Jan bez ziemi/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Jan bez ziemi
Podtytuł Romans
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1929
Druk Zakłady Graficzne Straszewiczów
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków — Lublin — Łódź — Paryż — Poznań — Wilno — Zakopane
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
JÓZEF WEYSSENHOFF
JAN BEZ ZIEMI
ROMANS
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
WARSZAWA — KRAKÓW — LUBLIN — ŁÓDŹ
PARYŻ — POZNAŃ — WILNO — ZAKOPANE
Zakłady Graficzne Straszewiczów, Warszawa, Leszno 112.
1929
I.

Pałac Radomickich w Gdeczu wyszedł prawie obronnie z opałów wielkiej wojny. Wykosztował się na przyjęcia bohaterów rozmaitego kalibru, to jedno mających wspólnego, że wszyscy mieli dobry apetyt i nieugaszone pragnienie; osuszyły się znacznie piwnice pałacowe, przerzedło w stajniach i oborach, zapodziały się niektóre dzieła sztuki, pozostawione na widoku, a ponętne dla Niemców, namiętnych kolekcjonerów. Ale ostatecznie, po przejściu huraganu, po kilku latach marnego dochodu, pałac stał nie spalony, ani zbombardowany, a tłuste role folwarków zaczęły znowu rodzić swym odwiecznym dziedzicom. W parę lat po pokoju wersalskim nie było już w Gdeczu śladów wojny.
Zakwitło życie pałacowe, rodzinne i sąsiedzkie na starą modłę. Pan Ambroży Radomicki był tęgim i umiejętnym agronomem, dużo młodsza jego żona, Wercia — mistrzynią w zarządzaniu życiem pałacowem, a przytem bardzo piękną i otoczoną hołdami panią. Pomimo kilku lat wspólnego pożycia państwo Radomiccy nie mieli jeszcze dzieci.
Tryb życia w Gdeczu nie zadziwiał bliskich sąsiadów, którzy utrzymywali się w swoich dworach mniej więcej na tym samym poziomie, ale wprowadza! w zdumienie przybyszów z innych, spustoszonych ziem Rzeczypospolitej. Z tych jedni już zgodzili się na zredukowanie potrzeb i przywyknień, inni z przymusu dźwigali czarną nędzę i żałobę po życiu pańskiem, niepowrotnie minionem. Tu zaś zastawali dostatek obfity, pracę natężoną, maszyny w wartkim ruchu, obok przepychu życia dworskiego, w kraju kwitnącym, gdzie przylegle wsie były dostatnie i nie zazdrosne, a miasta pulsowały zdrowiem i siłą rozrostu.
Jan Skumin, chociaż gościł w Gdeczu już od paru miesięcy, nie ochłonął jeszcze z przejmującego wrażenia, które mu sprawiała Wielkopolska, pierwszy raz oglądana zbliska i przez czas dłuższy. Pochodził z Litwy, z możnej tam rodziny, dzisiaj ograbionej doszczętnie i wygnanej z dziedzicznych włości. Przeżył temi czasy okrutne losy tego nieszczęsnego pokolenia ziemian, które tłum bezmyślny wyzuł z odwiecznych siedzib, niszcząc przez to kwiat i chlubę i cywilizację swej rasy. Utraciwszy nadzieję pomyślnej zmiany, Skumin starał się zapom nieć o swej preegzystencji w kraju szczęśliwości, ale nie zdołał dotychczas znaleźć miejsca choćby spokojnego dobrobytu w szerszej ojczyźnie.
Gościna w Gdeczu, u dalekich krewnych, była mu tym czasowym narkotykiem dla złagodzenia moralnego rozstroju, w który go wprawiły ponure przemiany losowe. Tego rozstroju mało kto się domyślał. Janek doskonale nosił maskę beztroski i swobody, że zaś był kawalerem trzydziestopięcioletnim, przystojnym i rasowym, łatwo mu wszyscy przebaczali jego bezroboczość.
Pod wieczór upalnego dnia sierpniowego Janek stał sam przed frontem głównym pałacu gdeckiego, który ogromną klamrą oficyn i atynencyj, połączonych arkadami, okalał podwórze. Wokoło podjazdow ego kręgu, strojnego w kwietne floresy, służba stajenna oprowadzała konie. Nie czyniono tego dla Skumina; zwyczaj był stały w Gdeczu tej parady końskiej przed wieczorem. Ale Janek interesował się końmi, znał już wszystkie; pomimo to porozumiewał się z masztalerzem i pachołkami co do wyrabiania się takiego tam dwulatka, lub żartości źrebnej klaczy. Służba odpowiadała grzecznie młodemu hrabiemu, wiedząc, że jest w kuzynostwie z „naszym hrabią“, a sądząc też, że na wyjezdnem da grubsze napiwki tym, którzy go wozili, albo podawali mu konie wierzchowe. Nie wiedzieli zaś, że hrabia Skumin ma dzisiaj mniej pieniędzy, niż masztalerz w Gdeczu.
Przeszły już po kilkakroć wokoło trawnika białe araby i ciemne angliki, wielkie trakeny i korsykańskie kuce — odprowadzono je do stajen — nie było już o czem mówić. Janek zapatrzył się w lukę między budynkami i drzewami, przez którą przebłyskiwało zdaleka zżęte pole oziminy; układano na niem wielką stertę zboża. Robota szła składnie i szybko, z pomocą elewatorów elektrycznych.
Janek pomyślał, że u niego, w Hołojsku, nie stawiali stert w polu, ale brali zboże na wozy i zwozili do stodół. Po drogach wlokły się wozy, ciągnione przez krępe mierzyny żmudzkie, które przepadały, niby grube szczury, pod przygniatającym je ładunkiem złotych snopów. Słoma czepiała się drzew przydrożnych, padała i na drogę, a zarazem rozsypywało się i trochę ziarna... Tu jest praktyczniej, ale tam było milej...
Pociągnął z lubością powietrza, które zdało mu się przynosić stamtąd, od dalekiej sterty, błogosławioną woń chlebowego ziarna.
— Ale pachnie tak samo — rzekł głośno i oczy mgłą mu zaszły.
— A Janek komponuje tu pewno wiersze? — usłyszał głos pani Werci, która stanęła we drzwiach głównych pałacu, ubrana w kostjum myśliwski barwy leśnej, ze sztucerem, przerzuconym przez ramię.
Trochę zaskoczony, Janek nic nie odpowiedział, skłonił się tylko, jakby potwierdzał. Więc pani Radomicka zaczęła znowu:
— Jedziemy za dziesięć m inut na podjazd kozła. Chcę zobaczyć, jak strzelasz; pojedziesz ze mną. Śpiesz się.
Janek zrozumiał, że powinienby się przebrać do lasu, ale nie chciał się przyznać, że nie posiada właściwego stroju, ani rynsztunku myśliwskiego. Rzekł więc wykrętnie:
— Las chyba suchy, gdzie pojedziemy?
— Suchy, jak to podwórze.
— Więc zmienię tylko trzewiki. Ale dajcie mi strzelbę.
— Dam ci sztucer od pary z tym moim. Powiedz Antoniemu, żeby ci przyniósł sztucer Nr. 2.
Skumin znikł w pałacu, a tymczasem na podjazd wysypało się kilkanaście osób domowych i przyjezdnych. Trzej panowie przybrani byli do lasu, ze strzelbami. Oprócz pani Werci, którą liczono za strzelca, trzy inne panie, w tualetach rozmaitych, wybierały się do lasu bez strzelb, dla przeszkadzania myśliwym. Zjawiła się i urocza staruszka, panna Radomicka, wysokiego rodu, lecz drobnego wzrostu, którą z tego powodu nazywano „ciocią Figą“. Nie pojedzie do lasu, lecz przyjrzy się odjazdowi, bierze bowiem udział we wszystkich ruchach i zabawach towarzystwa, ku swojemu i powszechnemu zadowoleniu.
Tym czasem od stajen zbliżały się cztery bliźniacze bryki „podjazdowe“, niskie, wygodne do wsiadania i wysiadania, z łożyskami na strzelby przed głównem siedzeniem, i miarowym kłusem pięknych koni zajeżdżały przed pałac.
Ale z innej strony dojeżdżał człowiek byle jak ubrany, na mizernym koniu, z pewnością nie dworski, odbijający prostactwem od wykwintnego towarzystwa. Zeskoczył z konia, dobył z zanadrza telegram i szukał przez chwilę oczyma:
— Do rąk własnych jaśnie hrabiego Radomickiego...
