dopiero przy chaine des dames, gdy Walerya, podając jej z uprzejmym ukłonem i serdeczną życzliwością rękę, odezwała się przyjaźnie.
— Witam panią! — doktorowa zmrużyła oczy, aby się przypatrzeć lepiej, kto ją wita, i w jednej chwili twarz jej zmieniła się, brwi ściągnęły i prędko cofnęła wyciągniętą już rękę.
— Pani mnie nie poznaje? To ja, Walerya odezwała się przy powtórnem spotkaniu w chaine.
Doktorowa nie odpowiedziała nic, nie spojrzała nawet na nią i, zbliżywszy się do swego tancerza, — rzekła głosem stłumionym od gniewu.
— Odprowadź mnie pan na miejsce.
— Dlaczego? — spytał zdziwiony.
— Nie będę tańczyć.
— Czy pani może słabo się zrobiło?
— Nie, ale ja nie zwykłam tańczyć ze szwaczkami. Podaj mi pan rękę i odprowadź na miejsce. A! to impertynencya, bezczelność!
mówiła, siadając pod lustrem i chłodząc się silnie wachlarzem to skandal, puszczać podobne kobiety na bal.
— Co się stało doktorowej? — spytała Walerya Juliusza, nie domyślając się wcale powodu odejścia; ale on zrozumiał to odrazu. — Widział, że stało się to, czego się obawiał; ale nie przypuszczał nigdy, że doktorowa odważy się na coś podobnego, kobieta, którą cenił tak nizko! Krew zakipiała w nim z oburzenia i poszedł prędko do niej.
— Dlaczego pani nie tańczysz? — spytał przyciszonym, ale ostrym głosem, przeszywając ją surowem, i groźnem spojrzeniem.
— Bo nie chcę i nie mam powodu tłumaczyć się przed panem, jeżeli sam nie zrozumiałeś tego.
— Pani musisz tańczyć — nalegał gwałtownie i gorączkowo.
— Kto mnie może zmusić? — spytała, mierząc go chłodnem, śmiałem spojrzeniem.
— Ja. Radzę pani nie wywoływać skandalu, bo ten skandal tylko panią okryje niesławą.
— O! nie wiedziałam, żeś pan zeszedł na obrońcę szwaczek — rzekła z drwiącym uśmiechem.
— Jestem obrońcą każdej uczciwej kobiety, która zasługuje na szacunek.
— Winszuję, ale nie zazdroszczę panu tej roli, w jakiej dzisiaj występujesz. Powinieneś pan był wystąpić w barwie swojej damy, było-by ci do twarzy, a u niej znalazłoby się dosyć skrawków materyi dla udekorowania swego rycerza.
Drwiła sobie z niego, a on nie miał sposobu poskromienia jéj, zemszczenia się za obelgę, którą wyrządziła Waleryi. Mężczyznę mógł wyzwać; ale co zrobić z kobietą? Ta niemoc moralna przyprowadzała go do rozpaczy.
— To podłość, co pani robisz — zawołał z oburzeniem.
— Proszę się miarkować i uwolnić mnie od siebie — rzekła z dumą — bo zawołam męża, aby mnie uwolnił od pańskiej niegrzeczności.
— Mąż odpowie mi za panią.
Podczas kiedy ta szybka wymiana słów odbywała się pod lustrem, Walery a, nie świadoma całkiem burzy, która jej zagrażała, stała najspokojniej, oczekując powrotu Juliusza. Była przekonaną, że doktorowej może słabo się zrobiło, lub miała coś do poprawienia w toalecie. Ale, gdy widziała, że już druga figura się rozpoczęła, a Juliusz nie wracał, zaczęło ją to niepokoić. Dziwne spojrzenia, jakie na nią rzucały inne pary, żenowały ją; nie wiedziała, co z sobą zrobić? czy czekać, czy odejść? Ogarnęło ją dziwnie niemiłe uczucie, które na tle wesołych dźwięków muzyki tém przykrzejszém jéj się wydawało. Druga figura już się skończyła, a Juliusza nie było widać. Już chciała odejść z pośród tańczących, gdy spostrzegła go wracającego.
Była tak ucieszona jego powrotem, który ją wybawiał z niemiłego położenia, że nie spostrzegła wcale bladości i pomieszania na jego twarzy.
— No, cóż tam się stało? — spytała zainteresowana.
— Służę pani, odprowadzę panią do garderoby — rzekł zmienionym głosem, siląc się na spokój, choć drzał cały z oburzenia i irytacyi.
— Do garderoby? dlaczego? Czy doktorowa nie wróci więcej?
— Nie.
— Z jakiegoż powodu? — Zasłabła nagle.
Jakby umyślnie, dla zaprzeczenia jego słowom, doktorowa, wsparta na ramieniu męża, przeszła niedaleko od nich, spoglądając z tryumfem i urąganiem w stronę, gdzie stała para zakłopotana, wystawiona na złośliwe uwagi, szepty i dwuznaczne spojrzenia blizko. Walerya dostrzegła te spojrzenia, te śmiechy i szepty; zobaczyła doktorowę i zaczęła się czegoś niedobrego domyślać. Chwyciła żywo Juliusza za rękę i spytała wpatrując się w niego z niepokojem:
— Dlaczego doktorowa nie chce tańczyć z nami?
Nie miał odwagi powiedzieć jej prawdy, ale milczenie jego, twarz blada i zmieniona, powiedziały jej wszystko, i ból straszny, dotkliwy ścisnął jej serce.
— A! domyślam się — szepnęła, chwytając się ręką za głowę, w której w tej chwili uczuła ogień straszny i zamęt. Zaćmiło się jej nagle w oczach, siły ją opuściły i nieprzytomna osunęła się na ziemię.
Juliusz rzucił się przerażony na ratunek, podniósł ją prędko z ziemi i z pomocą kilku panów zaniósł do garderoby. Zaczęto ją trzeźwić środkami, jakie były pod ręką — wodą kolońską, studzienną... Niezadługo zjawił się jakiś doktor, kazał garderobianej co prędzej rozsznurować zemdlałą, wyprosiwszy pierwej mężczyzn z pokoju i przymknąwszy drzwi, prowadzące do sali balowej. Został tylko Juliusz, bo nie chciał w tej chwili odstępować jej choćby na minutę! nie zważał na żadne względy, nic go nie obchodziło, jak to ludzie będą uważać, co powiedzą, szło mu tylko o nią.
— Doktorze, na Boga, ratuj ją! — mówił, wpatrując się z przestrachem w jej twarz gipsowej bladości, zesztywniałą i zimną — mów pan, co jej jest?
— Uspokój się pan, proste zemdlenie; to przejdzie — i począł nacierać jej skronie. Juliusza oczy niespokojne szły w ślad za ruchem ręki doktora; chwile wyczekiwania wydawały mu się długiemi, jak wieczność. Nagle zadrżał z radości, bo chora odetchnęła ciężko, powieki jej zadrgały, a na usta poczęły występować niewyraźne kolory. Zdawało mu się, że to jemu życie powraca, że z tem życiem wraca jego szczęście; chciało mu się płakać z radości, łzy dławiły go. Teraz dopiero się przekonał, jak drogą była jego sercu; boleśne wstrząśnienie wydobyło na jaw uczucie, które bezwiednie zakorzeniło się w nim. Wstrzymywał płacz i oddech, aby nie spłoszyć tych słabych oznak życia, które występowały na jej twarz.
Po chwili otworzyła oczy i spojrzała niemi do koła zdziwiona. Widok Juliusza i dźwięki muzyki, dochodzące z sali balowej, przypomniały jej, gdzie jest, co się stało; przymknęła znowu oczy i rysy twarzy zostały z wyrazem przykrego cierpienia. Widać było, jak boleść szarpała jej serce; przygryzła więc wargi, jakby chciała zatrzymać skargę, co się jej dobywała na usta, i dwie duże łzy wystąpiły jej z pod zamkniętych powiek.
— Panno Walery o! — odezwał się do niej łagodnie Juliusz, tonem głębokiego współczucia — uspokój się pani.
Chwyciła jego rękę mocnym uściskiem, jakby dziękując mu za współczucie i, zasłoniwszy twarz drugą ręką, mówiła urywanym głosem:
— Taki wstyd! takie upokorzenie!.. ach, to okropne! Gdzie jest Ksawera?
Pytała się o siostrę, o Mulińską, która, nie Wiedząc o niczem, bawiła się wesoło w sali. Ta zabawa ochocza, te skoczne dźwięki ostatniej figury kadryla, były strasznem urągowiskiem dla cierpiących. Walerya pragnęła uciec jak najdalej od tej wesołości, schować się w ciemności, by ukryć tam swój wstyd. I
— Do domu, do domu! — powtarzała co chwila.
— Zaraz pojedziemy — uspokajał ją Juliusz — kadryl się wnet skończy, pójdę odszukać szwagra i żonę.
Nie chciał zatrzymywać jej, bo wiedział, ileby ją to kosztowało u osób, w obec których doznała takiego upokorzenia. Wprawdzie przychodziło mu na myśl, czy nie lepiejby było zostać, pokazać ludziom, że nie wiele sobie robi z afrontu takiej kobiety, jak doktorowa, lekceważyć opinią podobnych jej osób; a gdyby potrzeba było dla obrony Waleryi, wyzwać choćby cały świat do walki. Takie męztwo czuł w sobie w tej chwili, taką chęć poświęcenia się dla niej i pokazania jej publicznie swego szacunku i przywiązania, Ale gdy widział, jak była zmęczoną i osłabioną tem zajściem, ile cierpiała z tego powodu, nie miał odwagi doradzać jej, by została i owszem sam przyśpieszał odjazd, gdy spostrzegł, jak, po ukończonym kadrylu, wielu ciekawych zaglądało nie dyskretnie przez uchylone drzwi, a niektóre panie, pod pozorem niby poprawienia toalety, weszły do garderoby, aby się lepiej przypatrzeć siedzącej tam Waleryi.
Sam poszedł do przedpokoju po rzeczy, ubrał i ją, otulił i wyprowadził do powozu. Była mu posłuszną, jak dziecko, szła za nim, jak automat bezmyślny, ścierpnięta cała cierpieniem. Dopiero kiedy dorożka ruszyła z miejsca, kiedy czuła, jak z każdym obrotem kół oddalała się coraz więcej od tych miejsc, gdzie ją tak zhańbiono, Odetchnęła swobodniej, wzięła w milczeniu rękę Juliusza uścisnęła ją na znak podzięki, i nie puszczała jej aż do mieszkania. Trzymała się go jak rozbitek deski, która mu życie ocala.
W domu jeszcze nie spali, ani matka, ani dzieci. Małe dziewczynki, siedząc koło lampy, bawiły się odbijankami, które wytłaczały na pudełkach od zapałek; Joasia szyła dla lalki nową sukienkę; Julcia przeglądała dzienniki mód, a matka robiła pończochę, jak zwykle, wspominając o balujących, jak się tam bawią, co teraz tańczą, kiedy wrócą. Poczciwa staruszka myślą chociaż towarzyszyła dzieciom na zabawie i cieszyło ją, że się rozerwą trochę, a duma matczyna podszeptywała jej w sekrecie, jaką Walercia zrobi furorę, jak się podobać będzie.
Naraz marzenia te przerwał jej jakiś ruch na schodach; słychać było chód kilku osób, które zatrzymały się koło ich drzwi. Któżby to mógł być o tej porze? Ani jej przez myśl nie przeszło, żeby jej dzieci. Dopiero szarpnięcie dzwonka zbudziło w niej jakieś złe przeczucie; zdawało się, że ją ktoś za serce szarpnął. Julcia pobiegła Co tchu otworzyć i ze zdziwieniem ujrzała Walerkę, wchodzącą z Juliuszem i Mulińskimi. Biedna dziewczyna nie szła, ale biegła resztą sił i rzuciła się na szyję matce. Ból stłumiony, który dotąd ściskał jej serce, wybuchnął teraz głośnym serdecznym płaczem.
— Walerciu, cóż się stało? — Dlaczegoście już wrócili tak prędko? Mówcie na Boga! — rzekła, zwracając się do Mulińskich, którzy jednak nie umieli jej objaśnić dokładnie, co się stało, a córki nie mogła dopytać się, bo płacz nie pozwalał jej mówić.
— Walerciu, niechże się dowiem, co ci kto zrobił, dopytywała staruszka przestraszona, tuląc córkę w ramiona i uspokajając.
— Zelżono mię, zhańbiono — skarżyła się, zanosząc się od płaczu — i za co? za co? że żyję uczciwie, że ciężko pracuję... czyż to zbrodnia?
Więcej nie była zdolna mówić. Juliusz musiał matce wyjaśnić, co się stało. Wysłuchała go z poważną, surową twarzą, a gdy skończył, pokiwała boleśnie głową i rzekła:
— Mój Boże! mówią, że praca nie hańbi!
Juliusz uczuł całą gorycz tych słów i przypomniał sobie, że winni nie zostali jeszcze ukarani. Tak był dotąd zajęty Waleryą, że całkiem o nich za pomniał. Teraz dopiero wspomniał na swój obowiązek i zerwał się prędko.
— Dokąd pan idziesz? — spytała żywo Walerya, zatrzymując go. — Nie odchodź pan, proszę. Domyślam się, co pan zamierzasz, ale ja nie chcę tego, abyś pan się narażał dla mnie; ja już przebaczyłam tym ludziom.
— Ale ja nie przebaczyłem, a ci ludzie obrazili nas oboje.
— O! nie, pana się to wcale nie tyczyło.
— Kto obraża osobę mnie droższą nad życie, ten mnie obraża i odpokutuje za to — odpowiedział z uniesieniem, i wybiegł szybko, nic nie zważając na słowa Waleryi, która go zatrzymać usiłowała. Wskoczył do dorożki, czekającej przed bramą i powrócił na bal. Pilno mu było odszukać winnych.
— W sali była temperatura rozgrzanego pieca; grano właśnie mazura, wszystko było rozbawione, roztańczone; tancerki miały ogień na twarzach, płomienie w oczach, które studziły wachlarzami; mężczyźni powiewali chustkami mokremi od potu, a na galeryi była formalna łaźnia.Na dole tańczono zapamiętale, na galeryi obmawiano zajadle. Scena między doktorową a Waleryą obiegała tam z najrozmaitszemi komentarzami już coś w szóstej odmianie. Zrobiono z tego coś potwornego, przy czem powychodziły na wierzch, jak plamy przy kurzu, najrozmaitsze sprawki doktorowej, i większa część kobiet przypisywała tę awanturę widocznie powodom zazdrości. Komponowano sobie niestworzone baśnie na ten temat i... dziwna rzecz, sympatya była przeważnie po stronie doktorowej; nad Waleryą użalano się o tyle, te tak mało miała ambicyi i zastanowienia i pchała się tam, gdzie nie powinna była się znajdować. Jeżeli to miało być towarzystwo wyborowe, prawie zamknięte kółko, to po co wcisnęła się w nie gwałtem? Słusznie należała się jej ta nauczka, bo czyż nie ma zabaw i tańców w jej sferze, gdzie znalazłaby właściwsze i odpowiedniejsze dla siebie towarzystwo? Doktorowa wprawdzie nie wiele warta; ale zawsze przecież nie można jej równać z taką krawcową: pochodzi z pięknej familii, ma męża ze stanowiskiem, prowadzi dom na wielką skalę, gdzie się pysznie bawią. A — że tam ma swoje grzeszki, to któż jest bez ale?
Takie zdania kursowały po galeryi, połykane chciwie wraz z ciastkami, przekąskami i porcyami lodów, któremi chłodzono sobie rozpalone usta. Kiedy Juliusz zjawił się powtórnie na sali, wszystkie oczy i lornetki skierowały się tam na niego.
