Strona:Michał Bałucki - Nowelle.djvu/290

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dna dziewczyna nie szła, ale biegła resztą sił i rzuciła się na szyję matce. Ból stłumiony, który dotąd ściskał jej serce, wybuchnął teraz głośnym serdecznym płaczem.
— Walerciu, cóż się stało? — Dlaczegoście już wrócili tak prędko? Mówcie na Boga! — rzekła, zwracając się do Mulińskich, którzy jednak nie umieli jej objaśnić dokładnie, co się stało, a córki nie mogła dopytać się, bo płacz nie pozwalał jej mówić.
— Walerciu, niechże się dowiem, co ci kto zrobił, dopytywała staruszka przestraszona, tuląc córkę w ramiona i uspokajając.
— Zelżono mię, zhańbiono — skarżyła się, zanosząc się od płaczu — i za co? za co? że żyję uczciwie, że ciężko pracuję... czyż to zbrodnia?
Więcej nie była zdolna mówić. Juliusz musiał matce wyjaśnić, co się stało. Wysłuchała go z poważną, surową twarzą, a gdy skończył, pokiwała boleśnie głową i rzekła:
— Mój Boże! mówią, że praca nie hańbi!
Juliusz uczuł całą gorycz tych słów i przypomniał sobie, że winni nie zostali jeszcze ukarani. Tak był dotąd zajęty Waleryą, że całkiem o nich za pomniał. Teraz dopiero wspomniał na swój obowiązek i zerwał się prędko.
— Dokąd pan idziesz? — spytała żywo Walerya, zatrzymując go. — Nie odchodź pan, proszę. Domyślam się, co pan zamierzasz, ale