Pan Ambroży był też przy strzelbie i wyglądał wspaniale, jako generał wyprawy, trochę z pruska, z powodu sztywności karku i energji spojrzenia, ale po przeczytaniu depeszy zaklął iście po polsku:
— Psiakrew! Zawsze w ostatniej chwilil — Dlaczego nie podano mi depeszy przez telefon do Gdecza?..
Posłaniec nie wiedział. Ambroży zwrócił się do gości:
— Nie mogę jechać do lasu. Przed zmierzchem muszę się znaleźć w Poznaniu.
Posypały się protesty, typowe dla towarzystw rozbawionych: — Daj pokój! — Czy katastrofa? — Poznań nie ucieknie i t. p.
— Ludzie, których mam spotkać, wyjeżdżają dziś w nocy zagranicę. Wercia lepiej, niż ja, zaprowadzi was na dobre miejsca.
Protesty umilkły, wiedziano bowiem, że Radomicki nie poświęci dla polowania ważnych interesów.
Na pierwszej bryczce umieściła się pani Wercia ze Skuminem, na trzech następnych inne pary — i kompanja pomknęła wesoło do lasu.
Radomicki kazał sobie podać natychmiast samochód, który za godzinę mógł dojechać do Poznania. W oczekiwaniu samochodu usiadł w hall’u, obok drobnej cioci.
— Zabijasz się robotą, Broziu — mówiła troskliwie staruszka.
— Zabijam się, mówi ciocia? — Jabym właśnie nie żył bez roboty. I cóż to za robota? Jeżeli tych panów dosięgnę zaraz, mogę na wieczerzę być zpowrotem w domu.
Zabrzmiał przed frontem sygnał samochodu.


∗             ∗

Nie była to kompanja łowiecka awanturnicza, pełna dzikiej ochoty i typów oryginalnych z usposobienia i ubrania, najeżona strzelbami rozmaitemi, stłoczona razem z psami, skomlącemi niecierpliwie do rozkoszy łowów, jak owe starożytne wyprawy z ogarami do wielkich lasów na kresach wschodnich. Ani to metodycznie zorganizowana rzeź drobnej i średniej zwierzyny na polach wielkiej kultury, strzeleckich popisów i zazdrosnych rekordów. Była sobie taka uzbrojona przejażdżka, pośrednia między kołysanką powozową, sennym flirtem, a sportem myśliwskim. Nawet chłopi, zbierający zboże z pól, nie zdawali sobie odrazu sprawy, poco dziedzice z kumami wybrali się w pole; przywykli zresztą oglądać wałęsanie się państwa po drogach w paradnych cugach, że to ani ludzie, ani konie nie mają nic lepszego do roboty.
Niecierpliwym kłusem wypoczętych koni sunęły bryczki po wybornej szosie, gęsto obsadzonej drzewami owocowemi. Czerwone wiśnie wyglądały z listowia, zalecając się do smaku, lecz nie nęciły przejeżdżających, gdyż widok ten był niezmiernie pospolity w okolicy, zbiór zaś owoców przydrożnych wydzierżawiony kontraktowo przedsiębiorcom. Gdy powozy zjechały na boczną drogę, ta okazała się również ubitą i gładką, założoną regularnie, nie zaś wytkniętą przez odwiecznego pioniera, a wyjeżdżoną przez stada naśladowców.
Ucichały rozmowy i śmiechy w powozach, zbliżano się bowiem do dzisiejszego celu wyprawy, do tak zwanej Winnej Góry. Była to rozległa wydma gruntu, pokryta lasem, tem bardziej ciągnąca oczy, że kraj był naokoło płaski. Po upale i lekkim kurzu równiny, wjeżdżało się z rozkoszą pod cienie sosnowe, przepojone wonią żywiczną, o tej porze dnia przedwieczornej. Na brzegu lasu zatrzymały się powozy, a pani Wercia, trzymająca dowództwo, zarządziła rozmieszczenie myśliwych, dając instrukcje woźnicom. Dwie bryczki wysłała o kilometr na prawo, do łączki podleśnej, na którą zwykł był wychodzić, między innemi, wspaniały szóstak z niepospolitem urożeniem. Trzecią bryczkę posłano na lewo, w niższe strefy lasu. Bryczka Werci miała się wspinać na samą Winną Górę, zajmującą środek lasu.
— Pamiętajcie tylko — mówiła wesoło — że ja z Jankiem będę buszowała koło szczytu. Nie grzmijcie w naszym kierunku.
— Wszystkie nasze kule uwięzną w kozłach — odpowiedział ktoś buńczucznie.
— No, no, już ja was znam. A teraz zwijajcie się, bo już sarny zaczynają się ruszać.
Naczelna bryczka podjazdowa wjeżdżała w las, pod górę nie stromą, lecz powoli, bo już w każdem miejscu można było spodziewać się spotkania z sarnami. Janek i Wercia nabili sztucery i rozglądali się na wszystkie strony; jeżeli porozumiewali się, to szeptem.
— Patrz, patrz... na linji, na prawo, stoi jedna sztuka — szepnął Janek, zwieszając już nogę na stopień bryczki.
Wercia chwyciła szybko za lornetkę: — Ej, nic — stara koza jałowa — znam ją.
Jechali znowu bez słowa, wiercąc zarośla badawczemi spojrzeniami. Nie zachodziła dla nich potrzeba żadnych porozumień. Bo, że las przyciemniał, stawał się coraz zawilszym i fantastyczniejszym, że do żywicznego zapachu mieszały się wonie coraz nowe jakichś ziół i kwiatów, szmery jakichś poników niewidzialnych, czarowne pobrzęki usypiającej lutni leśnej — o tem nie mówili młodzi, pochłonięci chwilowo przez zabawę łowiecką. Nasiąkali tylko podświadomie pogodą i zdrowiem.
Droga zwężała się, dziczała i stawała się coraz bardziej stromą.
— Tu już musimy iść pieszo — rzekła Wercia. — O podjeżdżaniu kozła nie może być mowy. Gąszcz i wąwóz będzie zaraz. Gąsior! — zwróciła się do woźnicy — niech Gąsior podjedzie tam do dwóch dębów i czeka na nas.
Szczyt leśnego pagórka przedstawiał widok niezwykły. Stok jego, wystawiony na południe, pokryty był rządkiem, wymierającem zadrzewieniem, w przeciwieństwie do sąsiedniego lasu, urządzonego normalnie w młodsze i starsze zagaje. Pośród chudych drzewek i wysokich chwastów widniały zasadzone niegdyś regularnie rzędy krzaków winnych. I te były przetrzebione, skarlałe, rozpełzłe po ziemi, zadziwiały jednak samem swem istnieniem pośród lasu.
— Co to? Zarzucona winnica? — zapytał Skumin.
— A tak, stara winnica. Są w papierach ślady istnienia jej od 17-go wieku — odpowiedziała Wercia. — Dlatego cały ten kawał lasu nazywa się Winna Góra.
— Ciekawy tu kraj i ślady odwiecznej kultury — zauważył Skumin. — Wino sadziliśmy niegdyś w polu. Bo nie widzę śladów dawnej osady mieszkalnej... Może są gdzie wpobliżu?
— Niema — odrzekła Wercia. — Są tu kozły, więc sprawiajmy się cicho.
Natrafili wkrótce na wąwóz, który trzeba było zgłębić do dna i wyleźć na odkos przeciwległy. Pani Wercia pokonywała te trudności zręcznie i technicznie, czepiając się krzaków przy wspinaniu się w górę, a opierając się na obcasach przy schodzeniu. Zauważyła z przyjemnością, że Skumin radzi sobie niegorzej od niej i uśmiechnęła się do niego przyjaźnie. Ceniła bowiem bardzo gimnastyczną sprawność i sportowe wyszkolenie. Zanim wyszli — na skraj wąwozu, zakomenderowała szeptem:
— Wychylmy tylko głowy i patrzmy. Tu codzień wychodzi tęgi kozieł.
Rzeczywiście, gdy wyjrzeli z wąwozu, zobaczyli na polance wpobliżu krzaków płowy profil sarny. Ale oboje poznali odrazu, że to koza. Janek spojrzał rozczarowanemi oczami na kuzynkę, która odpowiedziała ledwie dosłyszalnie:
— Widzisz? Koza ogląda się za nim. Nie bój się, on zaraz przyjdzie do niej.