— Jest — przyszedł — co też zrobi? — kogo się będzie czepiał o satysfakcyą? czy męża, czy tancerza, czy doktorowej? Ależ tancerz Bogu ducha winien, mąż także nie zawinił nic w tej sprawie, no, a z doktorową pojedynkować się nie będzie, chyba żeby jej chciał zrobić jaki afront i odpłacić się pięknem za nadobne. A może też z tej wielkiej chmury nie będzie nic, może ten pan Nabielowski, pozbywszy się kłopotu, wrócił do sali, aby się zabawić. Prawdopodobnie nic z tego nie będzie, bo zobaczył doktorową tańczącą, spojrzał na nią i, nie zatrzymując się, poszedł dalej. Dobrzeby zrobił, żeby ignorował takie zajście, bo szkodaby było takiego ładnego i dystyngowanego kawalera, żeby się zaawanturował dla jakiejś tam szwaczki.
W czasie kiedy galerya tak zajmowała się Juliuszem, który był dla niej poniekąd bohaterem wieczoru, on, przeciskając się przez gęste szeregi tych, co przypatrywali się tańczącym, kogoś szukał niespokojnie oczyma. Patrząc dokoła, spostrzegł rzeczywiście doktorową między tańcującymi i odwrócił się od niej z pogardą i oburzeniem, bo nie mógł patrzeć spokojnie, że ta kobieta bawiła się w najlepsze, kiedy Walerya z jej powodu łzy wylewała w tej chwili. Zacisnął zęby i poszedł dalej. Przy drzwiach, prowadzących do bufetu, ktoś zatrzymał go za rękę. Juliusz podniósł głowę i zobaczył Seweryna.
— A, to ty — rzekł takim tonem, jakby go się chciał pozbyć coprędzej.
— Szukasz kogo? — spytał Seweryn.
— Tak.
— Masz takie oczy w tej chwili, że nie trudno ci w nich wyczytać, że wkrótce będziesz potrzebować sekundantów.
— Być może.
— Postarałem ci się o jednego, na drugiego ja ci służę.
Juliusz spojrzał na niego z wdzięcznością i uścisnął mu rękę.
— Dziękuję ci — rzekł — za ten dowód przyjaźni. A więc przyznajesz, że postąpiono sobie podle — prawda? — Ubliżać kobiecie, której całą winą jest to tylko, że pracuje..
— A, przepraszam cię, toby była jeszcze najmniejsza wina, ktorąby jej może przebaczono łatwiej.
— Czy możesz pannę Waleryą posądzić o coś gorszego?
— O stokroć gorszą winę.
— Sewerynie! — upomniał go surowo Juliusz.
— Tak, stokroć gorszą, bo jest piękną, piękniejszą, niż wszystkie tu zebrane lafiryndy, a takiej winy kobieta kobiecie nie przebaczy nigdy i nie pominie sposobności upokorzenia jej, jeżeli tylko może.
— A, tak, to prawda — odezwał się z rozjaśnioną twarzą Juliusz, kontent, że tylko taką winę odkrył Seweryn w kobiecie, która teraz była wyłącznym przedmiotem jego myśli i uczuć.Czy nie wiesz, gdzie jest mąż tej nędznicy?
— Przed chwilą widziałem go w restauracyi. Prawdopodobnie jeszcze tam będzie.
— Chodź ze mną.
— Z ochotą.
Weszli do restauracyi, gdzie w gronie kilku biesiadników, zastali doktora dokonywającego operacyi na jakimś kapłonie, którego zalewał obficie szampanem. Był to u niego zwyczajny sposób zabijania czasu na wszystkich balach, na które musiał towarzyszyć żonie.
Juliusz zbliżył się do niego i poprosił go na stronę, na krótką rozmowę.
— Pan zapewne wiesz o aferze, wywołanej przez pańską żonę,
— A tak, pochwaliła się z tem przedemną.
— Właściwie pan nie jesteś nic winien w tej sprawie, ale ponieważ u nas kobiety zdolne są tylko popełniać podobne czyny, ale za nie nie odpowiadają,..
— Więc my biedacy musimy za nie karku nadstawiać — dokończył żartobliwie doktór. — Więc pan na seryo żądasz satysfakcyi? Ha! rad nie rad, muszę się zgodzić; tylko uprzedzam pana, że będziesz pan musiał zatrzymać się z chęcią obcięcia mi nosa, lub uszu, lub przedziurawienia czaszki, bo jutro rannym pociągiem wyjeżdżam w Poznańskie do jednej z moich pacyentek. Obowiązki przedewszystkiem, Za powrotem służę panu.
Romana nie było w domu w dzień balu akademickiego. Obowiązki służbowe powołały go były wtedy do Lwowa. Kiedy wrócił, dziwiło go, że nic jakoś o tym bal u w domu nie mówiono, a kiedy zapytywał, czy były, jak się bawiły, zbywano go ogólnikowemi odpowiedziami, unikając widocznie rozmowy o tym przedmiocie.Zauważył także, że w stosunku między Waleryą a Juliuszem zaszła nagła zmiana, której sobie wytłumaczyć nie umiał; bo najprzód Juliusz, który przed kilku dniami jeszcze wypierał się przed nim serdecznej skłonności do Waleryi, okazywał jej teraz tyle uczucia, i to w tak wyraźny sposób, tak jawnie, że robiło to wrażenie, jakby już był narzeczonym; również i Walerya nie kryła się ze swoją wzajemnością dla niego: w każdem jej słowie, w każdem spojrzeniu, które zwracała na niego, a zwracała teraz bardzo często, znać było, jak jej miłym jest widok jego, jaką czuje dla niego wdzięczność za okazywaną jej życzliwość, za takie troskliwe zajmowanie się Jej osobą. A jednak, mimo to, nie widać było wesołości na jej twarzy; wydawała się Romanowi jakoś smutną, zamyśloną, parę razy nawet zastał ją płaczącą, choć, spostrzegłszy go wchodzącego starała się ukryć to przed nim, a pytana o powód zmartwienia, wydajdywała zawsze takie jakieś błahe i nieprawdopodobne przyczyny, że trudno mu było w nie uwierzyć. Juliusz także nie miał miny szczęśliwego narzeczonego: w stosunku jego do Waleryi przeważała jakaś smutna, poważna tkliwość; robił wrażenie człowieka, który dogląda chorego i troskliwie, na palcach, ostrożnie chodzi koło niego, jakby się obawiał czemś go urazić, dotknąć, a chciał go pocieszać i uspokajać. Wydawało mu się to wszystko bardzo jakoś dziwnem i zagadkowem.Zapytywał się parę razy żony, co to wszystko ma znaczyć? ale i ona tak niejasno mu się tłumaczyła, że nie wiele z tego zrozumiał. Mówiła mu, że Walercia zasłabła na balu, że musiała z tego powodu opuścić wcześnie salę, że Juliusz okazał dla niej wtedy tyle troskliwości, iż nic dziwnego, że ona jest teraz dla niego taką serdeczną, że ten wypadek zbliżył oboje do siebie.
Romana nie zadawalniały te tłumaczenia; czuł instynktowo, że coś się stało, że coś kryją przed nim chciał koniecznie dowiedzieć się, co właściwie jest powodem tego smutnego, poważnego usposobienia, które nagle zapanowało w domu tak dotąd wesołym i przyjemnym.
Przypadek naprowadził go na ślad tej tajemnicy. Jednego dnia wsątąpił na szklankę piwa do którejś z piwiarni; usiadłszy sobie na boku,mimowoli słuchać musiał rozmowy, którą jacyś młodzi panowie głośno prowadzili przy drugim stole. Mówiono o balu akademickim,a w czasie tego wspomniano także o w wyproszeniu z sali jakiejś szwaczki, która się tam dostała, niewiadomo w jaki sposób. Coś go tknęło w serce, czy to przypadkiem nie tyczyło się Waleryi. Przypomniał sobie obawy, jakie miał pod tym względem przed balem, i wydawało mu się to bardzo możebnem. Aż się zagotowało wszystko w nim, gdy pomyślał, że to rzeczywiście Waleryą spotkać mogło. Lekceważący ton, z jakim młodzi panowie mówili o tej całej awanturze, obrażał go do żywego i oburzał, że śmieli w taki sposób wyrażać się o osobie, która mu była tak blizką i drogą. Idąc za popędem swojej gwałtownej natury, miał ochotę pierwszemu lepszemu, który się jeszcze poważy powiedzieć o niej coś ubliżająco, rozbić o łeb swój kufel z piwem; ale wnet przyszła refleksya: zkąd pewność, że to o niej mówiono? Trzeba było pierwej dowiedzieć się prawdy, a nikt nie mógł mu jej powiedzieć tak dokładnie, jak Juliusz. Do niego więc poszedł co prędzej, powiedział mu wręcz, co słyszał w knajpie, i żądał, aby mu wyznał prawdę, czy się to nie odnosiło przypadkiem do Waleryi.
Juliusz, widząc jego wzburzenie, starał się go przedewszystkiem uspokoić. Nie zaprzeczał, że Walerya doznała w istocie pewnej nieprzyjemności na balu, ale nie w takim stopniu, jak on słyszał, i opowiedział mu całe zajście z doktorową, łagodząc ile możności w opowiadaniu niektóre drażliwsze miejsca. Roman słuchał go z wytężoną uwagą, a na twarzy jego znać było gwałtowne wzruszenie, jakie opowiadanie to w nim budziło; chwytał słowa z przerażającą chciwością, w oczach bystrych przelatywały co chwila błyskawice gniewu i oburzenia, a nozdrza drgały mu namiętnie. Zaledwie Juliusz skończył opowiadać, chwycił go silnie za rękę.
— I cóż? — zapytał — co zrobiłeś za to tamtej nędznicy?
— Jej nic. Cóż miałem zrobić kobiecie? Wyzwałem męża.
— Paradnyś sobie! — zawołał z gorzką ironią. — Zrobiłeś tak, jak dawniej robiono u wielkich panów: gdy synek nie chciał się uczyć, albo coś zbroił, to brano niewinnego sługę i ćwiczono rózgami dla dania paniczowi nauczki. Cóż tu mąż winien?
— Ależ na miłość Boską, miał- żem się bić z kobietą?
— Nie, ale ją zbić, za obelgę sto obelg.
— Romanie, gniew cię zaślepia i robi niesprawiedliwym względem mnie. Powiedz sam, czy to możliwe, co ty mówisz?
— Dla ciebie nie, bo ciebie krępują względy światowe, prawidła przyzwoitości; ale ja nie mam takich skrupułów. Między ludźmi, z którymi ja żyję nie ma różnicy płci; tam każdy bierze odpowiedzialność za to, co zrobi, czy to mężczyzna, czy kobieta. Kobieta zawiniła, niech kobieta cierpi. Skoro miała odwagę zelżyć, niech ją znajdzie także do walki.
— Więc cóżbyś ty zrobił był na mojem miejscu?
— Poszedłbym do tej nędznicy i powiedział jej: obraziłaś pani istotę zacną i uczciwą, której nie warta jesteś może w twarz spojrzeć; musisz ją publicznie przeprosić i błagać o przebaczenie.
— A gdyby ci się w twarz roześmiała na taką propozycyą? —
— Wypoliczkowałbym ją wtedy bez litości, aby ją zmusić do tego, a gdyby i to nie pomogło, znalazłbym dla niej inne tortury. Niepodobna; żeby ta kobieta nie miała jakich grzechów, jakich skandalicznych tajemnic, (bo czysta i uczciwa kobieta nie zdobyłaby się na ubliżenie drugiej kobiecie w ten sposób, jak to ona zrobiła); otóż jeżeli ona ma takie tajemnicze grzechy na sumieniu, to postaram się o to, abym się o nich dowiedział i wywlokę je na widok publiczny, i będę prześladował ją niemi, gdzie się da, gdzie ją spotkam; zatruję jej każdą chwilę przyjemną, aż ją doprowadzę do tego, że zrobi, co zechcę, albo będzie musiała kryć się ze wstydu przed ludźmi.
— Albo też odda cię w ręce sądu za napaść.
— To przyjdzie do publicznej rozprawy, a tam z pewnością nie będę jej także oszczędzał i hańbę jej uczynię jeszcze głośniejszą.
— I skażą cię za oszczerstwo na więzienie, gdy nie będziesz mógł dostarczyć dowodów.
— No, to i cóż? odsiedzę karę, ale ją zniesławię,
— I zarazem zniesławisz pannę Waleryą, wywlekając jej nazwisko przed kratki sądowe.
— Alboż już nie została zniesławioną, gdy młodzi ludzie wycierają sobie nią usta po knajpach? Wtedy przynajmniej będą wiedzieć, że bezkarnie nie wolno uchybiać uczciwym kobietom, a to zamknie gębę potwarcom.
Chciał jeszcze dalej mówić, ale wejście trzeciej osoby przerwało wezbrany potok jego ognistej wymowy.
Świeżo przybyłym był Seweryn. Przyszedł on w sprawie pojedynku. Juliusz prosił go był, aby pilnował, kiedy doktór wróci, i niezwłocznie ułożył się z jego sekundantami.
To też, ujrzawszy go wchodzącego, spytał zaraz:
— A cóż? przyjechał? Widziałeś się z nim?
— Później pomówimy o tem .
— Nie mam sekretu przed tym panem. To mój kolega szkolny, a do tego szwagier panny Waleryi.
— A to co innego — rzekł Seweryn, podając rękę przedstawionemu.
— Więc cóż? Na kiedyż pojedynek ułożony?
— Prawdopodobnie do pojedynku nie przyjdzie.
— A to dlaczego? Czy doktór się cofa? Czy może chce przeprosić?
— Ani jedno, ani drugie; ale coś trzeciego, czegoś się pewnie nie spodziewał, a co całkiem zmienia postać rzeczy. Doktorowa uciekła. Skorzystała z nieobecności męża, zabrała, co mogła, i uciekła, i wyobraź sobie z kim? — z Bolkiem.
— Cóż ją skłonić mogło do ucieczki? Przecież mąż nie przeszkadzał jej w niczem, on był ślepy na wszystko.
— To też nikt zrozumieć tego nie może. Powiadają — nie wiem, ile w tem prawdy — że Bolek zaawanturował się z nią do tego stopnia, że obiecał żenić się z nią i w tym celu pojechali do Rumunii, gdzie spodziewają się łatwiej uzyskać rozwód.
— I dla tak wątpliwych nadziei porzuciła męża, wyrzekła się majątku jego i pozycyi!
— Palnęła wielkie głupstwo, ale kobieta piękna, gdy przestaje już być piękną, zdolną jest do najszaleńszych wybryków, gdy idzie o zdobycie sobie ostatniego kochanka.
— No, ale ja nie widzę powodu, dlaczegoby jej ucieczka miała wpłynąć na umorzenie pojedynku.
— Przecież to bardzo jasne. Wyzywając męża, chciałeś od niego satysfakcyi za czyn, którego się dopuściła jego żona. A czyż może być świetniejsza satysfakcya, jak, gdy ta, która zacnej osobie uchybiła, pokazała się sama jako istota bez najmniejszej wartości moralnej, na którą się nie zważa, która nie jest zdolna nikomu ubliżyć, bo się taką tylko pogardza. Nie masz pojęcia, jaką konsternacyą zrobiła ta ucieczka doktorowej między jej znajomymi! Najserdeczniejsze jej przyjaciółki, nawet takie, które, z okazyi tego zajścia na balu, przyznawały jej słuszność, teraz wstydzą się przyznać do jej znajomości, potępiają w czambuł, i ją, i jej postępowanie, prawdopodobnie z obawy, aby ich świat nie potępił; wszystkie wyprzysięgają się jej, jak złego ducha, i oddają należne uznanie pokrzywdzonej przez nią. I ta kobieta, mówią, śmiała potępić kogokolwiek, uważać siebie za lepszą! No, przyznasz, mój kochany, że panna Walerya lepiej nie mogła być pomszczoną
— I ja zgadzam się z panem — odezwał się Roman — że takie publiczne zniesławienie się tej nędznicy większą daje satysfakcyą pokrzywdzonej, niżby to uczynić mogło dziesięć pojedynków.
