Przejdź do zawartości

Strona:Michał Bałucki - Nowelle.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dobrze już, dobrze! nie chcesz się zdradzać przed czasem z tajemnicą twego serca.Niech i tak będzie. Umiem szanować tę wstydliwość, podobasz mi się jeszcze więcej z tego.No, no, już milczę — rzekł, widząc, że Juliusz chciał mu się znowu tłumaczyć. — Milczę i nie mówmy więcej o tem. — Juliusz nie próbował już przekonywać go słowami, że się mylił w swoich domysłach, wiedząc, że za kilka dni najlepiej czynem o tem go przekona. Byle tylko jak najprędzej ten bal przeszedł i on mógł zbyć się obowiązków, zaciągniętych wględem Waleryi.Bal ten nie wydawał mu się teraz przyjemnością ale złem koniecznem, które będzie musiał przebyć, aby się uczuć swobodnym. Wybierał się na niego, jak na egzekucyą.
Wieczorem, na kilka godzin przed wyjściem, kiedy właśnie zabierał się do przywdziania balowego stroju, otrzymał list z domu, od matki.Zawiadamiała go że z mężem, córką i zięciem przybędą za tydzień do Krakowa, i prosiła o zamówienie dwóch pokoi w hotelu; zarazem zapytywała go, czy nie zna przypadkiem, lub nie słyszał o jakiej pani Dulskiej. Miała to być osoba starsza, w jej wieku, znajomość jeszcze z pensyonarskich czasów, z którą dawniej sąsiadowała a która potem, w skutek strat majątkowych, przeniosła się w inne strony. «Długo bardzo, pisała mu matka, nie wiedziałam, co się z nią dzieje, bo od czasu, jak opuściła nasze strony,