Przyklękli u brzegu wąwozu, zbliżeni do siebie twarzami. Gdy mówiła cichutko, Janek poczuł upajający powiew jej oddechu, niby lotną treść pocałunku. Ale ona wytężonem spojrzeniem wywoływała tylko kozła, którego obiecała stanowczo. Jakoż zjawił się po minucie, niby wytresowany i posłuszny, kozieł-szóstak, na wygodny strzał o kilkadziesiąt kroków. Pani Wercia pociesznemi minami rozkazywała Jankowi: — „Walże go, a prędzej!“ — Skumin przyłożył nieznany sztucer do ramienia — i wystrzelił.
Koza prysnęła wyciągniętym cwałem i przepadła w krzakach, kozieł zaś wyprostował szyję i trwał na miejscu przez sekyndę, jedną — drugą. Zanim minęła trzecia, huknął strzał Werci i kozieł padł rażony śmiertelnie.
Chociaż pogromczyni nie wyglądała szyderczo, owszem radośnie, z rumieńcem na policzkach i błyskami w oczach, Skumin nie poczuwał się do wdzięczności za poprawkę jego strzału, raczej czuł się upokorzonym. Zaczął wydziwiać:
— Bo też sztucer jakiś... niedobrze leży w ręku i nie ma wagi na przód...
— Para od mojego i wcale nie gorszy. Trzeba tylko brać na cienką muszkę.
— Nie wiedziałem. Mogłaś mnie uprzedzić.
— Mogłeś i ty zapytać, albo wypróbować sztucer do celu przed wyjazdem.
Skumin poczuł naraz, że zewszechmiar niepolitycznie jest sprzeczać się z gościnną panią lasu i uroczą kuzynką. Rozpromienił twarz trochę sztucznie i rzekł:
— Zdarza się staremu nawet myśliwemu spudłować kozła. A tu i strzelba nieznajoma, i ciągła twoja obecność tuż przy mnie...
— Przeszkadzałam ci? Pierwszy raz to słyszę! Wszyscy mi mówią, że przynoszę szczęście na polowaniu.
— Nie wątpię, Werciu. Ale i odciągasz uwagę od zwierzyny ku sobie.
Błysnęła ku niemu szybkiem, badawczem spojrzeniem i, uspokojona, — że Janek nie ma już do niej urazy za strzał, mówiła:
— Zgórowałeś kozła, Janeczku. Widziałam, jak kula uderzyła w gałąź, tuż nad jego głową. Kozieł poczuł kontuzję i zgłupiał, a ty...
— Zgłupiałem także, chcesz powiedzieć?
— Janku! Nie chcę się kłócić, tylko ci tłumaczę. Widzę, że nie strzelasz z drugiej lufy, a kozieł zaraz uskoczy w krzaki... Cóż miałam począć? Sprzątnęłam go.
Tłumaczyła gorąco. Ożywienie jej twarzy mieniło się od łowieckiego do zalotnego. Rzucała Jankowi prosto w twarz wyrazy dobitne i pachnące. Aż on pozbył się wszelkiej ambicji strzeleckiej, chwycił obie jej ręce i rzekł mniej dorzecznie, niż namiętnie:
— Masz słuszność, Werciu. Dziękuję ci...
— Dziękować niema za co. Owszem, ja cię... przepraszam.
W oczach jej zaigrało niby zawstydzenie, bardzo podobne do bezwstydu. Usta były za blisko jedne drugich. Janek pochylił się i chwycił krótki, lecz mocny pocałunek.
Cofnęła się, jednak po chwili przyzwolenia. Gdy zaś on, ośmielony, przymawiał się o powtórzenie, odsunęła się ruchem stanowczym:
— A nie! Do razu sztuka.
I zawołała: — hop! hop! na służbę, aby zabrała ubitego kozła.
Towarzystwo zjechało się wkrótce do kupy, bo już słońce zaszło. Cztery bryczki powracały do domu w poprzednim ordynku. Janek i Wercia na przedzie. Skumin zdał sobie sprawę, że ta pozycja naczelna w szeregu wyłączała możliwość porozumień w stylu tamtych, nad wąwozem. Gdyby nawet jechali odosobnieni i osłonięci tajemnicą lasu, Janek nie spodziewałby się no w ego wybuchu czułości. Wercia siedziała obok niego, nie okazując zbytniego wzruszenia, małomówna; nie spoglądała nawet na towarzysza. Jankowi zaś smak ust towarzyszki działał jeszcze na mózg durem upajającym.
Pod wpływem tego duru wieczór, piękny sam przez się, wydawał się cudownym. Nad rozłogami pól złotych na rżyskach, amarantowych na koniczynach nasiennych, szmaragdowych na łąkach, rozsnuwały się opalowe mgiełki pozachodnie, gaszące lubym chłodem resztki dziennego upału. Kopuła niebios, płowiejąc i blednąc, zdawała się prowadzić w nieziemskie zachwyty. A na prawo od drogi zawisł sierp nowego księżyca, zapalony już jasno.
Jankowi zebrało się na sentyment:
— Patrz, Werciu, nowy księżyc na prawo — to dobra wróżba.
— Dla kogo? — odezwała się Wercia, pierwszy raz w tej powrotnej jeździe zaglądając głęboko w oczy Janka.
— Może dla nas? — zaryzykował.
— Nie wiem — wzruszyła ramionami — nie zależę od księżyca.


II.

Życie pałacowe szło swym trybem wystawnym, barwnym i wesołym, ale bez wybryków i szaleństw, jakby poruszane przez wybornie nastawiony aparat zegarowy. Treść główną tego życia, obowiązkową, stanowiło gromadzenie się przy stole biesiadnym, o ściśle oznaczonych godzinach; inne zajęcia, jak polowanie, przejażdżki, tennis i t. p., zależały od pogody i od ochoty gości; niektórzy uprawiali też grę w bridge’a z godnym podziwu zapałem i nakładem inteligencji. Sam tylko gospodarz nie poczuwał się do obowiązku uczestniczenia w całym programie dziennym, opuszczał nawet czasami Gdecz dla sprostania swym zajęciom administratora wielkiej fortuny i czynnego w sprawach publicznych obywatela.
Lecz goście, którzy tu przybyli z sąsiedztwa lub ze stron dalszych, doznawali wrażenia natężonej pracy przy spełnianiu wszystkich zadań dziennych. Po dniu roboczym każdy zasypiał z poczuciem, że dzień spędził przyjemnie i pożytecznie, budził się z ochotą powtórzenia wybornego programu.
Dawano jeść i pić wybornie. Sam pan Ambroży, choć mniej sybarytycznie usposobiony, niż wielu innych, znał się na kuchni i dbał o nią, choćby dla tradycji rodzinnego pałacu, który oddawna podejmował zacnie swych gości. Dzisiaj nie była to już kuchnia staropolska; ledwie z niej zostało kilka potraw przedniejszych. Kuchnia była zasadniczo francuska, trochę tylko obciążona naleciałościami niemieckiemi. W piwnicy, gdzie nie brakło starych węgrzynów i win reńskich, górowały wina francuskie, umiejętnie dobierane i sprowadzane z kraju ich urodzenia.
Nie wszyscy biesiadnicy umieli fachowo oceniać, co im podawano; ale w kalejdoskopie osób, które tu się zmieniły w ciągu lata, zdarzali się i niepospolici znawcy.
Zjechał tu naprzykład pan Dymitr Chalecki, wybitny obywatel z Rusi polskiej, niegdyś członek z wyborów rosyjskiej Rady Państwa, nazywany stąd dotychczas „senatorem“, kierownik różnych instytucyj polskich, ziemianin dużej władzy moralnej w swojej prowincji i dużej fortuny, zagarniętej obecnie w całości przez Sowiety. Nie przeszkadzało mu to do świetnego humoru i wybornego apetytu, pomimo lat ośmdziesięciu. Gadał na potęgę, z młodocianą werwą, jadł i pił ze znawstwem. Dawał z siebie wzór niepożytej rasy, fizycznej i duchowej. Perorował naczelnie, przywykły do posłuchu u siebie, na Wschodzie, ale i z ugrzecznieniem, nabytem w rozmowach z dostojnikami, gdyż bywał w ciągu długiego życia w różnych krajach i wiele miał ciekawych wspomnień. Łączył w sobie powagę historycznego poniekąd męża z żartobliwością litewskiego facecjonisty, którego też miał charakterystyczną wymowę.