— No, ale w każdym razie doktór został wyzwany. Mnie przecież nie wypada się cofnąć.
— Daj pokój nieborakowi! on teraz o Bożym świecie nie wie. Cios ten spadł na niego całkiem nieprzygotowanie, bo on nawet nie przypuszczał nigdy tego, o czem wszyscy, prócz niego, na pewno wiedzieli. Uważał ją tylko za lekką, płochą i miał ojcowskie pobłażanie na te słabości; nie sądził nigdy, że może być złą i zepsutą. To też na wiadomość o jej ucieczce, dostał rodzaju ataku apoplektycznego, z którego nie wiem, czy wyjdzie szczęśliwie.
Po takiem wyjaśnieniu, rozumie się, że o pojedynku mowy na razie być nie mogło i całkiem do niego nie przyszło, gdy choroba doktora przeciągnęła się na czas dłuższy. Mimo to, rozpowiadano sobie po mieście, że pojedynek rzeczywiście się odbył, że obaj przeciwnicy w tym celu wyjeżdżali gdzieś na granicę pruską, (co było w samej rzeczy prawdą o tyle, o ile tyczyło się doktora), że doktór został ciężko ranny, a lekarze przed światem upozorowali to jakąś inną chorobą. Bajki te kursowały między ludźmi ze wszelkiemi pozorami prawdy, urozmaicone przez miejscowych plotkarzy różnemi dodatkami, i znajdowały wiarę wszędzie tak dalece, że kiedy rodzina Juliusza przyjechała do Krakowa, jakiś przyjaciel jego ojca nie omieszkał zaraz ostrzedz go, aby syna co tchu zabrał z miasta, bo popadł tutaj w bardzo jakieś niedobre towarzystwo, utrzymuje gorszące stosunki ze szwaczkami, afiszuje się z niemi po balach i nawet kompromituje się do tego stopnia, że, nie szanując ani wieku, ani stanowiska poważnych osobistości, robi z nimi z powodu owych damulek awantury i wyzywa na pojedynki. Jako oczywisty dowód tego, podał ów przyjaciel scenę na balu, tak głośną w całem mieście, i chorobę doktora, która była także publiczną tajemnicą. Ojciec, usłyszawszy to, uważał sobie za obowiązek sumienia rozmówić się z synem w tej materyi, Nie chciał jej brać na seryo, bo był pobłażliwy dla tego rodzaju wykroczeń. Wiedział, że młody człowiek potrzebuje wyszumieć, wyburzyć się, ale szło o to, by takie młodzieńcze wybryki nie odbywały się kosztem dobrej sławy i honoru obywatelskiego. Była to praktyczna moralność, której on trzymając się, uważany był za porządnego człowieka i miał poszanowanie między okoliczną szlachtą. Z tego też punktu widzenia czynił uwagi synowi, kładąc nacisk na to, że można sobie niekiedy pozwolić na jakiś wybryczek, ale nie należy się z tem afiszować i kompromitować.Gdy jednak syn wyjaśnił mu, że się mylił, że osoba, w której obronie on wystąpił, jakkolwiek należy do klasy pracującej, jest ze wszech miar godna szacunku, i że uczucie, jakie on powziął dla niej, nie jest przelotną miłostką, z którąby się kryć potrzebował przed ludźmi, ale głębszej, poważniejszej natury; ojciec na seryo zaniepokoił się o syna, sytuacya wydawała mu się groźniejszą, niż sądził. Zona podzielała w zupełności jego obawy. Poczciwa kobiecina aż ręce załamała z desperacyi, gdy się dowiedziała, że jej syn, którego uważała zawsze za najlepsze dziecko, mógł się zapomnieć do tego stopnia. Nie próbowała przemawiać do jego rozsądku, jak to uczynił ojciec, chcąc go odwieść od tego nierozsądnego zamiaru, ale zaklinała go, w imię religii, w imię honoru rodziny i tych zasad uczciwych, które wyssał z piersi matki, które wyniósł z domu, aby nie robił im tego wstydu, żeniąc się z jakąś tam szwaczką.
Napróżno syn przedstawiał jej, że ta szwaczka nie uczyniła nic takiego, coby ją robiło niegodną wejść w uczciwy dom obywatelski, jako jego Żona, że to, iż pracuje na utrzymanie swoje i swojej rodziny uczciwym sposobem, tylko za zaletę poczytać jej można, że skoro ją matka bliżej pozna, przekona się sama, iż będzie mogła szczycić się tylko taką synową; matka nie chciała ani słyszeć o tem, na sarnę myśl, że jej syn mógłby upaść tak nizko, zalewała się rzewnemi łzami, utrzymując, że onaby takiego wstydu nie przeżyła.
Słuchając tych lamentów matki, surowych upomnień ojca, Juliusz naprawdę zaczął niepokoić się, czy to, co on uczynić zamierza, jest dobrem, skoro rodzice sami, którzy przecież go kochają i chcą jego szczęścia, są tak przeciwni jego zamiarom. Byłażby to rzeczywiście tylko lekkomyślność młodego wieku, to, co on uważał za dojrzałe postanowienie mężczyzny? Nachodziły go obawy, wątpliwości, czy skłonność, jaką uczuwał do Waleryi, nie unosi go zbyt daleko, nie zaślepia na dalsze następstwa. Czy kiedykolwiek nie pożałuje tego kroku, na który dziś chce się odważyć, wbrew woli rodziców. Takie myśli niepokoiły go i osłabiały chwilowo jego postanowienie; ale przypomniał sobie Romana, że i on podobne przechodził koleje, że i on walczyć musiał z przesądnemi pojęciami rodziny, iść wbrew jej woli, a jednak teraz nie żałuje tego i jest szczęśliwy. To porównanie dodało mu energii i nowych sił do walki z przeciwnościami. Rozumie się, że ta walka, miarkowana uszanowaniem winnem rodzicom i miłością, jaką miał dla nich, ograniczała się biernym oporem, milczącem znoszeniem ich uwag, lub tkliwemi błaganiami, któremi usiłował zmiękczyć i zjednać dla siebie serce matki. W obec ojca próbował nieraz bronić swego postępowania, powołując się na to, co lnu on sam mawiał o wartości pracy, o równości stanów. Ojciec nie wypierał się tych zasad; może na ich pochwałę, gdyby mu przy szło naprzykład w tym czasie ubiegać się o mandat poselski, — umiałby przed swymi wyborcami powiedzieć więcej i lepiej, niż syn jego był zdolen, może, gdyby jaki magnat lekceważącem postępowaniem dotknął jego godności osobistej, umiałby palnąć mu kazanie w obronie zasad równości i przeciw dumie arystokratycznej, jako też wywyższaniu się nad innych; ale, gdy szło o stwierdzenie tych zasad w praktyce, o poświęcenie im widoków osobistych i własnej ambicyi, był im najmocniej przeciwnym i postanowił użyć wszelkich sposobów, aby syna od wieść od podobnego szaleństwa.
Cała rodzina pomagała w tym względzie ojcu o ile mogła i umiała: matka modliła się żarliwie po kościołach do Przemienienia Pańskiego, aby syn jej z błędnej drogi się nawrócił; siostra upominała Juliusza, żeby nie robił głupstwa, które go narazi na zerwanie wszelkich stosunków z rodziną, bo przynajmniej, co się jej tyczy, nie mogłaby nigdy jakiejś tam szwaczki nazwać bratową swoją i przyjmować ją u siebie. Szwagier zaś, traktując tę rzecz ze swojego stanowiska, Zwierzył mu się poufnie, że i on miewał nieraz, Za kawalerskich czasów, podobne stosunki z modniarkami, ale nigdy, ani mu przez myśl nie przeszło kończyć je małżeństwem; bo tu jest nonsens myśleć o czémś podobnem człowiekowi z jego imieniem i stanowiskiem.
Na wszystkie te rady i uwagi Juliusz okazał się głuchym i nie czułym, i trwał niezmiennie przy swojem postanowieniu, które nazywano uporem.
— Zabrnął chłopak po uszy — zawyrokował ojciec — i niema co z nim gadać; trzeba się chwycić innego środka dla ratowania jego i honoru rodziny. — Mianowicie, uradził z żoną, że trzeba będzie udać się do tej panny, która ich syna tak opętała w swoje sieci, odwołać się do jej uczciwości, o której Juliusz tyle mówił, wyperswadować jej, ażeby nie gubiła chłopca, nie wprowadzała w zacną rodzinę zamieszanie i nieszczęścia, i dobrowolnie zrzekła się wszelkich pretensyj. Zdecydowano się nawet dać jej jakie pieniężne wynagrodzenie, aby ją prędzej skłonić do zgody. I dopiero, gdyby to nie skutkowało, użyć pogróżek, a nawet interwencyi władzy, gdyby się tego potrzeba okazała.
Spełnienie tej misyi ojciec Juliusza wziął na siebie. Był najmocniej przekonany, że jego okazała postawa, poważna mina, zaimponuje biednej szwaczce i zrobi ją skłonniejszą do uszanowania jego woli. Zaraz na drugi dzień miał udać się do niej. Żona zaś jego tymczasem miała zamiar zająć się odszukaniem swojej przyjaciółki, owej Dulskiej, na której ślad szczęśliwie trafiła przypadkiem.
Przechodząc raz ulicą, wyczytała na jednym z szyldów nazwisko Mulińskiego, które zdawało się jej nie obcem. Córka, która właśnie wtedy chodziła z nią razem po sprawunkach, przypomniała jej, że nazwisko to wymówiła im owa pani, która ich zawiadomiła była o ślubie jednej z córek Dulskiej. Ponieważ, jak im mówiła ta pani, miał to być rzemieślnik, a na szyldzie wypisane było introligator, więc można było przypuścić, że to będzie albo ten sam, albo krewny jego, od którego będzie można dowiedzieć się o pobycie samej Dulskiej. W tej myśli wstąpiła do sklepu i z wielką radością dowiedziała się, Że przypuszczenia jej nie były mylne. Muliński ów był rzeczywiście zięciem Dulskiej i udzielił matce Juliusza jej adresu. Mieszkała, jak jej powiedział, w tym samym domu, co i on, tylko o piętro niżej ze swoją najmłodszą córką. Mając numer domu, pani Nabielowska wybrała się zaraz następnego dnia z córką swoją na tę wizytę.
Przywitanie dwóch dawnych przyjaciółek było nadzwyczaj serdeczne, obiedwie nacieszyć się nie mogły dosyć sobą i nagadać dowoli.Rozmowa składała się z samych urywkowych przypomnień, mnóstwa zapytań, z których połowa została bez odpowiedzi, bo nie było na to czasu, tak szybko wspomnienia jedne po drugich tłoczyły się na usta. — A pamiętasz moja kochana, to a to, co się stało z tą a z tą, a ten czy żyje, a ta czy umarła, a jakże się powodzi tobie, a jak wam? — oto była treść rozmowy, prowadzonéj bezładnie, z pewnym gorączkowym pośpiechem, bo się nagadać chciały za wszystkie czasy, wypełnić opowiadaniem przestrzeń tylu lat, w których się nie widziały ze sobą.
Ponieważ rozmowa ta odbywała się w saloniku od frontu, który, jako przeznaczony na przyjmowanie klientek, urządzony był z gustem i elegancyą, przeto Nabielowska, która, mimo ożywionéj rozmowy, miała czas to zauważyć, czuła się w duszy uradowaną, że im się musi nie źle powodzić, skoro mogą trzymać takie mieszkanie. Przypuszczenia te nabrały jeszcze więcéj pewności, skoro stara Dulska przywołała córki, aby je swojéj przyjaciółce zaprezentować. Ubranie tych pań, skromne, ale eleganckie, nie znamionowało wcale niedostatku, a zachowanie się ich, szczególniéj najmłodszéj, miało tyle wdzięku, piękność jéj sprawiła takie wrażenie, że pani Nabielowska była nią formalnie zachwycona, a po głowie jéj przeleciała zaraz myśl, o ileby czuła się szczęśliwszą, gdyby jéj syn, zamiast jakiéjś tam szwaczki, tę wybrał sobie na żonę. A że nie chciała miéć przed dawną swoją przyjaciółką żadnych sekretów, więc od razu zaczęła się jéj spowiadać, że ma zmartwienie z synem, bo zaplątał się w romans z jakąś szwaczką nie daje sobie tego na żaden sposób wybić z głowy.
— Możesz sobie wyobrazić, moja droga — mówiła — co Się dzieje mnie, ojcu, jak bolejemy nad tem zaślepieniem Julka, bo tego przecież inaczej nazwać nie można. Syn obywatelski z jakąś tam szwaczką! bój się Boga! do czegoby to było podobne? coby świat na to powiedział? To też mój mąż dokłada wszelkich starań, aby uniemożliwić nierozsądne zamiary Julka, choćby przyszło użyć najostrzejszych środków, bo nie mogę przecież wpuszczać szwaczki do naszego domu w charakterze synowej.
— Ani ja nazywać jej bratową moją — dodała córka.
Obie te panie były tak zajęte opowiadaniem sprawy, która ich tak mocno obchodziła, że nie zważały wcale na wrażenie, jakie ono wywarło na słuchających. Walerya była blada, jak posąg i jak posąg nieruchoma, jakby skamieniała, lub ścierpnięta pod wrażeniem tego, co słyszała; a siostra jej i matka z niepokojem poglądały na nią i rzucały sobie trwożne i bezładne spojrzenia. Siedziały jakby pod pręgierzem, policzkowane moralnie przez najserdeczniejszą przyjaciółkę matki mimowiednie, nie mogąc nic odpowiedzieć, nie mając odwagi bronić się.
Na szczęście odgłos dzwonka u drzwi wchodowych wyrwał je z tego przykrego położenia.Julia poszła prędko otworzyć. Każdy gość w tej chwili był pożądanym, bo uwalniał je od dalszych zwierzeń Nabielowskiej, które je torturowały. Przybyły życzył sobie widzieć się z panną Waleryą. Julia poprosiła go więc do salonu.
Zaledwie tam wszedł, pani Nabielowska, ujrzawszy go, odezwała się ucieszona:
— A, znalazłeś nas! więc domyśliłeś się, że tu jesteśmy. Maryniu, nie poznajesz? — odezwała się do starej Dulskiej — mój mąż, a to Dulska.Prawda, że się zmieniła bardzo. Ale bo też to już kawał czasu, jak nie widzieliśmy jej. O! jak to córki powyrastały, spoważniały. Najmłodsza, Walercia, już taka pannica! a to był taki dzieciak, gdyśmy ją znały. No, siadajże; cóż tak patrzysz?
Rzeczywiście Nabielowski miał niesłychanie zdziwioną i zmieszaną minę. Nie wiedział, co powiedzieć, jak się znaleść. Przyszedł tu nastrojony groźnie i poważnie do rozmowy z tą jakąś panną Waleryą, która mu syna zbałamuciła, a trafił na dobrych znajomych. Ta nagła zmiana sytuacyi zakłopotała go, nie wiedział, jak się witać, co mówić? czy żona jego poruszyła już drażliwą kwestyę, dla której tu przyszedł? Także sama panna Walerya nie mało się przyczyniła do zbicia go z tonu. Spodziewał się zastać lichego gatunku panienkę, co najwyżej kokietkę z ordynarnemi manierami, a zobaczył przed sobą damę, której piękność go olśniła, a powaga zmieszała.Zapomniał wobec niej języka; kłaniał się tylko, chrząkał, przestępował z nogi na nogę i nie wiedział, jak wybrnąć z tego dwuznacznego położenia, gdy wejście jeszcze jednej osoby nadało niespodziewany obrót tej sprawie.
