Strona:Michał Bałucki - Nowelle.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dwabną suknię, którą dostała w spuściźnie po matce Lucynki a którą podobno wdziewała tylko raz do roku na Wielkanoc, na głowie zaś miała duży, tiulowy czepek z kokardami i wstążkami zielonemi, umyślnie sprawiony na tę uroczystość.Uprosiła sobie przytem panienki, że wszystkie kwiaty były kupione za jej pieniądze, bo chciała koniecznie kwiatami usłać panience swojej drogę do ślubu. Brała więc pełną garścią z kosza i rozrzucała je po ziemi, po schodach na sam dół.Chłopcy z pierwszego piętra śmiali się z niej, robili jej psoty, to skubiąc ją za materyalna suknię i pytając po czemu łokieć, to porywając jej co piękniejsze kwiaty z któremi uciekali na dół i ztamtąd pokazując je drażnili staruszkę, Z dobrotliwym uśmiechem znosiła te figle, bo nie była dziś w stanie gniewać się na nikogo, czasem tylko pogroziła malcom mówiąc: a dam ja wam, zbereśniki jakieś, — ale po chwili sama rzucała im kwiatki na głowy i powtarzała: macie, macie, nacieszcie się, żebyście pamiętali lepiej wesele panienki. Macie, macie, kwiatów jest dość, nie braknie nikomu. Stałem jakiś czas przypatrując się temu i ba wiłem oczy radością staruszki, która dzisiaj przebijała się w każdem jej słowie, w każdem spojrzeniu i ruchu. Gdy wróciła na górę z koszem już wypróżnionym, poklepałem ją przyjaźnie po ramieniu i spytałem:
— A cóż? Kasia dziś bardzo szczęśliwa?