Nie mógł się uspokoić nad tym kwitnącym, nieuszkodzonym przepychem wielkopolskiego pałacu.
— Już to, przepraszam pana hrabiego — mówił do gospodarza przy obiedzie — widać, że was Niemcy oszczędzali, jak swoich. Niema ani szczerby w pałacu, ani śladu pustki, znaczy się, w piwnicy. Ręczę, że pijemy same wina przedwojenne — i to jakie!
— Zostało coś niecoś — odpowiadał pan Ambroży. — Gorzej z wódką — całą mi wypili, a miałem i starkę litewską.
— O starce nie mów panu senatorowi — wtrącił podstarzały pan Straszyński, z wyrazem twarzy dogmatycznym — miał on najsłynniejszą na Litwie starkę; próbowałem jej niegdyś.
— Chowam we wdzięcznej pamięci — odrzekł Chalecki — łaskawe odwiedziny pana szambelana (Straszyński był szambelanem papieskim) w moim dworku. Win tam takich nie mieliśmy, na Białorusi, ale starka była... była — ani kropli nie zostało. Tę starkę znał i cenił nawet, przepraszam pana, nieboszczyk cesarz Mikołaj...
— Lubił wódkę, co? — odezwał się ktoś z młodszych. — Podobno, gdy go aresztowano, był pijany do nieprzytomności.
— Ja tam tego nie wiem — odrzekł Chalecki, zniżając głos, ale zaraz dodał wesoło: — No i cóż? człowiek był, lubił dobry napój, jak i każdy z nas.
— Podobno niezły był człowiek, gdy się go znało bliżej? — zapytała pani Radomicka, aby coś powiedzieć, z obowiązku gospodyni.
Chalecki, siedząc przy niej, rozmawiał dotychczas głównie z panem Ambrożym, który siedział naprzeciwko. Grawitował, jak zwykle, do najwybitniejszego w towarzystwie obywatela. Ale, zaczepiony przez piękną panią, przypomniał zaraz o innej, niewygasłej skłonności do płci pięknej. Przechylił się dworsko do swej sąsiadki:
— Pani hrabina znalazła łaskaw sze słowo dla nieszczęsnego cesarza Mikołaja. Piękność jest zawsze łaskawa i wyrozumiała.
Pani Wercia spojrzała rozweselona na starego szarmanta, który, dostrzegłszy w jej spojrzeniu iskierkę ironji, jął tłumaczyć poważnie, przyciszonym głosem, jakie tu, w Wielkopolsce, słabe mają pojęcie o Rosji i o sprawach wschodnich. Zwierzał się jej niby wyjątkowo, jako niewieście bystrej i lepiej powiadomionej, zakłopotał ją nieco, bo nie poczuwała się do przypisywanej jej wyższości, ale pochlebił jej zarazem. Już też rozmowy przy stole rozpierzchły się i urosły w gwar głośniejszy, bo podano właśnie szampana.
W znacznem oddaleniu od grupy środkowej siedział Jan Skumin obok grackiego i wesołego młodzieńca, Krysia Ramułtowskiego. Trzydziestoletni Kryś był pożądanym zięciem dla wielu matek, obarczonych córkami na wydaniu, bo, choć miał reputację trzpiota i uwodziciela kobiet, właśnie to było podnietą dla matek i córek: ta, która go posiędzie na męża, osiągnie triumf nad nim i nad szeregiem zwyciężonych rywalek. Miał nadto Kryś osobisty już, duży majątek ziemski, a to nie zawadzało ani matkom, ani córkom. Ramułtowski czuł się ze swego stanowiska towarzyskiego zupełnie zadowolonym, nie śpieszył się do zamiany życia na osiadłe, rodzinne i obywatelskie. Ze Skuminem poznał się dopiero w tym roku i pokumał się z nim, bo i Jan nie stronił bynajmniej od Krysia. Choć różnych usposobień pod wielu względami, znajdowali jeden w drugim pożyteczne i przyjemne dopełniacze: promieniejący wesołością Kryś umiał rozruszać poważniejszego i zamyślanego Janka. A znowu Janek miał dla Krysia jeden duży powab; choć obaj byli oczywiście „hrabiami“, tego czy innego autoramentu, Skumin był stanowczo z większej szlachty, niż Ramułtowski, tradycje miał bardziej historyczne i świetniejsze koligacje. Przyjem nie było Ramułtowskiemu być ze Skuminem na stopie zażyłości i z nim się pokazywać. Różnica majątkowa między zasobnym Krysiem a świeżo zrujnowanym Jankiem była niejaką przeszkodą w ich porozumieniu, gdyż Skumin nie mógł towarzyszyć Ramułtowskiemu w wybujalszych zabawach i nie chciał przyjmować od niego kosztownych uprzejmości. Ale dotychczas nie zdarzyła się podobna zawiłość.
Zamieniali dzisiaj przy stole ciche uwagi o obecnych.
— To jakaś mumja gadająca ten Chalecki szepnął Kryś.
— Tak, niedzisiejszy człowiek — odrzekł Skumin — ale wczoraj był większy u siebie, niż wy tutaj, to jest: grał większe role.
— Co też powiadasz! — Ach prawda, on jest z twoich stron. Znasz go dobrze?
— Znam od moich lat najmłodszych. Był przyjacielem mojego dziadka. Dzisiaj — kresowiec obrabowany, tak jak ja. Ale jak się trzyma, co? To nie łatwo po Hiobowych klęskach i w tym wieku. Prawdziwa ilustracja do maksymy „Aequam memento rebus in arduis servare mentem“.
— Czyli jak po polsku? Bo wiesz, ja mam gimnazjum realne, potem agronomja...
— Wszystko jedno. Dość, że to jest tęgi typ arystokracji żywej.
— Doprawdy? Czy to wielka rodzina, Chaleccy?
— Jeden z nich był podskarbim wielkim litewskim pod koniec 16-go wieku — i inni byli dygnitarzami. Ale to nie wystarcza. Trzeba dzisiaj coś znaczyć i coś większego robić w swoim narodzie. Ten przez całe życie robił historję, choćby tylko swej prowincji.
Ramułtowskiemu nie podobał się ten zwrot rozmowy. Uciekł się do żartu.
— Powiedz, dlaczego on nas ciągle przeprasza? — Przepraszam pana i przepraszam pana. — Za co?
— Takie ma już przysłowie. Można mu to wybaczyć.
— Ale przyznasz, że rozkoszny nie jest. Wogóle zaczyna tu być monotonniej od paru dni. Płeć piękna się przerzedziła. — Pani Wercia nie wystarczy dla wszystkich — dodał, zaglądając poufale w oczy Janowi.
Skumin nie oddał mu spojrzenia, nie drgnął twarzą, a pomyślawszy chwilę, ogłosił:
— Przyjeżdża tu dzisiaj z Warszawy pierwszy sekretarz poselstwa włoskiego, Canevari, z żoną, piękną podobno.
— Co mówisz?! — Kryś aż skoczył na krześle: — Skąd wiesz?
— Była depesza przed obiadem. Mają tu być na podwieczorek.
— Ależ to kapitalnie! Nie znasz jej?
— Nie.
— Ja ją widziałem parę razy w Warszawie. Nie wiem, ile ma lat, może trzydzieści pięć, sześć. Ale niewiasta z pięknemi chodami, z dużą rutyną.
— Rutyną dyplomatyczną?
— Nie wiem. Co mi po tem? Ale z doświadczeniem w rzeczach lżejszych.
— To widzę, żeś ją już poznał bliżej?
— Nie miałem okazji w mieście, w tłumie. Na wsi przypatrzymy się jej lepiej.
— Włoszka?
— Bóg ją raczy wiedzieć. Wysoka blondynka z dobrą linją. Wygląda raczej na Angielkę. Mówi po francusku bez akcentu. Słyszałem ją też rozmawiającą po niemiecku równie dobrze. Wogóle kobieta, która napełnia salon swą obecnością.
— Rozumiem: zaczepia głosem lub wzrokiem wszystkich obecnych mężczyzn. Ostrzysz sobie na nią zęby?
— Zęby, jak zęby. — W każdym razie niewiasta bardzo interesująca, taka... można powiedzieć: generalna.
