Strona:Michał Bałucki - Nowelle.djvu/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

miłośnie, nadstawiając swoje białe lice do pocałunku. Uściskał ją gwałtownie, energicznie, i pocałował, że aż mlasło; ale, spostrzegłszy w kole rodziny nieznajomą twarz, powstrzymał się w wybuchach serdeczności, z pewnem niedowierzaniem, a zarazem zdziwieniem spojrzał na Juliusza.
Walerya śpieszyła poznajomić ich z sobą, wymieniając nazwisko gościa.
— Jeżeli się nie mylę, tośmy koledzy szkolni rzekł przybyły.
— Ja bo doprawdy nie mogę sobie przypomnieć — rzekł zaambarasowany Juliusz, usiłując pod pokładem sadzy, dymu i potu rozpoznać rysy przedstawionego.
— Jakże nazwisko?
— Stanecki.
— Stanecki? — spytał ze zdziwieniem Juliusz, podnosząc prędko oczy na mówiącego. — Roman Stanecki?
— Tak. Przypominasz mnie sobie?
— Jakżeby nie?. Ale z twarzy trudnoby mi było poznać.
— Szczególniej, gdy twarz tak zasmolona, jak moja w tej chwili. Dawniej inaczej wyglądałem, prawda? Nazywaliście mnie paniczykiem, arystokratą, pamiętasz? Dziś ja ordynarny wyrobnik, ale nie mieniałbym się za dawne moje państwo; dziś czuję się człowiekiem, co nie potrzebuje żyć z cudzej łaski i umie zapracować dla siebie i dla swoich.