Strona:Michał Bałucki - Nowelle.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

opieki nad młodą parą, przeto sam postanowił czuwać nad nimi — uważał to za obowiązek sumienia. Sposobność mu się prędko nadarzyła, bo zaraz tego samego dnia po obiedzie, Zosia, pokręciwszy się trochę po pokoju, wysunęła się się nieznacznie, a niedługo potem wyszedł także Bolesław. Po brzęku klamki u furtki mógł być pewnym, iż wszedł do ogrodu. Chciał zaraz iść za nimi, ale nie mógł, bo pan Kajetan trzymał go przy czarnej kawie i bawił rozmową, z której on mało co słyszał, bo siedział jak na szpilkach i niecierpliwił się, żeby co prędzej mógł się uwolnić od niego. Nareszcie, gdy mu się to udało, wypadł jak wary at z pokoju, prosto do ogrodu do grabowej altany. Tam ich nie było. W alei także nie, ani koło gołębnika. Przebiegł cały ogród szybkim krokiem, szukając ich wzrokiem między drzewami, za krzakami bzu i nigdzie nie znalazł. Dopiero pod lipą, koło stawu, usłyszał głos Bolesława. Jednym tchem pobiegł tam, ale jakie się zdziwił, gdy zamiast Zosi, którą się tam zastać spodziewał, zobaczył Jadwigę. Stała na schodkach, prowadzących do stawu, jedną ręką podniosła nieco fałdy sukni, a drugą podawała Bolesławowi, który, przytrzymując łódź wiosłem przy brzegu, pomagał jej wsiąść. Zdziwienie to nie było mu nieprzyjemnem, owszem odetchnął teraz swobodniej, bo o Jadwigę był spokojny, mając najmocniejsze przekonanie, że to nie żadna umówiona schadzka, ale prosty przy-