— Czyżbyś chciał powiedzieć: do wszystkiego?
— Może i do wszystkiego.
— Wiesz co, Krysiu, jesteśmy cyniczni. Ty ją znasz zaledwie, ja wcale, a obmawiamy ją na potęgę.
— Cóż to szkodzi? Mówimy o niej między sobą, zgadujemy. Jeżeli okaże się inną, zmienimy o niej zdanie. Ale chciałbym wiedzieć, kto tych cudzoziemców zaprosił do Gdecza? Zapewne pani Wercia? — bo do Ambrożego to nie podobne.
— O ich przyjeździe dzisiaj mówiła mi rzeczywiście Wercia.
Po obiedzie oczekiwano ciekawie egzotycznych gości. Upał był srogi, trudno było nawet grać w tennisa. Cała kompanja skupiła się w stosunkowo chłodnym hall’u. Tylko pan Ambroży miał już coś do pisania w swoim gabinecie, a ciocia Radomicka podążyła do siebie, aby odmówić obowiązkowe pacierze przed przyjazdem gości, których oglądania była zasadniczo ciekawa.
Gdy zatem o godzinie piątej zahuczała przed podjazdem pałacowa limuzyna, przybywająca od stacji kolei, ruszył ku drzwiom wchodowym duży zastęp ludzi.
Pani Berta Canevari zręcznie wyskoczyła z samochodu, spowita w szary płaszcz jedwabny, z głową okutaną przejrzystym welonem. Przez te osłony widniała jednak piękna, długa postać kobieca i błyskały rozumnie uśmiechnięte oczy. Modą nowożytną, nogi, widoczne aż powyżej kolan, w różowo-szarej pajęczynie pończoch, zdały chwalebnie egzamin formy i ponęty. Za nią postępował czarny, wielkooki małżonek, oczywiście południowiec, lecz że nie okazywał włoskiej ruchliwości i fantazji, był owszem sztywny, i jakby zgorzkniały, posądzano go często o semickie pochodzenie. Ale były to tylko pozory.
Po paru uściskach i shake-hands’ach, pani Berta rzuciła się w skórzany fotel przedpokojowy, jakby omdlewając.
— O! moje dzieci, co za upał!
Choć tu przybywała po raz pierwszy, czuła się już widocznie jak u siebie. Zaczem rzucono się do jej rozbierania. Mężczyźni zwłóczyli z niej jedwabną opończę, kapelusz z sążnistym welonem, niby jakiegoś mglistego smoka, zdjęła z niej pani Wercia. Ukazała się głowa krótko utrefiona, szaro-płowa, może nawet barwy przyrodzonej, twarz matowa, awanturnicza, piękne oczy, świeże usta i zęby.
Wszystkie te szczegóły badał i sumował z upodobaniem Kryś Ramułtowski, doskonale usposobiony, gdyż pani Canevari poznała go i powitała radośnie:
— Ah, monsieur Kriche.
Zjawił się pan Radomicki, na którego widok pani Canevari powstała z fotelu i podała mu serdecznie obie ręce, przysuwając się zarazem do niego tak blisko, że pan Ambroży aż cofnął się o pół kroku i, pocałowawszy prawą tylko rękę, szukał przez chwilę, coby powiedzieć.
— Mieliście państwo ciężką podróż w ten upał.
Dalszej treści do rozmowy dostarczył pan Chalecki, który nadchodził, prosząc pana Ambrożego, aby zechciał go przedstawić pani Canevari. W kilku słowach objaśnił Radomicki, że przedstawia dawnego dygnitarza i posesjonata, pozbawionego obecnie swych majątków i urzędów przez Sowiety.
Excellence... — zaczął pan Dymitr.
— Nie jestem Ekscelencją — odrzekła pani Berta — a pan tak zapewne przywykł do swego tytułu i swych kolegów, że nie może od niego odwyknąć.
Stary ćwik nie zapomniał języka w gębie:
— Mój tytuł zapadł się już w nicość razem z całą epoką, w której coś znaczył. Pani zaś Ekscelencja jest jak gwiazda jeszcze niewidoczna, lecz już przewidziana przez astronomów. Jutro wzejść musi.
— Dziękuję za przepowiednię — odrzekła pani Canevari, zdziwiona nieco stylem uroczystym komplimentu, a zarazem upatrując w pooranej, lecz energicznej twarzy starca, jakaby też z niego mogła być korzyść dla polityki włoskiej.
Tymczasem Chalecki przysiadł się i zaczął dobywać z pamięci swe wspomnienia z Rzymu niewczorajsze, bo najświeższe sięgały lat dziecięcych pani Berty. Słuchała jednak uważnie, nabierając dobrego mniemania o kulturze starych Polaków. Z młodymi nagadała się już dużo, ale wcale o innych tematach.
Gdy przedstawiono jej zkolei hrabiego Skumina, twarz jej ożywiła się jaskrawo i zalotnie. Pomyślała zapewne, że tego statecznego i rasowego młodzieńca dobrzeby mieć przy sobie dla rozmaitych użytków, poważnych i zabawnych.
Ale służba oznajmiła, że podano podwieczorek na tarasie ogrodowym. Pani Canevari wymawiała się, że jest dotąd w sukni podróżnej. Uspokojono ją zapewnieniem, że nikt się tu nie przebiera przed wieczorem, więc poszła tylko na chwilę do pokojów pani domu, aby poprawić włosy.
Na tarasie, na którym cień już się rozpościerał, zastawiono mrożoną kawę, herbatę i owoce. Lekkie i chłodzące alimenty, ulga w upale i wzmożone przed wieczorem zapachy parku dawały ucztę harmonijną wszystkim zmysłom.
Siedziano długo na tym tarasie, rozkosznie i leniwie, bez wielkiego nawet nakładu dowcipu w konwersacji, niby na posiedzeniu haszyszowem, a bez obawy złych skutków trucizny. Dopiero zbliżanie się zachodu słońca rozpędziło kompanję do pokojów, dla zmiany sukien na wieczorowe. Wieczerzę podano już przy oświetleniu elektrycznem.
Niezbyt długo zabawiono przy stole w sali jadalnej. Gdy goście, po sumiennem obżarstwie dziennem, dali jeszcze radę dwom lekkim potrawom, zatęsknili wszyscy jednomyślnie do powrotu na taras, który musi być teraz jeszcze rozkoszniejszy, wśród zamroczonego parku. Jakoż czarną kawę podano znowu na tarasie, oświetlonym przez dwie duże latarnie.
Noc letnia w parku pałacowym jest dziedziną mocnych upojeń i podnietą do rozigrania pożądań. Nie jest to atmosfera lasu, który w nocy potrafi osłaniać wyuzdania i zbrodnie. W parku zaś podpałacowym widać stróżujące światła okienne, niby oczy sumienia, czuć wpobliżu stojące na straży prawa przyzwoitości. Nie słyszano nigdy, aby ktoś w uroczystym stroju, poszedłszy do ciemnego parku po wieczerzy, popełnił zabójstw o bliźniego lub bliźniej. Jeżeli się zdarzały kiedy uczynki, bojące się światła dziennego, to nie mordercze, i wynikały ze zgodnego porozumienia dwojga ludzi. W każdym razie park spowity nocą letnią przyciąga do siebie mocno ludzi, zwłaszcza podnieconych romantycznie po wypiciu kilku kieliszków wina.
Odczuwała to przyciąganie mniej więcej cała kompanja zgromadzona na tarasie. Ale nikt jakoś nie odważał się proponować przechadzki po parku zupełnie już ciemnym, gęsto zarośniętym, oświetlonym tylko w małym odcinku przez latarnie i okna domu. Aż odezwała się najśmielsza z towarzystwa pani Canevari:
— Chciałabym wiedzieć, co tak odurzająco pachnie w tym parku?
— Zdaje mi się — objaśnił właściciel parku — że najmocniej pachną tu kletry, które mamy rozstawione przy tarasie.
— Nie, nie — spierała się pani Berta — ten zapach dziwny, jedyny, przychodzi z dalszych stron parku.
— Są tam krzewy i kwiaty, i ziółka mocno pachnące w nocy, ale trudno mi zgadnąć, która roślina miała szczęście tak mile trafić zapachem do noska pani — zdobył się Radomicki na rzadki w jego ustach kompliment.
— Może... mandragora? — odezwał się wśród zaległej ciszy Chalecki.