Był to Juliusz. Wiedział on o zamiarze ojca, bo szwagier niebacznie wygadał się z tem przed nim, i przybiegł tu co tchu, z mocnem postanowieniem bronienia swojej najdroższej przeciw niegrzeczności ojca. Był przekonany, że sama jego obecność powstrzyma ojca od uchybienia jakiegokolwiek Waleryi. Wpadł jak bomba i — zamiast jakiej nieprzyjemnej sceny — zobaczył matkę swoją wesołą, uśmiechniętą, trzymającą przyjaźnie za rękę matkę Waleryi, a siostrę, siedzącą pomiędzy jej siostrami, jak między dobremi znajomemi. Radość rozjaśniła w jednej chwili Jego twarz wzburzoną; rzucił się uszczęśliwiony do nóg ojcu, matce; całował po rękach wszystkie panie, zdziwione tym nagłym wybuchem jego radości, i mówił przerywanym głosem:
— A więc nastąpiło porozumienie... o! byłem tego pewny, że skoro ją poznacie, będziecie musieli pokochać ją, jak ja.
Teraz z kolei matka i siostra zrobiły zdziwioną minę, nie rozumiejąc, co znaczyły jego słowa, ta wielka poufałość do osób, których nic znał wcale. Były pewne, że mu się coś stało, że to jaki napad obłędu.
— Julku, bój się Boga! upamiętaj się, zastanów się, gdzie jesteś? to pani Dulska, o której ci pisałem.
— Więc ona była matką mojej Waleryi! a mnie to ani przez myśl nie przeszło — zawołał, całując ręce staruszki, trzęsącej się od wzruszenia.
— Jakto? Więc panna Walerya?..
— Jest tą nieszczęśliwą szwaczką, która wam tak spokój zamąciła — odezwała się stara Dulska ze łzami w oczach.
—Ach! daruj, moja kochana, że pozwoliłam sobie ubliżyć jej, dotknąć was — tak boleśnie!... Gdybym była wiedziała, że to twoja córka, czyż bylibyśmy stawiali jakiekolwiek przeszkody?
— O, matko moja! — zawołał uradowany Juliusz, rzucając się do nóg matce.
— Będę dumną z takiej synowej — rzekła, wyciągając ramiona do Waleryi, przekonana, że się w nie rzuci z podziękowaniem.
Ale Walerya cofnęła się o parę kroków przed tą oznaką serdeczności i rzekła:
— Daruj pani, że nie mogę przyjąć tego zaszczytu. Sama pani powiedziałaś przed chwilą, że nie mogłabyś wpuścić szwaczki do waszego domu w charakterze synowej.
— Jesteś córką obywatelską — przerwała jej Nabielowska.
— To nie moja zasługa. Jestem szwaczką, jak się pani podobało mnie nazwać, i dumną jestem z tego. tytułu, bo sobie zapracowałam na niego ciężko, w bezsennych nieraz nocach, bo praca uratowała mnie od hańby, a moją matkę od nędzy, i nie pozwoliłabym nigdy, aby ktokolwiek lekceważył i poniewierał to, co ja szanuję.
Powiedziała te słowa z godnością i powagą, i ukłoniwszy się, chciała odejść. Juliusz rzucił się ku niej z rozpaczą, błaganiem, i chciał ją zatrzymać, ale rozkazującym ruchem odsunęła go od siebie i rzekła:
— Panie Juliuszu, zostaw mnie pan w spokoju. Pomimo syrnpatyi, jaką miałam dla pana, nie mogłabym bez ubliżenia sobie widywać pana więcej u nas. My nie stworzeni dla siebie. Pan należysz do, towarzystwa, któreby ci nie przebaczyło i nie zapomniało nigdy, żeś ożenił się ze szwaczką, i może sam kiedyś żałowałbyś tego kroku. Żegnam pana.
Postąpiła ku drzwiom, ale siły ją opuściły.Nieprzytomna już, chwyciła się za klamkę, aby nie upaść, ale nie dosięgła ręką i upadła w tył na dywan. Wszyscy pośpieszyli jej na ratunek.Zemdlenie to było dowodem, że nie tak łatwo przyszło jej wyrzeczenie się widoku Juliusza, i on nie tracił nadziei, że ją uprosi, przebłaga; ale nadzieja ta go zawiodła. Walery a nie chciała już więcej widzieć się z nim, ani z jego rodzicami. Napróżno ci ostatni usiłowali nakłonić ją do próśb Juliusza. Trwała niezmiennie — przy swejem postanowieniu. Co prawda, to ojciec Juliusza nie bardzo się tem martwił. Był to, w całem tego słowa znaczeniu, szlachcic starej daty, wychowany w dawnych pojęciach; więc jakkolwiek, od biedy, ulegając żonie, byłby się zgodził na to małżeństwo syna z Waleryą, to jednak wolał, że ono nie przyjdzie do skutku, bo mu jakoś dziwnie było oswoić się z tą myślą, że tę, która brała miary byle komu i szyła suknie, musiałby nazwać swoją synową, tembardziej, gdy widział, że i zięć jego i córka nie bardzo życzyli sobie tego. Najwięcej bolała nad tem matka, która instynktownie czuła, że żona taka, jak Walerya, zapewniłaby szczęście jej synowi. Matka Waleryi także zmartwiła się takim obrotem rzeczy, gdyż ona w głębi duszy cieszyła się myślą o tem małżeństwie, bo i pan młody przypadł jej do serca, i radaby była, aby Walercia odpoczęła sobie przecież po tylu latach ciężkiej pracy i zrobiła los. W niej także pokutowały jeszcze szlacheckie nawyczki i przesądy, i żona obywatela wiejskiego wydawała się jej, bądź co bądź, nierównie lepszą, niż jakiego urzędnika, lub kupca. Związek więc jej z Juliuszem uważała za rodzaj podniesienia się do tej sfery, z której ich bieda strąciła, i dlatego życzyła go sobie bardzo. Nie odzywała się jednak z tem głośno, nie próbowała nawet namawiać Waleryi, robić jej jakiekolwiek uwagi — i przedstawienia, bo — znała jej stanowczość i z góry już uważała za najlepsze to, co ona robi.
Jeden tylko Roman głośno pochwalał postępowanie Waleryi i cieszył się prawdziwie z tego.
— Dobrześ zrobiła — mawiał nieraz — że dałaś nauczkę tym durniom, którzy myślą, że nam łaskę robią, uznając nas za równych sobie.Ja wiem, że cię to wiele kosztować musiało, bo widziałem, żeś się przywiązała do chłopaka; ale wierzaj mi, że potem stokroć więcej byłabyś musiała znosić i cierpieć. To słaby charakter, niewolnik przyzwyczajeń i przesądów; miałabyś niejednę gorzką chwilę, bo znam cię i wiem, jak jesteś draźliwą na punkcie godności twojej i jak łatwo mogliby cię dotknąć ci ludzie. Pal ich i licho! Dopóki ludzie tacy, jak oni uważać sobie będą zbliżenie się do klas pracujących jako dobrodziejstwo, dotąd nie będzie kompromisu między nimi, a nami. Łączyć się możemy tylko jako równi z równymi.
Takiemi mowami podtrzymywał on zmęczoną i unużoną walką z ludźmi i z własnem sercem. Dzięki jemu i sile własnego charakteru, przetrzymała ona mężnie swoje pokusy i wytrwała w postanowieniu. Juliusz z początku bardzo desperował; utrzymywał, że nie przeżyje tego ciosu, że bez Waleryi żyć nie może. Dla uspokojenia i rozerwania, wysłał go ojciec za zagranicę, co rzeczywiście skutkowało, bo po roku pocieszył się już o tyle, że w Paryżu zawiązał bliższą znajomość z jakąś tancerką, na którą wydał nie mało pieniędzy.Później tancerkę zamienił na śpiewaczkę, z którą jeździł po różnych miasteczkach niemieckich, gdzie na mniejszych scenach chciała sobie resztkami głosu zdobywać laury, za które on drogo opłacać musiał klakierów i recenzentów. W końcu awanturował się z jakąś kelnerką z Monachium, która go umiała tak urobić sobie, że, gdy po śmierci ojca wrócił do kraju dla objęcia gospodarstwa, zabrał ją ze sobą i umieścił w charakterze gospodyni w swym domu, wskutek czego matka przeniosła się do córki, gdzie nieraz z ubolewaniem rozmawiają sobie o Julku, nie mgąc odżałować, że małżeństwo z Waleryą nie przyszło do skutku. Juliusz dotąd jest kawalerem, ale nikt z jego dawnych znajomych, którzy go widzieli kwitnącym młodzieńcem, nie poznałby go teraz, tak się zmienił, zwiądł przed wcześnie i wyłysiał.
Walerya także dotąd jest panną, pomimo, że jej się nieraz trafiały wcale dobre partye. Odrzuciła je wszystkie bez wyjątku, dając za przyczynę, że nie czuje najmniejszej skłonności do małżeństwa i chce być niezależną. Zakład swój, który w ciągu lat kilku rozwinęła była na wielką skalę, odstąpiła przed dwoma laty jednej ze swoich pracownic, pod bardzo korzystnemi warunkami, a sama oddała się z zapałem wychowaniu swoich siostrzeniczek i pielęgnowaniu ociemniałej matki. Wygląda jeszcze prześlicznie, tylko na jasnych jej włosach, srebrzyste pasemka wczesnej siwizny zostały jako ślad przebytych walk i cierpień wewnętrznych.
Jest ona opiekuńczym duchem swojej rodziny, ogniskiem, około którego w zimowych wieczorach grupują się wszyscy jej członkowie, a Roman nie ma słów na wyrażenie jej swego uwielbienia i czci prawdziwie bałwochwalczej.
A doktorowa? Doktorowa, po śmierci męża, który, umierając, nie miał czasu, czy też odwagi wydziedziczyć jej, powróciła z awanturniczej wycieczki, ale już bez Bolka i ograniczywszy się do skromnego kółka znajomych, którzy z chrześciańską pobłażliwością przebaczyli jej chwile zapomnienia, prowadziła dalej mniej głośne, ale równie przyjemne życie, jak przedtem. Z wiekiem stała się niesłychanie nabożną i dziś spotykać ją można w różnych kościołach, na wszystkich wybitniejszych nabożeństwach, otoczoną tomami książek modlitewnych. Nie mogąc już używać wszystkich przyjemności i rozkoszy tego świata, przezorna niewiasta, stara się o zabezpieczenie sobie szczęścia wiekuistego.




SZPITAL WARYATÓW
(PODŁUG OPOWIADANIA WARYATA.)




Jeżeli napisałem: podług opowiadania waryata — proszę nie uważać tego jako fikcyę.

Waryat ów istniał rzeczywiście, znali go dobrze i pamiętać muszą ci wszyscy, którzy zwiedzali szpital krakowski między rokiem 1847 a 1876, przeszło 30 lat bowiem był on stałym jego mieszkańcem, a może jest jeszcze, jeżeli nie umarł.
Nazywał się — ba! kiedy nazwisko jego zupełnie wyszło mi z pamięci, bo to już będzie kilka lat temu, jak go widziałem; pamiętam tylko, że się kończyło na ski. Poznałem go w kancelaryi dyrektora, do którego udałem się o pozwolenie zwiedzenia zakładu... Na nieszczęście tak się wydarzyło, że i dyrektor i asystent jego byli właśnie zajęci rachunkami rocznemi, które śpiesznie trzeba było wysłać do wydziału krajowego, nie mieli więc czasu towarzyszyć mi w tej podróży po celkach szaleńców.
— Ale to nic nie znaczy — rzekł dyrektor — jest właśnie Ski, on pana oprowadzi — i zwracając się do mężczyzny, który w tej chwili wszedł do kancelaryi i zdejmował pęk kluczy z kołka, odezwał się do niego:
— Panie Ski, oprowadzisz pan tego pana po zakładzie i poinformujesz go szczegółowo o każdym pacyencie, tylko tak, jak to pan umiesz, kiedy chcesz. Rozumiesz pan?
— Dobrze, dobrze, panie dyrektorze, służyć będę, ale za małą chwileczkę, bo kucharz, panie... tego... sobaka, drze się jak nieszczęście, że mu omasty brakło do obiadu. Tylko mu wydam i duchem tu będę. Sługa, służka pana dyrektora.
Mówił prędko, trzepiąc wyrazy, jak pytel we młynie, porwał klucze z kołka, skłonił się i wyszedł.
— Będziesz pan miał prawdziwą przyjemność — rzekł do mnie dyrektor — posłuchać tego człowieka, bo to kawałek filozofa i poety, a przytemwymowny, że język mu nie stanie.
— To zapewne dozorca zakładu? — spytałem.
— Nie, panie, to także waryat, niech się pan tem nie przestrasza, bo to waryat nieszkodliwy i będzie panu o wszystkiem mówił jak najrozsądniej, nie zdradzając żadnego zboczenia umysłowego; nie trzeba go tylko zapytywać o przeszłość, o sprawy majątkowe, bo na tym punkcie jest maniakiem i zaraz zaczyna pleść od rzeczy.Gdybyśmy go stąd puścili, pewnieby wszystkie koszary chciał podpalić, wszystkie odwachy wy wracać, bo ma urazę do rządu, że mu bajeczne sumy zabrano, i procesuje go o to. Był bowiem jakimś urzędniczkiem przy kasie, za czasów Rzeczypospolitej krakowskiej. Gdy Austryacy zabrali Kraków w roku czterdziestym szóstym, stracił miejsce, jako nie znający języka niemieckiego, i to mu pomieszało umysł; zdaje mu się, że te wszystkie pieniądze, które były w kasie, należały do niego, że mu je zabrano, i ma o to, do nich pretensyę. Dosyć potrącić o ten przedmiot, a będzie niestworzone rzeczy wygadywał.Zaraz się pan przekonasz o tem...
— A cóż tam, panie Ski — rzekł, zwracając się do owego waryata, który właśnie powrócił i wyprostowany, jak żołnierz, stanął przy drzwiach, czekając na rozkazy, — jakże tam z pańskim procesem o te fundusze zabrane?
— A no jeszcze nic, jeszcze nic, panie dyrektorze. Przed rokiem jeszcze poszła apelacya do Pana Boga, i dotąd nie ma żadnej rezolucyi. Darmo, trzeba czekać, bo zanim tam w niebie zweryfikują, skrutynują, to czasu trzeba, bo to i tam panie, teraz na biurokratyzm zachorowano, zanim przejdzie przez wszelkie instancye, to potrwa, panie dobrodzieju, zwłaszcza, że tam teraz okropnie są ostrożni, bo się pokazały w ostatnich czasach różne malwersacye.
— W niebie? e...? co pan gadasz — spytał dyrektor z uśmiechem, wyciągając go tem niby niedowierzaniem na szersze opowiadanie.
— Pan dyrektor nie wierzy? A toż to przecież po gazetach pisało, że i tam już teraz różne, panie... tego... szwindle i matactwa się zakradły. Zrobiono podobno świętym jakiegoś, co się potem, na niego różne brudne sprawki pokazały. Niedawno znowu puszczono hrabinę do nieba dlatego, że słynęła z pobożności i różnych dobroczynnych instytucyi; aż tu, panie, jak zaczną gachy, co ją admirowały za życia dobijać się za nią do nieba, tak Św. Piotr, nie mogąc dać sobie z niemi rady, chwycił babę za łopatkę i wyrzucił do stu dyabłów. Jak się panie dobrodzieju, tak kto kilka razy sparzy, to nic dziwnego, że potem na zimne dmucha, i nikomu nie dowierza. Dlatego i moja sprawa, choć najsłuszniejsza, zalega w aktach, zanim się przekonają, że wszystko prawda święta, co w rekursie napisałem.
— No, weź pan, panie Ski, tego pana pod swoją opiekę, i proszę zabawić go, żeby się nie znudził.
— Ile możności, ile możności, panie dyrektorze. Kiep ten, co więcej obiecuje, niż umie.
— A u furyatów proszę zachować środki ostrożności.
— Albo mi to pierwsze, panie dyrektorze.Służę panu, służę, służę — mówił, otwierając drzwi naoścież,
Wyszedłem za nim na korytarz.
