Strona:Michał Bałucki - Nowelle.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dżały gazon dookoła, wśród wesołych krzyków, śpiewu i śmiechu..
W pierwszej chwili wszyscy obecni byli zdziwieni, nie rozumiejąc, co ten najazd znaczy, z zagapionemi twarzami spoglądali na przybyłych; dopiero pan Kajetan, poznawszy w poprzebieranych krakowiakach znajome twarze z sąsiedztwa, zawołał uradowany:
— To pewnie koncept Bolka. Ja zaraz mówiłem, że oni coś z Zośką knują. Lubię takich zuchów, dajcie go tu, niech go wycałuję za to — mówił, idąc spiesznie gu gankowi, przed którym zatrzymały się fury.
— I mnie i mnie się całus należy — wołała z wozu cieniutkim głosem Zosia, przebrana za krakowiankę — bo i ja także dzwoniłam na to kazanie.
— Dobrze i tobie dostanie się porcya i wam wszystkim, boście mi wielką uciechę zrobili — mówił pan Kajetan i każdego z wysiadających ściskał po kolei i całował, nie wyjmując nawet panien, które niby okrutnie się wzdragały i zasłaniając się z rękami uciekały z krzykami i piskami. Jedna tylko Zosia bez żadnych ceregieli nadstawiła rumianego buziaka i pozwoliła się wujowi całować do woli, a oczkami tymczasem zalotnie patrzała w stronę, gdzie stał Kazimierz który, uszczęśliwiony z tego powodu, pochłaniał ją oczami i zachwycał się jej świeżutkim kostiumkiem, w którym jej było prześlicznie. Pię-