Niepewne światła układały twarz starego w maskę fauna i oczy mu błyskały satyrycznie.
— Co to takiego? — zapytano z kilku stron.
— Mandragora — ciągnął pan Dymitr — roślinka cudowna, bajeczna, której korzeń ma własności magiczne..., o której pisał Machiavel.
Pani Canevari wpadła w istny zachwyt:
— Tak, tak! Mandragora Machiavela!
I rzuciła staremu graczowi spojrzenie prawie miłosne.
— Chodźmy jej poszukać — rzekł Chalecki, powstając z ochoczym gestem i podrygiem.
Na inicjatywę tak poważną nie było protestu. Zerwała się pierwsza pani Berta i chwyciła za ramię Skumina.
— Pan zna park? — Wskaże mi pan drogę.
Powstała zaraz i pani Wercia, udając również wesołość.
— Ja znam swój park, ale pan Kryś mnie poprowadzi. Może ma węch lepszy, bo chyba węchem dochodzić będziemy.
Chalecki nie omieszkał podać ramię jednej mężatce, której mąż podążył bez pary. Poszło też jeszcze paru luźnych panów.
Reszta towarzystwa, stateczniejsza, pozostała na tarasie z gospodarzem, spoglądając pobłażliwie na wyprawę, w której treści nie było zresztą nic nadzwyczajnego.
Kawalerowie podali rękę damom tylko przy sprowadzaniu ich ze schodów tarasu. Szli następnie wpobliżu swych dam. Fraki i wieczorowe tualety kobiece, zapadając coraz głębiej w ciemność, sprawiały wrażenie romantyczne. Ale rozmowy, rozchichotane na tarasie, ucichały w miarę zapadania w cień, a nawet nie kleiły się. Wreszcie na jednej dróżce zupełnie osłonionej i ciemnej gromadka zbiła się w kłębek i posuwała się ostrożnie, nie myśląc już o niczem innem, jak o namacaniu drogi pod stopami.
W pewnej chwili Wercia, znalazłszy się tuż obok Skumina, pociągnęła go na prawo. Spostrzegł się Jan niebawem, że postępują po innej dróżce, oddalając się od reszty towarzystwa. Odezwał się cicho:
— Ależ tamci gotowi się zabłąkać.
— Pal ich licho! — odrzekła Wercia — niech idą przed siebie, a dojdą znowu do światła i zobaczą przecie, gdzie dom stoi.
Po chwili odezwała się innym tonem:
— Nigdy już nie rozmawiamy z sobą...
— Zależy to od ciebie, Werciu.
— Zależy to od moich zajęć gospodyni i od ciągłego przepływu gości. Od owej wyprawy na kozła nie miałam chwili na rozmowę z tobą we dwoje. Jakże ci tu jest, w tym gwarze?
— Doskonale... ale pierwszy raz oddawna, w tej chwili — cudownie.
— Czy nie powiedziałeś tego samego Bercie, gdyście szli razem naprzód?
— Skądżeby?! Wiesz przecie, że nie jestem lekkoduchem i staram się nie kłamać.
— Wiem. Ale ona zarzuca na ciebie sieci.
— Nie zauważyłem... albo raczej — zauważyłem, widzisz, jakim z tobą szczery. Ale te sieci mnie nie złapią.
— Nie podoba ci się?
— Jako typ, owszem, wydaje mi się ciekawą.
— Ona jest bardzo ciekawa, Janku. To kobieta nowożytna, typ, o którym my jeszcze mało wiemy, szczególniej w naszych dworach wiejskich. Poznałam id w przeszłym roku w Warszawie i dość często widywałam. Zaprosiłam ją teraz do Gdecza, żeby się lepiej jej przyjrzeć.
— Ach, to ty ją zaprosiłaś, nie Ambroży?
— Ambroży także, szczególniej męża. Ale mój był pomysł. Tylko zaprosiłam ją dla siebie, dla innych... dla Krysia naprzykład — ale nie dla ciebie.
Skumin nie mógł w ciemności dojrzeć wyrazu twarzy pani Radomickiej, ale głos jej wydał mu się nietylko nakazującym, lecz cieplejszym niż zazwyczaj. Pochlebiło mu to.
— Zakazujesz mi z nią rozmawiać!
— Rozmawiać możesz, ale... nie tak, jak my z sobą.
— Tego nie potrzebujesz mi przypominać, Werciu. Rozmawiam z tobą inaczej, niż ze wszystkiemi innemi.
Zaległo krótkie milczenie, znaczące więcej, niż szereg słów oględnych i skrępowanych. Nareszcie Wercia, kończąc głośno nieme rozumowanie, odezwała się:
— Bo przecie każdy musi mieć kogoś takiego do specjalnej, serdecznej konwersacji.
— Bezwątpienia. Ale czy mówisz za mnie, czy za siebie?
— Za nas oboje. Przecie jesteśmy przyjaciółmi?
Ręce ich spotkały się odrazu w ciemności, pociągnięte ku sobie magnetycznie, uścisnęły się mocno i długo.
— Jabym ci tyle miała do powiedzenia, Janku. A najprzód chciałabym znać twoje zdanie o jednej teorji, którą słyszałam od tej samej Berty Canevari.
— Ależ to zaciekawia mnie nadzwyczajnie!
— Tak — tylko już w tej chwili niema czasu. Musimy z cieniów wydobywać się na światło i ludziom się pokazać.
— Otóż to! Ciągle to samo! W tem życiu pałacowem tańczymy nieustannie menueta w kilka par i w otoczeniu jeszcze galerji. Tu trzeba się ukłonić, tam okazać wstrzemięźliwy sentyment, a zawsze znaleźć się na przepisanem miejscu i o właściwej porze. Na poufne zwierzenia niema czasu, ani miejsca. Ileż razy chciałem z tobą, Werciu najmilsza, pomówić na osobności! Zawsze niepodobieństwo. A gdyby nawet i była chwila sposobna, czy ja mogłem wiedzieć, że chcesz ze mną rozmawiać tak, od serca do serca?
— Jakto? nie czułeś?
— Nie śmiałem czuć. Nie otrzymałem widomego znaku, żadnego dowodu.
— Żadnego? Nie pamiętasz?
— Ach, tamten, gdy mi odstrzeliłaś kozła? Ale to był dowód taki żartobliwy, ukradziony...
— Masz lepszy — rzekła Wercia głosem zniżonym, ochrypłym od namiętności.
Szybkim i celowym ruchem zbliżyła się do niego, objęła za szyję nagiem ramieniem i podała mu usta pałające. On ją chwycił wpół, objął drugą ręką klejnot jej utrefionej głowy. Kilka sekund trwali w milczeniu upojonem.
Ta, która wywołała piorunowe spięcie, ocknęła się pierwsza.
— Uważaj, mój ty... targasz mi włosy... puść mnie...
Puścił nareszcie. Ona zaś komenderowała dalej:
— Nic nie mów... Idźmy obok siebie, ale bez żadnych już... Musimy ochłonąć. Już przebłyskują światła domu.
Naraz przystanęła i plan zmieniła:
— Nie. — Trzeba się złączyć z resztą towarzystwa i razem powrócić. Stąd widzimy główny trawnik przed pałacem. Tędy musi przejść każdy, kto powraca. Patrz, już tam jedna para do nas się zbliża — pewno Kryś z Bertą.
Wpatrywali się w dwa cienie wolno płynące, większy i mniejszy, męski i kobiecy.
— Ej, nie — rzekł Skumin, który odzyskał już zmysły, a wzrok miał doskonały — to Chalecki ze swoją damą. Wygląda jak Mefistofeles z Martą.
— A my jak wyglądamy? Czy ty nie jesteś Faustem?
— Ach nie! My piszemy swój własny poemat.
Wercia obdarzyła go czułem, lecz już uspokojonem spojrzeniem.
Poszli oboje na spotkanie i obie pary zeszły się.
— Jakże, przepraszam państwa, mandragora? — dowcipkował pan Dymitr, wcale nie zmęczony i z niewygasłym humorem — znaleźliście ją?
— Nie! — A pan czy znalazł?
— Pachnie mi ciągle, ale uszczknąć ją — już się nie spodziewam.
Baraszkując w esoło, obie pary wróciły na taras, gdzie już znaleźli się inni poszukiwacze mandragory, oprócz pani Canevari i Krysia. Ci powrócili w dobry kwadrans później, roześmiani i świegotliwi. Pani Berta rozpoczęła energiczną sprzeczkę ze Skuminem i panią Radomicką.
— A to pięknie tak nas opuścić w nocy i na niebezpiecznym terenie! Ani pan „Kriche“, ani ja nie znamy parku. Błądziliśmy po strasznych, przepastnych drogach!
— Zalega wątpliwość — bronił się Skumin — kto kogo opuścił. Poszliśmy jedną drogą, a państwo inną. Potem zwoływaliśmy się — no i powróciliśmy razem z tem oto państwem.
— Hrabia Skumin ma, jak widzę, wybitne zdolności dyplomatyczne. Czy pan był kiedy „dans la carrière?“
— Nie, pani. Uczę się tylko po amatorsku dyplomacji, zwłaszcza od pań, które zdolniejsze są od nas.
Tej sprzeczki niegroźnej, mającej tylko cele wykrętne, słuchano z wybuchami konwencjonalnego śmiechu. Jedna tylko stara panna Radomicka, „ciocia Figa“, która dotrzymywała jeszcze kompanji na tarasie, nie śmiała się, lustrowała nieżyczliwie całą postać zagranicznej damy, jakoś rozhecowaną, twarz jej rozgrzaną pomimo wieczornego chłodu i maniery zbyt swobodne. Nie to, co „nasza Wercia“, która także wraca z parku, ale wygląda inaczej. Jednak po uważnem przyjrzeniu się dostrzegła, że i Werci oczy błyszczały wyjątkowo, a uczesanie włosów straciło trochę na symetrji? — Ponieważ zaś, w przekonaniu staruszki, Pani Radomicka nie mogła popełnić nic niestosownego — i domysły co do pani Canevari mogły być nietrafne. Obie panie przedzierały się zapewne przez gąszcz i potargały włosy. Co zaś do podniecenia twarzy?.. Może podziałał zapach tej mandragory, o której mówiono? Czego to ludzie dzisiaj nie odkrywają!
Najobojętniej słuchał dyskusji żony swej pan Canevari, mając zupełne zaufanie do jej sposobów popierania interesów Italji, Nie przerwał nawet rozmowy z panem Straszyńskim o winach włoskich, tak mało w Polsce znanych, a zachowujących od czasów starożytnych swe niezrównane zalety.


III.

Po dniu upalnym wybuchła około północy gwałtowna burza i zbudziła z pierwszego snu całe pałacowe towarzystwo w Gdeczu. Burza na wsi piękniejsza jest i bardziej przejmująca, niż w mieście, cała jej bowiem orkiestra rozbrzmiewa w niemej ciszy. Grobowe fale nie mieszają się z fałszywym grzmotem tramwaju, z alarmem syren, z przyziemnemi huczkami drobnych machin ludzkich. „Gdy grzmi niebo, wierzymy, że Jowisz panuje“ — mówili Rzymianie. Straszy jednych, innych zachwyca, wszystkich wstrząsa dobroczynnie ta boża elektryzacja przyrody fizycznej i umysłów. Aby jednak burza okazała swą moc ożywczą, trzeba, aby po niej niebawem zabłysła pogoda.
Inaczej stało się tej nocy. Burza, po półgodzinnem piorunowaniu i po coraz dalszych turkotach odjazdu Jowiszowego wozu, pozostawiła nad Gdeczem równy szmer ulewy i monotonne trąbki przepełnionych rynien, które ukołysały mieszkańców pałacu do snu twardego. Koguty zapomniały piać podobno; zmokłe, drobne ptaszyny nie ogłosiły świtu swą pieszczotliwą gawędą.
Jan Skumin otworzył ciężkie powieki w zasłoniętym jeszcze na noc pokoju, zapalił lampkę i spojrzał na zegarek. Dziesiąta! — Zerwał się, odsunął kotary i ujrzał przez okno park — ów przybytek czarów, o którym wciąż mu się śniło — przesłonięty żółtawym muślinem.
— Do licha! Deszcz, i to nieustępliwy — nie widać, aby niebo podświtywało z której strony...
Rozejrzał się po pokoju. Wszystko było do ubrania gotowe, nawet do kąpieli. Widać, że już tu był służący, ale go Jan nie spostrzegł: spał jak kłoda.
Pośpieszył się i podążył do innych pokojów.
W sali jadalnej było pusto. Tylko służący podał mu kawę. Zapytał o innych gości. Już tu byli i wyszli. Śpieszył więc znowu i szedł na zwiady pałacu.
W małym salonie zastał cztery osoby, grające w bridge’a. Pani Canevari (o dziwo!) urządziła sobie partję z Lipskim, Straszyńskim i Ramułtowskim Krysiem.
— Tak od samego rana!
— A cóż robić, kiedy deszcz pada, kochany hrabio? Wiadomo, że przybysz, wszczynający rozmowę z miłośnikami bridge’a podczas partji, witany jest chórem cichych przekleństw. Skumin, obejrzawszy jedną, doskonalą rozgrywkę pani Berty, oddalił się.
Nie widząc nigdzie Werci, poszedł w stronę jej pokojów, do buduarku, gdzie ją czasem spotkać było można. Ale spotkał tylko pannę służącą.
— Pani hrabina już wstała?
— Oho, już dawno. Jest teraz u pana hrabiego.
Nieprzyjemny dreszcz przeszedł po łopatkach Skumina. Nie śniło mu się nawet przeszkadzać porozumieniu małżonków. Poszedł do bibljoteki.
Tam, rozparty w fotelu, czytał gazety Chalecki.
— Dzieńdobry, Janku! — znaczy się: panie hrabio. Bo już wyrosłeś ogromnie i pora, przepraszam pana, żenić się.
— Niechże pan senator raczy mnie nazywać po dawnemu.
— Dobrze, kiedy pozwalasz. A, znaczy się, przychodzisz poczytać gazety? Masz tu dwie, już przeczytałem.
— Właściwie chodzę po pokojach, aby znaleźć jaką duszę rozmowną. A tu jedni grają już w bridge’a, drudzy mają jakieś narady...
— No, siadaj. Ja mam duszę rozmowną. Dobrze się mieszka w tym pałacu, co?
— Dobrze. Ale to dla nas niezdrowe, panie senatorze.
— Znaczy się, że mieliśmy i my, a już nie mamy? — Porzuć takie myśli, kochany. Mnie się już mało należy; miałem życie pełne, wspomnień wystarczy do śmierci. Ludzie jeszcze pamiętają i szanują; na chleb można zawsze zarobić. I cóż? Dobrobyt zniknął, ale człowiek pozostał. Et, rzućmy mówić o tem. — Ale ty zaczynasz życie; możesz być jeszcze i wybitnym obywatelem, i bogatym.
— Najtrudniej z tem bogactwem. Czy mam zacząć dorabiać się od drobnego urzędnika? Czy czekać na los wygrany na loterji? Obie drogi niekrótkie i zawodne.
— A czemuż nie miałbyś ożenić się bogato?
— Aj, panie senatorze, to takie wstrętne.
— Jak mówisz: wstrętne? Czy ja ci radzę ożenić się z bogatym koczkodanem, albo z córką zbogaconego złodzieja? A dlaczegóżby Skumin, kawaler dorodny i wykształcony, mający też szczęście do niewiast — już ja miarkuję, nie protestuj, znam się na tem — nie miałby się ożenić równy z równą, a do tego posażną? Ileż to skuminowskich majątków odwiecznych pochodzi z wian i zapisów waszych żon i matek? Tak, panie Janie. Żenić się wyłącznie dla pieniędzy, to może i wstrętne, a nawet ryzykowne; ale wzdragać się pojąć bogatą pannę ze swojej sfery, przez jakąś niby delikatność, to, przepraszam pana, donkiszoterja. Nie gniewaj się, kochany.
— Za cóż miałbym się gniewać? Widzę, że pan radzi najżyczliwiej, po ojcowsku.
— Bo tak i jest. — Nie mam ja narazie dla ciebie upatrzonej partji, a i tutaj same jakoś mężatki...
Perorował tak zawzięcie, że nie spostrzegł wejścia do bibljoteki obojga państwa Radomickich, którzy usłyszeli naturalnie ostatnie zdanie.
Pani Wercia przywitała się z Janem w milczeniu, patrząc mu badawczo w oczy. Pan Ambroży zaś wmieszał się wesoło do usłyszanej rozmowy:
— Tak, musimy go koniecznie ożenić. Na przyszły tydzień dostarczę tu z sąsiedztwa dwie, trzy panny do wyboru.