Szpital waryatów mieścił się wtedy jeszcze na placu, Św. Ducha, który wyglądał więcej na więzienie. Teraz podobno, odkąd przeniesiono go pod opiekę Św. Łazarza, wygląda on całkiem inaczej; tak powabnie, uroczo, że satysfakcya prawdziwa być waryatem w takim szpitalu; ale poprzednio strach było wchodzić do niego, i najzdrowszego człowieka mogła w nim ogarnąć najczarniejsza melancholia. Korytarze i celki sklepione, oświetlone z góry maleńkiemi okienkami, w których brudne, zakurzone szybki w tęczowych kolorach od starości odrobinę zaledwie przepuszczały światła, przytłumionego grubemi, gęstemi kratami. Na korytarzach wilgoć lała się po ścianach, a w zimie ubierała je kryształami lodu i puszkiem śniegowym. Ogród spacerowy, zacieniony gęsto kasztanami, wyglądał także ponuro, dziko; na trawie ani jednego kwiatka, coby żywszą barwą rozweselał oko; nic, tylko pokrzywy i łopuchy, wśród których ruchliwsi waryaci wydeptali sobie ścieżki w różnych kierunkach i zygzakach.
Zagadką to doprawdy było dla mnie, jak ten biedak mógł w onym posępnym, odrażającym lochu przebyć lat trzydzieści, l wyglądać tak czerstwo, rumiano, jak wyglądał, i zachować tyle życia i ruchliwości. W bajowej, szarej marynarce i takich samych spodniach, w których przypominał więźniów kryminalnych, szedł przedemną krokiem żywym, podrygując wesoło, brzękając kluczami i pogwizdując. sobie. Spotkawszy w drodze zakonnicę, która w białym, sztywnym welonie, rozpostartym, jak skrzydła motyla, przesunęła się cicho koło nas, wydzwoniwszy fistułowym głosem: «Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus» — odpowiedział jej co tchu prędko: «Na wieki wieków» i, zatrzymawszy się, cmoknął w rękę dobrodziejkę. Ja tymczasem poszedłem naprzód w korytarz.
— Nie tam, nie tam, panie dobrodzieju — zawołał, pośpieszając za mną — he, he, pan widzę amator płci pięknej, bo zaraz do kobietek ciągnie. Zostawimy je sobie na deser, na deser, panie dobrodzieju, a pójdziemy do mężczyzn na górę
— Więc mężczyźni są na gorze? Tak samo, jak w życiu mężczyźni zawsze górą — służę panu.
Obrócił kluczem w zamku i otworzył drewnianą kratę, zamykającą wejście na schody.
— Niech pan dobrodziej wejdzie prędko, muszę zamknąć, żeby się który ptaszek nie chciał przypadkiem wymknąć. Bo to, panie, z waryatami sprawa, — wygadują na świat, a ciągną do niego, choć tutaj. mają, jak u Pana Boga za piecem. A jakich te szelmy nieraz używają fortelów, żeby się ztąd wydostać, pi, pi, to niejeden mędrzec by się nie zdobył. Ot nie dalej, jak tydzień temu, spłatał nam jeden takiego figla, że to ha! — Przywiózł go tu do nas jakiś jego krewny czy przyjaciel pod pozorem, że to niby gmach do sprzedania, więc żeby go obejrzeć, czy można tyle dać, co za niego żądają. Ale panicz, jak tylko dostał się za furtę, zwąchał pismo nosem, panie dobrodzieju, ale udał, jakby nigdy nic i szedł śmiało naprzód. Dopiero, jak zobaczył stróżów w korytarzu, którzy już czekali na tę zapowiedzianą wizytę, aby pana brata pochwycić w swoje szpony, mrugnął na nich oczyma, wskazując na tego, co szedł za nim i szepnął im: «Bierzcie tego waryata». Stróże, nie wiele myśląc, chwycili panie owego krewniaka czy przyjaciela i dalej z nim do celi.Napróżno biedak wykręcał się i szamotał, wrzeszcząc i zaklinając się na wszystko w świecie, że on nie waryat; stróże nie zważali na to, wiedząc z doświadczenia, że żaden jeszcze waryat nie przyznał się do tego, że on waryatem, i wpakowali go do ciupy, a prawdziwy waryat tymczasem poszedł sobie spokojnie do domu. Pan dyrektor nabeształ potem dozorców za tę pomyłkę; ale cóż oni winni, panie dobrodzieju, kiedy to teraz tak trudno odróżnić zdrowego człowieka od waryata, bo, właściwie mówiąc, każdy człowiek ma jakiegoś bzika, jakąś idee fixe, co go kwalifikuje do szpitala waryatów, a że nie wszystkich pakują do niego, to dlatego tylko, żeby się nie pomieścili, i trzebaby chyba całe miasta, che, che, co mówię? cały świat nakryć panie jednym dachem, otoczyć murem, tak jak Chińczyków nieprzymierzając, i napisać nad bramą dużemi literami: «Szpital waryatow», Ale, że na taki szpital nie ma funduszów, bo i tak wydział krajowy ciągle skwierczy i narzeka, że za dużo wydaje na szpitale: więc dlatego mniej szkodliwych waryatów toleruje się na świecie i uważa się ich za niby to zdrowych. To też ja panie, dzielę całą ludzkość na dwie kategorye — na takich waryatów, co się ich zamyka i na takich, co się ich nie zamyka i pozwala się im wolno chodzić po świecie.Pan dobrodziej się śmieje z tego, a jednak ja pana dobrodzieja przekonam, że tak jest w rzeczy samej. Przejdziemy wszystkie celki po kolei, opiszę panu dobrodziejowi rodzaj waryacyi w szczególności, a jestem przekonany, że pan dobrodziej mi przyzna, iż każdy z zamkniętych. tutaj waryatów ma na świecie setki podobizn swoich, tylko w mniej wyraźnem odbiciu i z pewnemi odmianami.
I wprowadził mnie na długi, posępny korytarz, oświetlony kilkoma małemi okienkami, umieszczonemi wysoko i zaopatrzonemi kratą, naprzeciw których czerniły się idące w jednym szeregu, w różnych odstępach od siebie drzwi dębowe, ciężkie, mocno okute żelazem i zaopatrzone w duże kłódki i rygle. W każdych drzwiach wycięty był mały otwór, także „gęsto zakratowany, przez który można było zajrzeć do wnętrza celki a nad drzwiami tabliczka z numerem porządkowym.
Do numeru pierwszego — rzekł Ski — nie zaprowadzę pana dobrodzieja, bo to okaz tak często spotykany na świecie, że się staje.. mniej ciekawy. Jest to jakiś filozof czy historyk;.nie wiem tego dobrze, który w życiu swojem więcej przeczytał książek, niż ma włosów na głowie, i dla tego wrósł w taką dumę, że mu się zdaje, iż nie ma na świecie większego człowieka od niego. Patrz pan, jak chodzi sztywno i po swojej celi, jakby kij połknął i spogląda z pogardą i lekceważeniem na wszystko. Z wielkiej uczoności nic prawie nie gada, tak jak żydowski rabin, a jeżeli się czasem odezwie, to tak, że go nikt zrozumieć nie może i z tego właśnie jest dumnym, bo powiada, że prawdziwą uczoność na tem się zasadza, aby nędzny tłum profanów nic z tego nie rozumiał. Podobno, wertując stare księgi W bibliotece wyszperał, że jakiś starosta, czy kasztelan, o którym uczeni dotąd utrzymywali, że się urodził dnia 19-go lutego w nocy i miał troje dzieci, urodził się właściwie 20-go i miał nie troje, ale czworo dzieci. To mu tak przewróciło w głowie, że mu się zdaje, panie dobrodzieju, iż od sprostowania tego błędu zaczyna się nowa era w nauce historyi, i utrzymuje, że wszyscy uczeni, co przed nim żyli, nie mieli właściwego pojęcia o pisaniu historyi, żadnego krytycznego poglądu. Niechnoby go się pan dobrodziej spytał o Naruszewicza, albo Lelewela, — to machnie tylko ręką z pogardą i powiada: «E, to żaden historyk». Mickiewicza nam tu panie, kiedyś nazwał lichym pisarkiem, który zmarnował życie na pisaniu wierszy, zamiast uczyć się historyi. Kopernik także u niego niewiele znaczy z tego samego powodu. Słowem wszelkich ludzi zaczyna liczyć dopiero od siebie.Czasem, jak go napadnie taka mania, to po całych nocach siedzi i pisze palcem po stole piorunujące artykuły przeciw tym, którzy śmią w wątpliwość podawać jego odkrycie, co do urodzenia owego starosty czy kasztelana, a bardziej jeszcze przeciw tym, którzy, jak on utrzymuje, chcą sobie przywłaszczyć pierwszeństwo tego odkrycia. — Utrzymuje nawet, że, jak Kolumba za odkrycie Ameryki, tak i jego jacyś nieprzyjaźnie dla niego usposobieni historycy wsadzili tu umyślnie do więzienia, aby sobie przywłaszczyć jego zasługi. Zresztą jest nieszkodliwym waryatem, i możnaby go na wet puścić ztąd, bo przecież wielu podobnych jemu wałęsa się po świecie, gdyby nie to, że zaczepia po ulicy różnych uczonych, nawet profesorów uniwersytetu i nazywa ich osłami, co obniża znacznie ich powagę przed uczniami; dlatego trzy: ma go się tutaj. Nie pójdziemy do niego, proszę pana dobrodzieja, bo albo się nic nie odezwie do pana i będzie milczał, jak pień, albo, jak rozpuści język i zacznie pleść swoje androny, toby pana dobrodzieja głowa rozbolała od tego.Pójdziemy sobie za to pod numerek 2-gi. I to okazik dosyć pospolity, ale zawsze warto mu się przypatrzeć. Tylko proszę zdjąć kapelusz i zachować się z największym respektem.
To powiedziawszy, zerwał czemprędzéj z głowy swoją okrągłą furażerkę i zapukał lekko do drzwi.
— Kto tam? — odezwał się z głębi głos nosowy, przeciągły.
— Czy Książę pan przyjmuje? — zapytał Ski tonem pokornym, uniżonym.
Entrez; — była odpowiedź.
— Chodźmy, — rzekł, skinąwszy na mnie, mój przewodnik, i odsunąwszy rygle, wprowadził mnie do celki, gdzie zastaliśmy jakiegoś garbuska z wybladłą, jakby wymokniętą twarzą i zaropiałemi oczyma, który stał, już upozowany na nasze przyjęcie w ten sposób, że głowę podniósł do góry, o ile mu na to jego mała figurka pozwalała, przymrużył mocno oczy, uważając zdaje się, krótki wzrok, jako niezbędny przymiot i prawdziwej arystokracyi, jedną rękę oparł o stół, a drugą założył z pewną gracyą za kamizelkę; musiałem użyć całej siły woli, aby nie parsknąć śmiechem na widok tego człowieka, nie dla jego nadętej miny i niepoczesnej, licho odzianej figurki, bo ta tylko litość budziła, ale dlatego, że cała ta figurka oblepiona była małemi papierkami, takiemi, jak to na bramach celnych zwykle przylepiają, tylko że zamiast orzełka czerniła! się na nich mitra książęca, a pod nią na tarczy herbowej świnka z zakręconym ogonkiem, miało to niby wyobrażać bardzo starożytny herb i garbusek oblepił sobie, temi znaczkami nietylko czoło, nos, policzki, surdut, spodnie, ale i stolik, i łóżko, i okno, i ściany. Opieczętowany cały tymi herbami, stał przed nami, wyprostowany, z nosem zadartym do góry, w wyczekującej postawie i mierzył nas dumnem spojrzeniem.
— Jaśnie wielmożny książę pozwoli sobie przedstawić, — odezwał się Ski wskazując na mnie, — hrabiego Łopucha herbu Gryf.
— Jaśnie wielmożnego hrabiego się mówi, kpie jakiś.
— Jaśnie wielmożnego hrabiego Łopucha herbu Gryf, — poprawił się prędko Ski.Na te słowa sztywna figurka, jakby za dotknięciem czarodziejskiej laski, natychmiast zmiękła i zgięła się w uprzejmym ukłonie; książę postąpił do mnie bliżej i, wyciągając na powitanie chudą rękę, pocentkowaną piegami, rzekł:
A! comment vous portez vous, mon cousin? Asseyer. vous donc, — proszę siadać, bardzo proszę, — i natychmiast, jakby najlepszemu znajomemu, zaczął mi opowiadać o swoich interesach i koniach wyścigowych, które pochłonęły jego milionową fortunę, o bajecznych, sumach przegranych w Jockey-clubie, i o wielkiej katastrofie finansowej, która go zaprowadziła enfin do więzienia za długi. Tak sobie bowiem tłumaczył swój pobyt w szpitalu. Opowiadał mi następnie, jak osoby, zajmujące się żywo jego losem, proponowały mu różne korzystne bardzo posady w banku, albo wydziale krajowym, ale ich nie przyjął, uważając sobie za ubliżenie i ohydę kalać jąkąkolwiek pracą swoją mitr książęcą, że woli raczej z heroizmem znosić choćby najdłuższe więzienie, aniżeli zrobić wstydrodowi swemu, wchodząc w stosunki z ludźmi źle urodzonymi.
Mówił to wszystko z pewną przesadną afektacyą, przeplatając francuzkiemi słowami lub całemi frazesami, gestykulując przytem żywo rękami; w końcu prosił mnie, abym mu wyjednał u dyrektora więzienia pozwolenie używania pilniczka do paznogci, którego brak, jak mówił, dotkliwie czuć mu się dawał, gdyż bez tego nie może w arystokratycznej formie i czystości konserwować rąk swoich. Odprowadził mnie potem do drzwi samych z oznaką największej uprzejmości i prosił pozdrowić od siebie najbliższych kuzynów swoich: Sapiehów, Sanguszków, Gedroyciów i innych. Wymienił mi coś ze dwadzieścia nazwisk najznakomitszych rodzin w Polsce.
— Pan dobrodziej nie gniewa się zapewne bardzo na mnie, — rzekł Ski, gdyśmy wyszli za drzwi, które natychmiast zaryglował, że pana tak napoczekaniu na hrabiego wyrychtowałem, ale inaczej nie byłby chciał z panem gadać.Uważałby to sobie za straszny dyshonor.
— Nie zdaje mi się jednak być niebezpiecznym.
— Dlatego, żeśmy go tytułowali jasnym panem i weszli do niego z należytą rewerencyą, ale niechnobyśmy byli tego zaniechali, tobyś dopiero pan dobrodziej był widział, co on potrafi. To furyat, panie, jak się rozbryka, to czterech parobków rady mu dać nie może. Niech Bóg broni wpaść mu wtedy pod rękę. Ale to i na świecie, proszę pana, nie trudno o takiego waryata. Sam znałem takich panków, co służbę po gębie prali, jak ich zapominała tytułować jaśnie wielmożnymi; tylko że tamci mieli pieniądze, to im to uchodziło, i nie zamykali ich za to, a ten, że chudzina, to mu nie pozwalają na takie pańskie fantazye.
— Więc czemże on był właściwie?
