Strona:Michał Bałucki - Nowelle.djvu/366

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Od czasu jak ją tu przywieziono, — szepnął mi Ski, — bo nie śmiał wobec niej mówić głośno, jakby znajdował się w kościele, — od czasu jak ją tu przywieziono, a będzie już drugi tydzień, siedzi tak ciągle nieruchoma i nie przemówiła jeszcze ani jednego słowa. Cała jej waryacya, to to uporczywe milczenie. Zamknęła biedaczka usta, jakby się bała, żeby przez nie miłość jej nie uleciała, jak kanarek z otwartej klatki. Chodźmy, panie, bo się serce kraje patrzeć na to biedactwo.
Otarł skrycie oczy rękawem i poszedł naprzód. Nagle zatrzymał się i rzekł:
— Pokazałbym panu jeszcze to i owo, ale słyszę, że już dzwonią na mnie. Godzina obiadowa, a waryaci nie lubią czekać. Więc pan pozwoli, że go odprowadzę do furty.
Namyślałem się, czyby za fatygę nie dać mu co w rękę, ale przyszły mi na myślowe sumy bajońskie, o które się procesował z rządem, i zawahałem się. I dobrze zrobiłem, bo, jak mi potem powiedział dyrektor, byłby mnie za taką obelgę bez namysłu poczęstował w głowę kluczami. Z grzeczności tylko oprowadzał gości po zakładzie. Uważał się za równego z nimi. To też, gdy odprowadził mnie do furty, nieomieszkał zapytać:
— A z kimże miałem przyjemność?
Powiedziałem mu moje nazwisko, ale go to nie zadowoliło, bo zaraz spytał: