Strona:Michał Bałucki - Nowelle.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wając ją swoją żoną; słowem, tak sobie umiał wszystkich zjednać i zająć, że, gdy zabierał się do odejścia, małe dziewczynki, uczepiwszy się rąk jego, nie chciały go puścić na żaden sposób, a starsi także zapraszali go, aby jeszcze pozostał, Nie bardzo się wymawiał od tego, bo i jemu było tu jakoś dziwnie dobrze, swojsko, przyjemnie; usiadł więc powtórnie i na nowo rozpoczęła się gawędka, jeszcze więcej ożywiona i serdeczniejsza.
Wtem dzwonek zabrzęczał u drzwi wchodowych.
— To Roman pewnie — rzekła jedna z sióstr Waleryi — i radośny uśmiech rozjaśnił jej twarz.
— Tatuś! — zawołały dziewczynki, siedzące na kolanach Juliusza, i pobiegły do przedpokoju.
— Mój szwagier, ten, co jest maszynistą na kolei — objaśniała go Walerya. — Mnie się zdaje, że wspominałam panu już o nim.
Juliusz kiwnął potakująco, jakkolwiek sobie tego całkiem nie przypomniał, i spojrzał ciekawie ku drzwiom, przez które wszedł mężczyzna młody jeszcze, w czarnej bluzie, z twarzą zasmoloną, okopconą, na której znać było tylko wiśniowe, mięsiste wargi, białka bystro patrzących oczu i zęby także rażącej białości. Wszedł, trzymając jedną dziewczynkę na ręce, a drugą prowadząc za rączkę. Żona wyszła naprzeciw niego, nie zważając na przybyłego, przytuliła się do niego