Strona:Michał Bałucki - Nowelle.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zanadto niegrzecznym i żal mu się zrobiło Zosi. Chciał ją przeprosić i wybiegł za nią na podwórze; ale już jéj tam nie było. Miał ochotę iść za nią za bramę, zrobił już nawet kilkanaście kroków, ale się powstrzymał, gdy sobie przypomniał, coby Jadwiga na to powiedziała, że na zaproszenie Zosi dał się namówić. Nie, toby była słabość, do której wstydził się przyznać i wrócił się od bramy.
Nie wrócił jednak do swego pokoju, ale poszedł do ogrodu, do lipowej alei, zkąd nie będąc widziany, mógł widzieć całe towarzystwo, idące w pole, w ramach bowiem cienistych arkad, utworzonych z poplątanych gałęzi i gęstych liści, widać było całą okolicę w dalekiej perspektywie, jak obrazek jaki. Na pierwszym planie, tuż za sztachetami ogrodu, złociły się łany dojrzałego zboża, między którymi szła popielata wiejska drożyna, ocieniona z obu stron kasztanami; dalej zieleniły się szmaragdowe łąki, na których kładły się długie cienie wierzb, rosnących nad potokiem, a za łąkami rzeka, wijąca się w licznych zakrętach między pagórkami i zaroślami, połyskiwała w słońcu metalicznym blaskiem. Za rzeką ciągnęły się na szerokiej przestrzeni różnobarwne płaty pól, przeważnie żółte i zielone w najrozmaitszych odcieniach, urozmaicone ciemnemi kępami drzew i chatami wiejskiemi, — a zakończone na ostatnim planie widnokręgu szeroką smugą lasów, którym