Przejdź do zawartości

Strona:Michał Bałucki - Nowelle.djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

lowniczych klombach po gazonach, cudownie grały różnemi kolorami na tle zieloności, napełniając powietrze rozkoszną wonią — okolica pagórkowata prześliczny dawała widok z różnych punktów ogrodu, dnie były pogodne, słoneczne, a on, pan, właściciel tych wszystkich piękności, siedzieć musiał w cieplnym pokoju, jak puszczyk zasłaniać się od złocistych blasków słońca grubemi kotarami, co jak pogrzebowe kiry wisiały na oknach. Każdą szczelinkę, przez którą światło dzienne mogłoby wcisnąć się do tego grobowca, trzeba było starannie zakrywać, zalepiać. — Nawet lampkę, przy której mdłem świetle odczytywałem mu listy i książki, musiałem obstawiać różnemi obsłonkami, bo każdy blask działał szkodliwie na oczy i pogorszał chorobę, która statecznie groziła zupełną utratą wzroku. — Ze w takiem położeniu można było stać się zgryźliwym i przykrym, wydawało mi się całkiem naturalnem i tem tłumaczyłem sobie jego mizantropię.
Ale niezadługo przekonałem się, że uprzedzenie do ludzi tkwiło głębiej, niż sądziłem, V jego umyśle i datowało się z dawniejszych czasów, jeszcze z dziecinnych lat, kiedy ojciec jego, człowiek niezmiernie bogaty, a przytem niesłychanie próżny, po śmierci pierwszej żony, ożenił się powtórnie z jakąś hrabianką. Mały sierota, odsunięty przez to małżeństwo od boku ojcowskiego, niecierpiany przez macochę, za-