Strona:Michał Bałucki - Nowelle.djvu/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

odległość nadawała sino-błękitnawą barwę. A nad tem wszystkiem bezmiar nieba czystego, pogodnego, które wydawało się, jak olbrzymie płótno, pomalowane na kolor bladych niezapominajek, z płonącą u zachodu kulą słoneczną, której blaski roztaczały się jak wspaniały wachlarz nad ziemią.
Widok był taki piękny, że godzinami można było stać, patrzeć i zachwycać się. Kazimierz jednak w tej chwili nie zwracał na to uwagi i z całego tego przepysznego krajobrazu zajmował go tylko jeden punkt, mianowicie to miejsce na łąkach, przez które właśnie przechodziło towarzystwo, wyszłe przed chwilą ze dworu. Różnokolorowe osóbki przesuwały się po ścieżce, to zanurzając się w cieniach wierzb, to wypływając na jasność słoneczną.
Kazimierz wśród nich upatrywał pilnie słomkowego kapelusza z białem podpięciem i popielatej sukienki Zosi. Dotąd jej jednak nie spostrzegł, choć zmieniał miejsce w alei i z różnych jej stron obserwował idących.
Kiedy tak stał zapatrzony, naraz niedaleko siebie usłyszał jakieś stłumione łkanie. Było to bowiem w tem miejscu, gdzie po kamiennych schodkach schodziło się do źródełka. Gęste krzaki bzu i czeremchy otaczały kamienną cembrowinę, w którą było ujęte i tworzyły rodzaj altany, cienistej, chłodnej, choć trochę wilgotnej.
Kazimierz nasłuchiwał przez chwilę, aby się