— Podobno preceptorem do dzieci u jakiegoś magnata. Takim najczęściej i najprędzej w głowie się przewróci, bo państwo mają ten zwyczaj, że mamkom i nauczycielom dogadzać lubią ze względu na dzieci; więc i wygódki mają wszelakie, i papu dobre, i prupru, jeszcze lepsze, i lokaje są na usługi; to też nic dziwnego, że takiemu jednemu, drugiemu belferkowi wejdzie to w nałóg. nabiera pańskich gustów i choruje potem na pana. Ale to nietrzeba być koniecznie belfrem ani mamką, żeby zapaść na taką chorobę. Ekonom, jak dziedzica na tyle uskubie, że sam potem może zostać właścicielem; kupiec, jak się na korzeniach i cukrze dorobi jednej i drugiej kamieniczki; urzędnik gdy się wygramoli na wysoką posadę, wszystko to choruje potem na panów, szukają sobie przodków po herbarzach, pchają się na pańskie salony, małpują ich zwyczaje i obyczaje i wstydzą się swojej przeszłości. To przecież proszę pana, także waryaty na małą skalę, a że ich się hurtem nie pakuje do szpitala, to tylko dlatego, że niema takich, którzy by tego życzyli sobie dla własnej spokojności. Ten belferek takżeby się tu nie dostał, gdyby nie ów magnat, w którego córce rozkochał się waryat i gwałtem się o nią oświadczał. Napastował ją na ulicy; nachodził w domu, głosił, że panna w nim po uszy zakochana, i tylko ojciec stoi na przeszkodzie ich połączeniu, więc też magnat dla miłego spokoju zapakować go kazał do czubków i basta.
Jeszcze nie skończył Ski mówić, gdy z następnego numeru odezwało się przeraźliwe wycie.
— A to co? — spytałem, odskakując od drzwi przestraszony.
— A ha! to artysta nasz rozpoczyna swój zwyczajny koncert. Zaczekamy nieco, aż się zmęczy’ i uciszy, boby panu bębenki w uszach popękały od jego śpiewu!
— Pan to nazywasz śpiewem! .
— Nie, to on tak nazywa. Zdaje mu się, że ma prześliczny głos, europejski, i tylko zazdrość kolegów wpakowała go tutaj, aby mu zagrodzić drogę do sławy. Ma jednak nadzieję wydostać się ztąd za protekcyą dam jakiegoś dworu europejskiego, które, jak utrzymuje, przepadają za nim, i dlatego codziennie odbywa ćwiczenia wokalne, aby mu głos nie zardzewiał i nie stracił giętkości. O! słyszysz pan, jak wokalizuje.
Krzyki wzmagały się coraz więcej, dochodziły czasem do takiej siły, że zdawało się, iż mu struny głosowe popękają w gardle od takiego natężenia.
— Niech się pan dobrodziej nie obawia, nic mu nie będzie, nic mu nie będzie, — uspokajał mnie Ski, gdy mu wyraziłem w tym względzie moje obawy, — co najwyżej, że ochrypnie na parę dni. Ale, jeżeli pana dobrodzieja to razi, to możemy na chwilę usunąć się na drugi korytarzyk, aż się uspokoi. Opowiem panu dobrodziejowi przez ten czas jego historyę, bo to jest ciekawy egzemplarz ze względu, że przedstawia znakomity prototypik wielu zwaryowanych artystów, którzy wałęsają się po świecie.
— Karyerę swoją artystyczną, — mówił dalej Ski, zaprowadziwszy mnie na ganek, którego sklepione arkady otwierały widok na posępny ogród, — zaczął ów facetus od chwili, w której go, jako koronnego osła wypędzono z drugiej klasy gimnazyalnej, wstąpił bowiem zaraz do teatru, gdzie dyrekcya po wypróbowaniu jego zdolności powierzyła mu wynoszenie krzeseł na scenę i udawanie żołnierzy z pensyą stałą 30 krajcarów od każdego występu. Po kilku latach doprowadził do tego, panie dobrodzieju, że występował już w rolach drugorzędnych lokajów, meldował gości, wchodzących na scenę, i brał udział w śpiewach i tańcach ludowych. W tym czasie napisał także komedyę na konkurs, która z powodu nieczytelnego pisma i błędów gramatycznych wcale czytaną nie była. Takie powodzenie zachęciło go do dalszej pracy na tem polu, i w przeciągu paru lat napisał kilkanaście dramatów, któremi zachwycali się we dwoje z jedną statystką, z którą zawiązał był bliższą znajomość i czytał jej w sekrecie swoje arcydzieła. Owocem tego czytania wspólnego było małe bobo, które przyszło na świat między aktem pierwszym a drugim szóstego dramatu.Ponieważ z liczbą dramatów mnożyła się także i liczba dzieci z przerażającą szybkością, przeto ich autorowie uważali sobie za obowiązek honoru utrwalić tę spółkę małżeńskim węzłem i zażądali zarazem od dyrekcyi podwyższenia gaży i benefisu, a gdy dyrekcya śmiechem tylko odpowiedziała na ich żądania, porzucili niewdzięczna scenę, która nie umiała ocenić ich zdolności, i udali się na prowincyę do wędrownej trupy, gdzie, jako byli artyści stołecznego teatru, od razu pierwszorzędne zajęli stanowisko, — on objął rolę amantów i bohaterów, ona zaś występowała kolejno, jako Marya Stuart, Kogucina w « Chłopach arystokratach», Klara w «Ślubach panieńskich» i Marya Joanna w «Kobiecie z gminu».Żyli więcej sławą, niż chlebem, bo chleb ich zjadały dzieci, które także, w miarę jak dorastały, wchodziły na scenę i obejmowały role, odpowiednie swemu wiekowi. W przedstawieniach Maryi Joanny nawet najmłodszy pędrak, który był jeszcze w pieluchach, brał czynny udział, za co rodzice pobierali osobne wynagrodzenie od dyrekcyj. — Pan dobrodziej, jak uważam, przysłuchujesz się z niedowierzaniem memu opowiadaniu, przypuszczasz, że komponuję te wszystkie szczególniki, aby się zabawić kosztem biednego szaleńca. Uchowaj Boże, — wszystko to wiem z jego pamiętnika, w którym zapisywał skrupulatnie ważniejsze momenta swego życia, rozumie się sto razy obszerniej i pompatyczniej, niż ja to panu dobrodziejowi opowiedziałem. Ma oprócz tego drugą księgę przy sobie, w którą powlepiane są afisze, w jakich figurowało jego nazwisko albo jego żony, recenzye, powycinane z różnych dzienników, zawierające bodaj najkrótszą o nich wzmiankę, choćby wymienienie nazwiska samego, wiersze, które mu koledzy jego powpisywali, na wet bilety wizytowe i z powinszowaniem imienin, — wszystko to, starannie powlepiane, zaopatrzone datą i obwiedzione ozdobnemi marginesami, spoczywa, niby pomniki w tej księdze, którą jemu podobało się nazwać księgą sławy, a którą pokazuje każdemu, czy chce, czy nie chce. Pana dobrodzieja nie minie także ta przyjemność.
— I cóż spowodowało jego obłąkanie? — spytałem.
— Głupstwo, drobnostka, niewinny żart kolegów zepsuł mu do reszty równowagę w mózgu, bo, jak to pan dobrodziej mógł osądzić z mego opowiadania, to on już dawno był waryatem, tylko takim, co to jeszcze ma kurs między ludźmi, i nie wiele potrzeba mu było, aby się tu dostał. Jedna owacyjka, którą mu koledzy z figlów urządzili, zrobiła z niego kompletnego waryata. Stało się to właśnie na tej scenie, na której rozpoczął był swoją karyerę artystyczną, bo po kilkunastu latach tułania się na prowincyi, powrócił znowu na nią, straciwszy w gonitwie za sławą połowę zębów, połowę dzieci, połowę włosów i żonę, która uciekła od niego, gdy się już nie kwalifikował więcej do ról amantów, — zostały mu tylko w całości wszystkie złudzenia, Co do wielkości jego talentu, — źle mówię: zostały, bo one rozmnożyły mu się w głowie, jak gąsiennice na wiosnę, i niepokoiły go ciągle.Dyrekcya trzymała go więcej z litości, niż z potrzeby, dajac mu małe rólki powierników, starych sług, czasami niemą rolę jakiego lorda lub króla, którą on traktował z powagą, posuniętą do śmieszności. Raz naprzykład, gdy w jakiejś operetce miał wyjechać na beczce jako Bachus, wziął tak na seryo tę niemą rolę, że począł formalnie studya nad kostiumem i charakteryzacyą Bachusa. Koledzy jego drwili sobie naturalnie z niego, bawili się jego kosztem, aż raz z żartu urządzili mu naprędce owacyę. Było to podczas jakiegoś przedstawienia, w którem występowały równocześnie w jednej scenie dwie artystki, nienawidzące się okrutnie. Ktoś z galeryi rzucił im wieniec, że jednak nie było wypisane, dla której właściwie był przeznaczony, żadna go sobie przywłaszczyć nie chciała, choć obie miały do niego pretensye i ochotę, i wieniec został na ziemi. Wtedy to jednemu z aktorów, właśnie temu, który eskortował do zakładu tutejszego owego biedaka, a który mi to-wszystko opowiadał, co panu mówię, przyszła myśl, żeby ten wieniec ofiarować Bachusowi, bo tak go już zwano za kulisami. Skorym do figlów spodobał się ten koncept, więc, co tchu, przybrawszy poważne miny, poszli gromadnie do Bachusa, który właśnie w kącie garderoby rozbierał się po przedstawieniu i był w największym negliżu, i, tytułując go czcigodnym jubilatem, ofiarowali mu w imieniu artystów i artystek i całej publiczności ów wieniec w uznaniu jego talentu i tyloletnich zasług i pracy na scenie.
— Któż mógł przypuścić. — dodał po chwili — że ten niewinny żart przyprawi go o zupełną utratę rozumu? On żart ten wziął całkiem na seryo, utrzymując, że mu się to dawno należało, i tylko zawiść rywalów stawiała mu przeszkody, ale on czekał cierpliwie, przekonany, że prawdziwy talent ostatecznie wybić się musi na wierzch i zyskać uznanie. To przekonanie o własnej wielkości urosło w nim w przeciągu jednej nocy do takich rozmiarów, że na drugi dzień był już kompletnym waryatem. Zdawało mu się, że jest nietylko wielkim aktorem dramatycznym, ale i znakomitym śpiewakiem, i, chcąc popisać się tym — talentem przed dyrektorem, zaczął wyprawiać w teatrze takie wrzaski i krzyki, że go musiano związać i tu odstawiono. Jest u nas dopiero trzeci tydzień, ale dał się już we znaki temi swojemi ćwiczeniami wokalnemi, które powtarzają się kilka razy dziennie i trwają blisko po godzinie. Zdaje mi się, że się już uspokoił, jeżeli więc pan dobrodziej ciekawy zobaczyć go z bliska, możemy bezpiecznie teraz zajrzeć do niego, bo paroksyzm już minął.
Jakoż w rzeczy samej, wszedłszy do celi, zastaliśmy go leżącego na wznak, spokojnie, bezwładnie na łóżku, tylko pierś falowała jeszcze z umęczenia. Był niedużego wzrostu, chudy, zawiędły, twarz miał wygoloną, a głowę łysą, gładką, jak kolano, tylko po bokach i z tyłu zostało trochę pomierzwionych siwych włosów, które robiły takie wrażenie, jakby mu się ciągle kurzyło z czupryny. Miał podobno dopiero lat — czterdzieści parę, a wyglądał już, jak starzec jaki. Leżał z przymkniętemi oczyma, ciężko odoychając, i zdawał się nie spostrzegać naszej obecności. Dopiero kiedy Ski krzyknął, otworzył oczy, a ujrzawszy nas, zerwał się prędko i podszedł wprost do mnie, wlepiając we mnie takie spojrzenie, jakby niem chciał przeszyć mnie na wylot.
— Pan jesteś dyrektorem teatru, co? prawda? Przyszedłeś mnie angażować. Chciałbyś pan może usłyszeć mój głos? co? kolosalny powiadam ci, król głosów, posłuchaj.
— Ten pan już miał szczęście podziwiać głos pański, — zawołał prędko Ski, widząc, że już na nowo zaczyna nadymać pierś i gardło.
— Słyszałeś pan! Tem lepiej, mówmy teraz o warunkach, nie jestem wcale wymagający: dasz mi pan tysiąc reńskich od każdego przedstawienia i sto benefisów, półroczny urlop z pensyą, karetę na próby i przedstawienia zaprzężoną w sto osób, adorujących mój talent, kieliszek trzęsionki po każdym akcie, nazwisko moje na afiszu złotem i literami, i to jak największemi, przynajmniej takiemi — tu pokazał rękami prze szło łokieć długości, — o! a przedewszystkiem daj pan w łapę, co łaska, bo bryndza okropna w kieszeni, dodał na ucho, zmieniając nagle ton mowy z konturnowego na zwyczajny, codzienny, ale trwało to niedługo, bo wnet przybrał znowu majestatyczną pozę, i, mierząc mnie dumnem spojrzeniem, rzekł: Pan się wahasz, bonie wiesz może, z kim masz do czynienia, nie czytałeś jeszcze mojej księgi sławy. Ha, byłem tego pewny.
Przystąpił bohaterskim krokiem do łóżka, wydobył z pod poduszki książkę w kwadratowym formacie, starą i zniszczoną, i, rzucając ją przedemnie na stół, odezwał się z powagą:
— Masz, czytaj, a dowiesz się, kto jestem.
Książka była, — tak jak mi to mówił Ski, zapełniona wycinkami z gazet i afiszów teatralnych, pożółkła od starości i zamazana po rogach od częstego przewracania kartek. Wycinki zawierały przeważnie banalne frazesy, któremi zwykle recenzenci teatralni zbywają podrzędnych aktorów, — jak naprzykład: że oddał swoją rolę wcale przyzwoicie, ze stał na wysokości swego zadania, albo przewyższył samego siebie. Przewracałem kartki machinalnie, niewiele zwracając na nie uwagi, nie myśląc nawet o tem, co czytam, bo myśl moja zajęta była w tej chwili przypominaniem sobie tych wszystkich literatów, muzyków, malarzy, którzy takie same, jak ów waryat, mieli wyobrażenie o swojej wielkości, o swoim talencie i takie same nieusprawiedliwione niczem, chyba ich własną zarozumiałością pretensye do świata. Ilu ja takich znałem. To też z różnych zakątków mojej pamięci. wyłazili Coraz nowi, i niezadługo tłumy ich widziałem w mojej głowie. Przypomniał mi się mój służący, Franciszek, który grając na harmonijce, szedł przez wieś z taką dumą, że zdawało mu się, iż na całym świecie niema od niego lepszego muzyka. Przypomniał mi się jeden artysta-skrzypek, który majątek cały poświęcił na wydoskonalenie się w grze i na starość dawał koncerta przed pustemi ławkami po małych miasteczkach galicyjskich. — — Stanął mi na myśli ów deklamator z długiemi jasnemi kędziorami, o melancholijnem spojrzeniu, w papierowym półkoszulku i kołnierzyku, wytartym fraku, występujący na estradę, który dobrowolnie porzucił posadę urzędnika w komisyi skarbu, dającą mu przyzwoite utrzymanie, przenosząc nad to włóczęgę za sławą po świecie o głodzie i chłodzie. A ci literaci, którzy z plikami poematów, dramatów, pielgrzymują od redakcyi do redakcyi, od wydawcy do wydawcy, wyczekują pod drzwiami dyrektorów teatrów całe mi godzinami, męczą swoich znajomych odczytywaniem nieśmiertelnych arcydzieł, jakich nikt drukować nie chce, czyż to nie wierny obraz owego waryata? W nim, jak w potłuczonem zwierciadle, widziałem skarykaturowane, powykrzywiane rysy tamtych, a po części i siebie samego. To też zrobiło mi się dziwnie głupio na sercu, i co tchu, chciałem stracić z oczu tę karykaturę pretensyj artystycznych. Ski odgadł mi to z twarzy zapewne, bo, przekrzywiając ku mnie twarz, spytał z uśmiechem?
— Pan dobrodziej ma już widzę dosyć tego, może pójdziemy dalej?
— Jak to, pan odchodzisz? — zawołał gwałtownie artysta, zastępując mi drogę, — więc i pana intryganci, rywale moi przerobili już na swoje kopyto? — nagadali ci na mnie niestworzonych rzeczy, prawda? — mów, — chwycił mnie za piersi.
— Ależ panie kochany, — odezwał się prędko za mnie Ski, — pan dyrektor chce pana zaangażować i właśnie idzie po pieniądze.
