Przejdź do zawartości

Strona:Michał Bałucki - Nowelle.djvu/351

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie wejdziemy — szepnął mi po cichu, — do środka, boby narobił okropnego krzyku, — gdyż każdego, co wchodzi do niego, uważa za złodzieja lub rabusia, który chce mu zabrać jego skarby. Ztąd może go, pan spokojnie obserwować.
— Zajrzałem, ale w pierwszej chwili nie zobaczyłem nikogo, celka wydawała mi się pustą; dopiero, rozpatrzywszy się lepiej, dostrzegłem w ciemnym kącie, koło łóżka, coś ruszającego się na podłodze. Były to dwie nogi waryata, któremi wywijał w powietrzu, podczas gdy reszta ciała zanurzoną była pod łóżkiem, Po jakimś czasie wylazł ztamtąd, zakurzony, powalany, z pomierzwioną głową, trzymając w obu rękach mnóstwo starych papierów, które gwałtownie przyciskał do piersi. Obejrzał się podejrzliwie naokoło, jakby się chciał przekonać, czy go kto nie widzi, potem zaczął szybko przebierać papiery, śliniąc palce co chwila, i zapisując na ziemi jakieś zygzaki; które miały niby cyfry oznaczać. Ruchy jego były niespokojne nerwowe, twarz żółta jak cytryna, a w niej malowała się zajadła gorączkowa chciwość; chudy był tak, że wszystkie kości porachować mu można było przez skórę.
— To już kandydat na, nieboszczyka, — szeptał mi dalej Ski. — Dyrektor powiada, że z niego już nic nie będzie, i nie pociągnie więcej, jak parę tygodni, bo nie ma żadnego snu i nic jeść nie chce.