— A skoro tak, to co innego, — rzekł waryat, puszczając mnie wolno. — Tylko radzę panu śpieszyć się, bo dwudziestu dwóch dyrektorów ubiega się o mnie. jeżeli się pan spóźnisz, będziesz tego gorzko żałował.
— Za minutę będziemy, — odpowiedział mu Ski, zasuwając rygle, — a mnie aż lżej się zrobiło, gdy ujrzałem się na korytarzu; tak widok tego człowieka męczył mnie i przygniatał swojem... swejem (jakby to powiedzieć, nie obrażając siebie samego?), no! po prostu powiedziawszy, swojem podobieństwem do nas wszystkich, mających pewne pretensye do sławy, do publicznego uznania etc. Zawsze to nieprzyjemnie pomyśleć, bodaj przez chwilę, że się jest, jeżeli nie zupełnie kwalifikowanym waryatem, to przy. najmniej jakim takim kandydatem na waryata.Chciałem o tem jak najprędzej zapomnieć i dlatego, wyprzedzając mego przewodnika, zbliżyłem się do okratowanego okienka najbliższych drzwi i, zajrzawszy przez nie do wnętrza, zobaczyłem: jakąś chudą, wysoką postać, zgiętą w pokornym, ukłonie prawie we dwoje do ziemi. Postać ta odzianą była w długi popielaty szlafrok, zawieszony od góry do dołu orderami kotylionowemi, krzyżykami, powykrawanemi z marchwi czy też ziemniaków, i innemi dziwaczne mi insygniami.
— Któż to jest? — spytałem mego przewodnika, — pewnie urzędnik jaki?
— Nie, panie dobrodzieju, to jest szlachcic galicyjski, szlachcic z dziada i pradziada, bene natus, a do tego possessionatus, i to dobrze possessionatus; ale zachciało mu się gwałtem orderu i tytułu barona. Bóg wie, co nie wyrabiał, aby dojść do tego: kłaniał się starostom, fetował u siebie komisarzy, zasługiwał się wszystkim figurom rządowym; powiadają, że nawet sekretnie posyłał szlachetne denuncyacye na swoich sąsiadów, mniej lojalnie usposobionych, — i trzeba nieszczęścia, panie dobrodzieju, że wtedy, kiedy już sądził się bliskim celu swych marzeń, rząd zmienia całkiem politykę; biurokraci dawnego autoramentu idą w «odstawkę», a jeden z najzaciętszych jego wrogów, który podobno nawet był skazany na śmierć za zbrodnię stanu, został powołany na wysoki urząd i dano mu tytuł ekscelencyi. Ten przewrót w polityce przewrócił zupełnie w głowie naszemu szlachcicowi i musiano go oddać do czubków. Cała jego waryacya na tem się ogranicza, że pisze ciągle sekretne denuncyacye o niebezpiecznych knowaniach rewolucyonistów, lepi sobie z chleba albo wydłubuje z gotowych ziemniaków najrozmaitsze ordery, nazywa je po swojemu i obwiesza się niemi, a po każdym takim nowym orderze jedzie niby do dworu przedstawić się i dziękować za odznaczenie. Teraz właśnie jest w chwili takiego dziękowania, — i będzie panu tak stał dwie, trzy godziny bez odpoczynku, bo jak popowiada, chce tem ustawicznem staniem przekonać rząd, że przy nim wiernie stoi i stać będzie.Pan dyrektor zakładu powiedział, że jego tu długo trzymać nie będzie, bo tego rodzaju waryacye w dzisiejszych czasach uważają się za nieszkodliwe, a nawet konieczne. Obok mamy tu drugiego takiego samego waryata, tylko z pewną odmianą. Jest to wojskowy, major czy kapitan, który wskutku niepomiernego używania różnych spirytualiów dostał się tutaj. Ten także lubi dekorować się różnemi orderami, tylko że nie oddaje za nie głębokich pokłonów; ale za to bierze się pod boki, maszeruje najrozmaitszemi krokami po izdebce, powtarzając: »Eins, zwei, eins, zwei«, — i utrzymuje, że w ten sposób służy krajowi. Musieliśmy mu założyć kaftan, bo wczoraj na spacerze mało na śmierć nam nie ubił jednego rzeźnika, który tu także siedzi na delirium tremens. Poszło im o to, że rzeźnik chciał być za pan brat z majorem, podał mu rękę i powiedział: Wie gehts, Bruder?, a kiedy major, obrażony taką poufałością obrócił się plecami do niego. uparty rzeźnik wciąż łaził za nim i zaczął mu udowadniać, że wojskowi i rzeźnicy są jednego fachu, z tą tylko różnicą, że rzeźnicy zabijają bydło na ludzką potrzebę, a wojskowi trudnią się rzezią ludzkiego mięsa, za które w jatkach niktby nie dał złamanego grosza. Te argumenta doprowadziły pana majora do takiej wściekłości, że byłby uśmiercił biednego rzeźnika, gdybyśmy go nie by li obronili. I tak poleży sobie nieborak z jaki miesiąc, zanim się na dobre wyliże.
— A teraz — mówił dalej Ski, prowadząc mnie w głąb korytarza. — pokażę panu dobrodziejowi naszego milionera. Na świecie był on kupcem, który gwałtem chciał zrobić wielki majątek, ale mu nie szło. Dwa razy bankrutował, nareszcie, nie poprzestając na skromnych zyskach kupieckich, wdał się w grę na giełdzie, i stracił wszystko. To przyprawiło go o utratę rozumu.Zdaje mu się teraz, że jest milionerem, że posiada bajeczne skarby, mimo to ciągle jeszcze zbiera, ciągle spekuluje i wszystkiego mu zamało, Wydłubuje z murów, z ziemi kamyczki i chowa je po kieszeniach w przekonaniu, że to nadzwyczaj kosztowne dyamenty. Każdy kawałek papieru, co mu wpadnie pod rękę uważa za akcyę lub banknoty, zbiera je w sekrecie przed nami, porządkuje je i układa, — ma tego stosy pod łóżkiem. O! przypatrz się pan. Jest właśnie zajęty w tej chwili spisywaniem swego majątku.
To mówiąc, uchylił drzwiczek, zasłaniających okratowane okienko we drzwiach, kiwnął na mnie głową, abym się zbliżył.
— Nie wejdziemy — szepnął mi po cichu, — do środka, boby narobił okropnego krzyku, — gdyż każdego, co wchodzi do niego, uważa za złodzieja lub rabusia, który chce mu zabrać jego skarby. Ztąd może go, pan spokojnie obserwować.
— Zajrzałem, ale w pierwszej chwili nie zobaczyłem nikogo, celka wydawała mi się pustą; dopiero, rozpatrzywszy się lepiej, dostrzegłem w ciemnym kącie, koło łóżka, coś ruszającego się na podłodze. Były to dwie nogi waryata, któremi wywijał w powietrzu, podczas gdy reszta ciała zanurzoną była pod łóżkiem, Po jakimś czasie wylazł ztamtąd, zakurzony, powalany, z pomierzwioną głową, trzymając w obu rękach mnóstwo starych papierów, które gwałtownie przyciskał do piersi. Obejrzał się podejrzliwie naokoło, jakby się chciał przekonać, czy go kto nie widzi, potem zaczął szybko przebierać papiery, śliniąc palce co chwila, i zapisując na ziemi jakieś zygzaki; które miały niby cyfry oznaczać. Ruchy jego były niespokojne nerwowe, twarz żółta jak cytryna, a w niej malowała się zajadła gorączkowa chciwość; chudy był tak, że wszystkie kości porachować mu można było przez skórę.
— To już kandydat na, nieboszczyka, — szeptał mi dalej Ski. — Dyrektor powiada, że z niego już nic nie będzie, i nie pociągnie więcej, jak parę tygodni, bo nie ma żadnego snu i nic jeść nie chce.
— Nie chce? — — dlaczegóż?
— Powiada, że nie ma czasu. Pan się dziwi temu? — A na świecie, proszę pana, mało to mamy takich waryatów, co zabijają się nadmierną pracą, nie dośpią, nie dojedzą, zajęci ciągle robieniem majątku, a im więcej go mają, tem więcej pragną, i ta gorączka pieniędzy wyniszcza ich, trawi, i doprowadza do grobu. Waryaty, panie! istne waryaty, jak Boga kocham! chociaż świat ich nazywa mądrymi. — Ostatnie słowa powiedział tak głośno, że dosłyszał je siedzący w celi waryat i w tej chwili rzucił się na rozłożone po ziemi papiery, przykrył je sobą i wystraszonemi oczyma spoglądał ku drzwiom, drżąc na całem ciele.
— To ja, to ja, — rzekł Ski, uspakajając go, — przyszedłem zapytać się pana, czybyśmy się nie przeszli trochę po ogrodzie?
— Nie mam czasu, nie mam czasu, — za wołał prędko waryat, dajcie mi święty spokój z waszemi spacerami, — bilans jeszcze nie gotowy, miliony cyfr niepozaciąganych w księgi, chaos, nieporządki, roboty na jakie parę lat, — idźcie sobie do stu djabłów i nieprzeszkadzajcie!
— Nie ma sposobu, — rzekł do mnie Ski, — wyciągnąć go na świeże powietrze. Z początku próbowaliśmy zmusić go gwałtem do tego, ale nam wyprawiał takie wrzaski, tak się rzucał, bił, pienił ze złości, że to bardziej jeszcze powiększało jego chorobę. Dlatego dyrektor pozwolił zostawiać go w celi. Ale i tu nie zawsze spokojny. Co chwila zrywa się za lada szmerem, nasłuchuje, bo mu się zdaje, że się ktoś dobywa do niego, że go chcą okradać, i wtedy zaczyna wrzeszczeć przeraźliwie, wołając na pomoc policyi, żandarmów,
— No, tom panu dobrodziejowi pokazał wszystkich główniejszych. naszych pacyentów.Mamy ich tu jeszcze kilkunastu, ale ci już mniej ciekawi. Jest paru melancholików, z których jeden dostał czarnej melancholii z powodu swojej połowicy, która mu się sprzeniewierzyła. Nie odzywa się nic do nikogo, tylko chodzi po cichu na palcach, jakby się skradał, jakby kogoś szpiegował, czai się, jak tygrys do skoku, aby, jak mówi, złapać niewierną na gorącym uczynku. Jeżeli. pan dobrodziej chcesz, możesz mu się przypatrzeć z ganku; ale pan dobrodziej pewnie nie ciekawy, bo na świecie nie trudno spotkać takich waryatów, to jest, chciałem właściwie powiedzieć: takich mężów, zazdrosnych o swoje żony. Mamy tu kilku młodzieniaszków, którzy zawcześnie sobie zaczęli hulać, aż też przehulali rozum. Dyrektor niechętnie trzyma takich w zakładzie, chyba że rodzina płaci za nich, albo też trafi się taki, co już całkiem głowę stracił, bo półgłówków puszcza wolno, i pewnie niejednego z takich musiał pan dobrodziej widywać, rozpierającego się w loży i biegającego z aktorkami, albo przeglądającego się we wszystkich lustrach w cukierni. Poznać łatwo takiego półgłówka, bo zawsze albo gwiżdże, albo śpiewa pod nosem, oczy ma przymrużone, ale za to gębę otwartą, ażeby resztki rozumu tamtędy sobie swobodnie odpływać mogły. Dawniej tego rodzaju waryaci mieli zwyczaj rozdzielania włosów z tyłu i z przodu na dwie połowy, teraz zapuszczają grzywki, które im całkiem zakrywają czoła, dlatego nasz dyrektor zwie ich bezczelnymi. Już to on nie jest przyjacielem tych półgłówków rozpustnych i jak którego dostanie, to go trzyma tak ostro, że niech ręka boska broni, — bo powiada, że miękkie i pobłażliwe wychowanie jest matką tego rodzaju waryatów. Oprócz tych paniczów mamy tu jeszcze jednego amatora samobójstwa. Maniak ten wymyśla najrozmaitsze sposoby pozbycia się życia. Przedwczoraj dopiero odcięliśmy go od kraty, na której się powiesił na szelce. Dziś znowu stłukł szybę i zaczął połykać szkło.
Tego już chyba nie upilnujecie, — rzekłem.
Owszem, panie, dyrektor ma nadzieję wyleczyć go zupełnie.
— Czem?
— Dobrem odżywianiem. Utrzymuje bowiem, że katar kiszek i żołądka jest głównym powodem większej części samobójstw, i gdyby ludzkość starała się utrzymywać w dobrym stanie żołądki jednostek, samobójców by prawie niebyło na świecie.
—Bardzo wierzę.
— A, prawda, byłbym o tym całkiem zapomniał, bo też to jest fenomenalny waryat.Chodźno tutaj.
Słowa te odnosiły się do jakiegoś obdartusa, który wszedł właśnie na korytarz; cały jego ubiór składał się z koszuli i spodni, zawieszonych na jednej krajce; głowę miał rozczochraną, a nogi bose. Na skinienie i głos Skiego zbliżył się ku nam, patrząc śmiało i zuchwale w oczy.
— Anibyś pan zgadł, — odezwał się do mnie Ski, — jaki jest rodzaj waryacyi tego obdartusa za kogo się ma ten chłystek. Oto ni mniej, ni więcej, tylko za Pana Boga. No, i nie śmieszne to, proszę pana? Gdyby przynajmniej był jakim kacykiem, królikiem Zulusów lub Hotentotów albo jakimś delajlamą indyjskim, toby mu można jeszcze wybaczyć, żeby się miał za pomazańca bożego, za monarchę z bożej łaski; ale takie ordynarne chłopisko, podobno nawet złodziej, żeby miał bezczelność uważać się za Pana Boga, — to przecież oburzające jest, nie prawdaż? — O! zaraz go pan usłyszy.
— Kto ty jesteś? — spytał, zwracając się do waryata?
— Jom jes Pon Bóg, co to szybko stworzuł odkupiuł.
— Kto? — Pon Bóg, co to szyćko stworzuł odkupiuł, — powtórzył głośniej.
— No, słyszysz pan. Prawda, że to oryginalne i wcale niewytłumaczone, w jaki sposób ten łapserdak przyszedł do takiego mniemania o sobie? Złapano go bowiem na jakiejś kradzieży we wsi; poszkodowani wymierzyli sobie na miejscu sprawiedliwość i obili tak, że na miejscu dostał obłędu i odrazu zaczął mówić, że jest Panem Bogiem, że wszystko, co na świecie jest, należy do niego, że wszystko, co się dzieje, dzieje się przez niego, i tym podobne brednie.Taki waryat — to już specyalnie tylko w domu obłąkanych trafić się może. Wprawdzie ja znałem bardzo wielu takich, którzy, gdziekolwiek cokolwiek się stało, przypisywali sobie, swoim wpływom, ale przecież żadnemu z nich niewpadło nazywać się Panem Bogiem ani nawet namiestnikiem Pana Boga, na to już trzeba kompletnego waryata. Waryacya ta tem ciekawsza, że obłędy z charakterem religijnym rzadko bardzo ukazują się u mężczyzn. U kobiet zobaczysz pan dobrodziej kilkanaście takich wypadków, manie religijne są tam bardzo zwykłą rzeczą.Jeżeli pan dobrodziej pozwoli, możemy się tam teraz pofatygować.
— Możeby pon jakie cygarko abo papirusa? — odezwał się ów mniemany Pan Bóg, zastępując nam drogę.
— Jeżeliś Pan Bóg, to sobie stwórz cygaro, rzekł Ski, odsuwając go na bok.
Trzeba by!o wypadku, że właśnie w bocznej kieszeni mojego surduta sterczało kilka cygar;maniak dostrzegł je i, zręcznym złodziejskim ruchem pochwyciwszy mi jedno w przechodzie, wsadził do gęby z tryumfującą miną i odszedł powtarzając:
— Jom jest Pon Bóg, chtóry to szyćko stworzuł i odkupiuł.
Uśmiałem się z tej twórczości waryata, a Ski, sprowadzając mnie na dół do kobiet, opowiadał mi po drodze o nim różne ciekawe szczegóły, jak naprzykład to, że w samych początkach zachciewało mu się, aby wszyscy chorzy dawali mu ze swoich porcyj dziesięciny i ofiary, i domagał się tego od nich tak natarczywie, grożąc im za nieposłuszeństwo nietylko swoim gniewem boskim, chorobami i różnemi plagami, ale i pięścią, że go — aż parę razy dla poskromienia dobrze osmagać za to musiano.
Gdyśmy zeszli na dolny korytarz, po którym uwijały się posługaczki, kobiety o surowych, nabrzękłych twarzach, herkulesowych kształtach, bo takie umyślnie dobierano do pilnowania chorych, z któremi nieraz mocować się trzeba było, Ski, zwracając się do mnie, rzekł:
— Zaprowadzę pana najprzód do Barbary Ubryk, która tyle hałasu narobiła w swoim czasie. Wszystkie panie, zwiedzające zakład, a bywa takich niemało, bo kobietki lubią silne wrażenia i dlatego tak licznie i chętnie idą na wszelkie egzekucye, na przedstawienia w cyrku i do szpitalów, otóż wszystkie najpierw ej pytają się o Barbarę Ubryk i, co tchu, śpieszą do niej, ale jeszcze prędzej się wynoszą, bo baba gada takie obrzydliwości i paskudne słowa, że uszy trzeba zatykać.
— Więc żyje jeszcze ta. Barbara Ubryk? — spytałem,
— Żyje panie, i upasła się kobiecina tak, że ruszać się nie może. Po całych dniach siedzi w łóżku i wygaduje różne sprosności, ajak mężczyznę zobaczy, to jej się aż oczy świecą.Pan dobrodziej zapewne wie, że ona cierpiała na....
— Wiem, wiem.
— I że chciała uciekać z klasztoru, i dlatego ją zamurowano? Doktorzy tylko nie zgadzają się, co do czasu, kiedy właściwie rozpoczęła się jej waryacya: czy wtedy, kiedy wstąpiła do klasztoru, czy kiedy chciała z niego uciekać? Nasz pan dyrektor utrzymuje, że wstąpienie do klasztoru było pierwszą oznaką zboczenia umysłowego, a dalsze objawy były skutkiem tego.
To mówiąc, otworzył drzwi celki, w której słychać było pobożny śpiew, nucony jednostajnym piskliwym głosem. Śpiew ten jednak nie wychodził z ust Barbary Ubryk, ale jej towarzyszki, jakiejś młodej i wcale przystojnej dziewczyny, której się zdawało, że jest Matką Boską, i po całych dniach stała na środku izby z rękami, złożone mi do modlitwy, oczami utkwionemi i w sklepienie, i nuciła: « Anioł pański zwiastował mnie, Pannie Maryi, że pocznę z ducha świętego». Pochodziła ona z prostej klasy; była podobno służącą i do tego bardzo nabożną; należała do rozmaitych bractw i stowarzyszeń religijnych, a ostatecznie należała do jakiejś sekty sidzińskiej, tak zwanej od wsi Sidzina, w której sekta ta wzięła początek, — i wtedy dostała religijnego obłędu. Była w ciągłej ekstazie, modliła się tylko i śpiewała. Dla kontrastu umieszczono ją właśnie w jednej celi z eks-zako-micą, której obłęd nie miał żadnej cechy religijnej, a białe, wypasione i wydelikacone ciało z różowem zabarwieniem, lubieżnie patrzące oczy i wilgotne, rumiane usta wyrażały czystą zmysłowość, tem wstrętniejszą przy siwych włosach. Ubrana była w biały, szpitalny czepek, biały kaftanik i siedziała na łóżku, zwinąwszy nogi po turecku pod siebie. Gdy nas zobaczyła wchodzących, zaiskrzyły się jej oczy i zaczęły niespokojnie biegać po ścianach, to znowu zatrzymywały się na mnie, jakby mnie niemi przeszyć chciała, a bezzębne wargi wyrzucały z siebie pojedyńcze słowa głosem, nieco przytłumionym i jakby nieśmiałym:
— A, jesteś tu? — przyszedłeś, — przyszedłeś? no, chodź, chodź, — ty....
Dalszych słów ze względu na przyzwoitość powtarzać tu nie będę. To tylko powiem, że, skoro nie posłuchałem jej wezwania i nie zbliżyłem się, rzuciła na mnie taki grad sprośnych przezwisk, iż musiałem wynieść się co prędzej, aby chorej nie rozdrażniać więcej moją obecnością.
Przeszliśmy do drugiej celki, w której siedziała jakaś szynkarka, chorująca na dewotkę i hrabinę zarazem. Miała się podobno nieźle, jak mi Ski opowiadał, — na szynku dorobiła się tyle, że mogła sobie kupić jakąś kamieniczkę.Ale to było powodem, że zachorowała na kamieniczną panią i poczęła małpować wielkie damy. Więc najprzód sprawiła sobie wielki burnus atłasowy w kwiaty, podbity gronostajami, i czarny kapelusz z ogromnym czarnym woalem, następnie, jakkolwiek czytać nie umiała, nakupowała sobie całą niemal bibliotekę książek do nabożeństwa i włóczyła się z niemi po wszystkich kościołach na pasye, nowenny, odpusty,czterdziestodniowe nabożeństwa.
— Byłoby jej to uszło, — mówił dalej Ski, bo ileż to mamy podobnych waryatek, chodzących wolno po. >;ecie, ale nasza szynkarka-hrabina oprócz dewocyi, którą uprawiała publicznie, ostentacyjnie, oddawała się także w sekrecie gorącym napojom, zaczęła arystokratycznie od herbaty z arakiem i wina, aż doszła do najordynarniejszej śmierdziuchy, która oprócz trądów na twarzy sprowadziła jej także przewrót w głowie. Zaczęła po kościołach skandale wyprawiać, kazania mówić, księży przy mszy poprawiać, aż musiano ją zamknąć tutaj. Siedzi tu już lat parę, i cała jej waryacya na tem się ogranicza, że rozmawia sobie po całych dniach za pan brat z Panem Bogiem, wskutku tego uważa sobie za ubliżenie rozmawiać z ludźmi i traktuje ich, jak bydło, niegodne jej spojrzenia. Niech się pan nie sili nawet zaczepiać ją rozmową, bo panu z pewnością nie odpowie. Na tym punkcie jest okropną arystokratką. Nawet względem Matki Boskiej pokazuje pewne tony, bo, jak się kiedyś wygadała przed doktorem, nie ma pewności, czy była ochrzczoną, a ona ze zwyczajnemi żydówkami nie myśli się zadawać. Jest tu jeszcze coś pięć czy sześć takich ichmościanek, zbzikowanych na punkcie religijnym wskutku przesadnej pobożności i zbytniej egzaltacyi; — mamy nawet jednę starą elegantkę, której się zachciało zostać gwałtem świętą Zuzanną i naśladuje ją w ten sposób, że się pozbywa wszelkich strojów, drze na sobie wszystko, co jej dadzą; ale dyrektor nie pozwala ją odwiedzać; więc pan dobrodziej daruje, że go poprowadzę gdzieindziej, a mianowicie do jednej prostej, ordynarnej dziewki od krów, której waryacya jest skarykaturowanym obrazem różnych zalotnic. — Zobaczysz pan u niej w grubych, szorstkich zarysach to, coś pan zapewne nieraz spotykał w życiu w formie wykwintniejszej, delikatnej, powabnej. Ma ona manię wabić do siebie mężczyzn; co którego zobaczy, to miga na niego palcami i oczyma; ale niech Bóg broni, żeby który uwierzył tym zwodniczym pokusom i zbliżył się, bo go podrapie, pokopie. Jeden z asystentów doktora mało żywy wyszedł, jak go dostała w swoje ręce. Jest ona wytłumaczona, bo podobno jakiś wiejski donżuan grubo zawiódł jéj zaufanie i naraził ją na wstyd i coś gorszego jeszcze, co właściwie było powodem jéj obłąkania; ale czém usprawiedliwić te ichmościanki, co to panów wabią i kokietują, a potém, jak dokażą swego, obracają się plecami, i bywaj zdrów, pisz do mnie na Berdyczów. Takie bym panie zamykał, jeżeli nie w domu kary i poprawy, bo to szkodliwsze od waryatów istoty. Prawda, panie?
Potakiwałem mu głową, bo cóż było robić z waryatem? Wiedziałem, że waryat każdy lubi wszystkich innych uważać za waryatów, tylko nie siebie, nie chciałem mu się więc sprzeciwiać, by go nie rozdrażniać, i w milczeniu zniosłem tę obelgę, że śmiał wszystkie zalotne kobietki nazywać waryatkami. Pomylił się nieborak w sądzie i wziął przyczynę za skutek, bo, że te panie wielu ludzi doprowadzają do waryacyi, nie wypada z tego, żeby same miały jakiekolwiek kwalifikacye na waryatki.
— A teraz pokażę panu pańską dobrą znajomą, — rzekł Ski, zatrzymując się przed jedną celą,
— Moją znajomą? — spytałem z pewną obawą, bo zawsze to nie miła rzecz spotkać się w takich okolicznościach, w takiem miejscu z osobą, którą się znało przedtem, jako zdrową i rozsądną, a widzi potem ze zrujnowanemi władzami umysłowemi w okropnym duchowym rozstroju. Mimowoli cofnąłem się od drzwi.
— Niech się pan nie obawia, jest ona więcej śmieszną, niż straszną. Zresztą i tak nie spostrzeże pańskiej obecności, bo zanadto zajęta jest sobą.Nie prowadzę pana do środka, boby pan kataru dostał. Taki tam zaduch. Wystarczy panu przypatrzeć się jej przez okienko.
To mówiąc, odsunął drzwiczki, zamykające okienko, i zobaczyłem coś, co się nie da tak łatwo opisać. W ogólnych zarysach było to niby do kobiety podobne, a raczej do szkieletu kobiecego, powleczonego żółtą skórą, z głową olbrzymią, bo powiększoną ogromną masą kłaków, powyskubywanych z materaca, poduszka, przywiązaną na tasiemce, zastępowała turniurę, której matka-natura, a raczej macocha-natura całkiem odmówiła tej istocie; z przodu także sterczały jakieś podrabiane wdzięki kobiece, a małą jej figurę podwyższały o kilka cali małe szczudełka, poprzywiązywane do nóg. W dzisiejszych czasach podobny widok możeby nie zdziwił mnie wcale, bo oczy nasze miały czas oswoić się z tego rodzaju dodatkami, ale wtedy, — a przypominam, że to było w roku 1876, wyglądało to potwornie, obrzydliwie, karykaturalnie. Twarzy nie widziałem, bo strojnisia ta stała tyłem do nas i wpatrywała się w przeciwległą ścianę, jakby patrzyła w lustro, krygując się i przybierając różne pozy, co jedną, to śmieszniejszą.Nareszcie obejrzała się, i zobaczyłem monstrum! twarz długą i chudą, wy bieloną kredą i wyczernioną nad oczyma węglem, z otwartemi, jak czeluść ustami, do których właśnie wkładała garnitur zębów.
— Ale ja nie znam, — nie znałem nigdy tej osoby, — zaprotestowałem żywo.
— Tej może nie, — odrzekł, śmiejąc się złośliwie Ski, — ale znałeś pan zapewne setki jej podobnych elegantek, które naprzekór naturze robią z siebie czupiradła. Ciekawyś pan może, w jaki sposób ta dostała się tutaj? Nie z miłości, broń Boże! bo ona prócz siebie i swego ciała nic więcej nie kochała, o niczem nie myślała, i właśnie wskutku przesadnej troskliwości o swoje wdzięki zwaryowała. Jakiś szarlatan doradził jej płyn na porost włosów, w którym prawdopodobnie były jakieś substancye, szkodliwie działające na mózg; bielidła, których używała na twarz, zatruwały powoli ołowiem jej organizm; morfina, której używała dla wzmocnienia nerwów, i atropina, którą zapuszczała sobie w oczy dla nadania im blasku, — wszystko to razem tak szkodliwie podziałało na umysł, że sprowadziło ją tutaj. Po całych dniach nic nie robi, tylko się stroi; co jej wpadnie pod rękę, to wszystko pakuje na siebie, a jak się dostanie do ogrodu, to wszystkie kwiaty chce poobrywać dla upiększenia swojej osoby. Stare to i chude, że aż kości chrzęszczą pod skórą, i na nogach ledwie utrzymać się może, a jeszcze jej się strojów zachciewa. Takie one wszystkie, panie dobrodzieju, — co znałem którą, to waryatka jedna w drugą. — A! prawda — nie wszystkie, nie wszystkie, — dodał, poprawiając się po chwili.Jest tu jedna, która, od czasu, jak ją tu przyprowadzili, nie pomyślała jeszcze ani o przeczesaniu się, ani o zmianie stroju. Siedzi z założonemi rączętami, zapatrzona przed siebie, nie widząca nic, nikogo. Gdyby jej nie karmiono, umarłaby z głodu. Chodź pan, pokażę panu, bo takich waryatek może pan nie spotkasz więcej na świecie. Wyobraź pan sobie! dziewczyna, która z miłości zwaryowała, i to z miłości dla biednego studenta. Kochali się bardzo, — ona czekała, aż zda egzamina na doktora; on uczył się, uczył, aż zapadł na suchoty. Wynieśli go na cmentarz, a ją tu przywieziono. O, patrz pan, co to za aniołek I prawda? tylko modlić się do tego.
Mówił to ze łzami w oczach i patrzył na nią zachwycony. Dzieweczka w istocie była piękną, tą pięknością pączka, w którym oprócz tego co się widzi, odczuwa się jeszcze piękności ukryte, nierozwiniętej ubiór miała skromny, włosy, gładko uczesane, oczy, jakby kirem powleczone.
— Od czasu jak ją tu przywieziono, — szepnął mi Ski, — bo nie śmiał wobec niej mówić głośno, jakby znajdował się w kościele, — od czasu jak ją tu przywieziono, a będzie już drugi tydzień, siedzi tak ciągle nieruchoma i nie przemówiła jeszcze ani jednego słowa. Cała jej waryacya, to to uporczywe milczenie. Zamknęła biedaczka usta, jakby się bała, żeby przez nie miłość jej nie uleciała, jak kanarek z otwartej klatki. Chodźmy, panie, bo się serce kraje patrzeć na to biedactwo.
Otarł skrycie oczy rękawem i poszedł naprzód. Nagle zatrzymał się i rzekł:
— Pokazałbym panu jeszcze to i owo, ale słyszę, że już dzwonią na mnie. Godzina obiadowa, a waryaci nie lubią czekać. Więc pan pozwoli, że go odprowadzę do furty.
Namyślałem się, czyby za fatygę nie dać mu co w rękę, ale przyszły mi na myślowe sumy bajońskie, o które się procesował z rządem, i zawahałem się. I dobrze zrobiłem, bo, jak mi potem powiedział dyrektor, byłby mnie za taką obelgę bez namysłu poczęstował w głowę kluczami. Z grzeczności tylko oprowadzał gości po zakładzie. Uważał się za równego z nimi. To też, gdy odprowadził mnie do furty, nieomieszkał zapytać:
— A z kimże miałem przyjemność?
Powiedziałem mu moje nazwisko, ale go to nie zadowoliło, bo zaraz spytał:
— A godność?
— Literat. Także waryat, — rzekłem ze śmiechem, — według pańskiego poglądu, tylko że nie szkodliwy, — prawda?
— Owszem, panie, szkodliwy, i bardzo, bo nietylko sam ma przewrócone w głowie, ale i drugim w głowach przewraca. Ścielę się do stópek pana dobrodzieja, — sługa, służka uniżony.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.