— Ach, nie tak zaraz — wypraszał się Skumin — to tylko projekt pana senatora.
— A cóż, przepraszam pana, obejrzeć zawsze można.
Pani Wercia poszła do grających w bridge’a, nie dla gry, lecz dla towarzyszenia pani Canevari. Radomicki zwrócił się do Chaleckiego:
— Może pan zechce, pomimo deszczu, obejrzeć moje stajnie? Niedaleko — weźmiemy parasole.
— Z największą przyjemnością.
Skumin, który znał stajnie napamięć, znowu sam pozostał.
Deszcz nie ustawał.
Dopiero po obiedzie dopadł Ramułtowski Skumina.
— Szukam chwili na gawędę z tobą, ale od rana pani Berta zaprzęgła mnie do bridge’a, potem data mi znowu coś do roboty. Ciężka służba. — Może znaleźlibyśmy miejsce, gdzie nas nie odnajdą odrazu? Znasz lepiej pałac.
— Chodź do mojego pokoju. Dam ci dobrego Papierosa.
— Doskonale.
Poszli zatem do pokoju na piętrze, zajmowanego przez Skumina, i usiedli przy otwarłem oknie, patrząc na park, chłostany przez deszcz drobny, uporczywy. Kryś przystąpił natychmiast do pożądanego przedmiotu rozmowy.
— Wiesz, że ta Berta, to ciekawy numer.
— Niepowszedni, przyznaję, zwłaszcza u nas na wsi. Zagranicą już podobne spotykałem.
— Myślisz zapewne o kokotach pierwszej klasy?
— Coś w tym rodzaju.
— Otóż wcale nie. Jest to kobieta wysokiej rasy. Z domu Piranesi, czy Piranelli? — nie pamiętam. Matka jej Francuzka, a babka Hiszpanka, z jakichś tam grandów, słynnie podobno piękna i blondynka, jak wszystkie kobiety z Andaluzji. Pani Berta jest podobno żywym portretem swej babki. Opowiadała mi to wszystko wczoraj w parku.
— Znam już i takie genealogje kobiet, pozbawionych przesądów. Pomieszanie ras sprowadza często pomieszanie zmysłów, no i obyczajów.
— Widzę, że jesteś bardzo sceptycznie do niej usposobiony?
— Wcale nie. Składam tylko tw oje informacje z mojemi spostrzeżeniami. Piękna kobieta — rasę fizyczną ma doskonałą — co za nogi! A także — o ile mogłem dojrzeć przez wieczorową tualetę — ta linja od karku przez łopatkę w dół, starożytna linja kanonu Praksytelesa...
— Ty zawsze z twojemi klasycznemi teorjami, Janku! Ona nic nie ma z kanonu, czy z armaty. Ciało ma wężowe, ultra-nowożytne, prawie bez bioder. — Co zaś do starożytności, omyliłem się, mówiąc wczoraj o jej wieku. Ma zaledwie lat trzydzieści.
— I to być może. Mamy zatem jej metrykę i rysopis. Cóż dalej?
— Jakto: co dalej? — Chcesz, abym ci powtórzył całe moje z nią... przejście?
— Nie chcę cię narażać na zwierzenia niedyskretne. Interesują mnie raczej jej teorje o prawach i przywilejach kobiety nowożytnej.
— A tobie to naco?
— Aby zyskać całkowite pojęcie o niej. Wiem już dużo o jej zewnętrznym wyglądzie; chciałbym się czegoś dowiedzieć o duszy — rzekł Skumin z żartobliwą przesadą patetyczną.
— Czego to można się dowiedzieć o duszy w parku i w nocy! — rozśmiał się Kryś. — Ma się wrażenia magnetyczne, zmysłowe, realne — te właśnie, o które nam chodzi, bo i tobie z pewnością. Naprzykład: zapach. Ona pachnie nie jakiemiś wyraźnemi perfumamy, ale sobą. Wiesz, Janku, że kobiety piękne i wytworne perfumują się bardzo lekko i nikłemi woniami, aby nie zgłuszyć naturalnych emanacyj swego ciała. Tylko już ciało musi być zdrowe, domyte i naturalnie pachnące.
— Ho, ho! — wiem to dobrze, ale widzę, żeś studjował; wyrażasz się technicznie.
— Wiele o tem myślałem — odrzekł Kryś, poważniejąc.
Ale rozmowa wyrywała się na boki, to do psychologji kobiecej, to do teoryj toaletowych. Krysia zaś świerzbił język do opowiedzenia, choć pod osłoną, swych męskich powodzeń. Powodzenia były wcale pospolite i połowiczne, lecz świeże jeszcze w pamięci i w zmysłach, miały dla tego, który ich doznał, duży urok. Kryś chciał się niemi pochw alić przed przyjacielem, z pominięciem skrupułów dżentelmana, ale wierzył też naprawdę, że przyjaciel go nie zdradzi. Nie wytrzymał więc:
— Wyobraź sobie, że po paru takich... preliminarjach, powiedziała mi wręcz: pocałuj mnie! Rozumiesz, żem nie odmówił.
Skumin skrzywił się niedwuznacznie i rzekł:
— Tegom już nieciekawy.
Ukłuł go bowiem nieprzyjemnie paralelizm tego zdarzenia do jego własnej przechadzki z Wercią.
Kryś przerwał opowiadanie i przybrał minę obojętną. Ani tu cofnąć się, ani gniewać się na przyjaciela, za okazanie humoru, w którym była i szczypta krytyki. Pociągnął więc mocno dymu z papierosa.
— Dobre twoje papierosy. Skąd je masz?
— Przywiózł mi ktoś z zagranicy.
Patrzyli przez chwilę w park zadeszczony. Ramułtowski chciał dofastrygować jakieś zakończenie do zwierzeń:
— Jak to wyglądają dzisiaj te same miejsca — deszcz i nuda, zamiast...
— Rzeczywiście — domówił Skumin — jakby scena, z której zdjęto piekne dekoracje. Zdmuchnięto sen i pozostała tylko głupia bajka.
— Toś i ty, Janku, bawił się dobrze wczoraj przy szukaniu tej... jak to nazywał ten stary?
— Mandragory. Owszem, noc była piękna i zapachy przed burzą wyjątkowo upajające.
— Uciekliście od nas z Wercią — zaryzykował Kryś.
— Czyli poszliśmy na prawo; mogliście iść za nami. Ale byłoby wam niewygodnie — odciął się Jan.
Czując, że Skumin nie pozwoli na żadne aluzje do jego przechadzki z kuzynką, Ramułtowski przeszedł do nuty poważnej.
— Czy z panią Wercią można mieć dłuższą konwersację? Przyznam się, że mi się to nigdy nie udało.
— Ja zaś rozmawiam z nią od lat wielu. Znamy się od wieku dziecięcego, jako krewni, i budzimy w sobie nawzajem zaufanie. Jest to kobieta refleksyjna i rozumna, pomimo swych upodobań banalnych.
Przesadzał znacznie swą zażyłość z Wercią. Spotykał ją wprawdzie i jako dziecko, rozmawiać zaś z nią zaczął naprawdę dopiero od swego dłuższego pobytu w Gdeczu. Tak zaś, jak wczoraj, nie rozmawiał z nią przedtem nigdy.
Kryś wyniósł się z pokoju Janka, aby podążyć do pani Canevari, która go już szukała po pokojach.
Ludzie nie zdają sobie dostatecznie sprawy z potęgi wpływów atmosferycznych na usposobienie, na energję, nawet na wewnętrzne poczucie szczęścia osobników. Dzień ciepły lub zimny; słoneczny lub zamroczony; cisza lub wiatr; zapachy lub zaduchy — wszystko to sprawia w psychologji ludzkiej ogromne przemiany i przewroty, ciągle dostrzegalne, a przecie nikt pono jeszcze nie postarał się obliczyć tych wpływów, zbadać i uwydatnić teoretycznie.
Skojarzenie naprzykład zmysłowego wspólnictwa między mężczyzną a kobietą udaje się zwykle na wiosnę, lub w lecie, i to przy współdziałaniu dłuższego okresu pięknej pogody. Jeżeli trafi na zimno i słotę, ziębnie i pleśnieje. Chyba, że po krótkiej niepogodzie znowu zapanuje słońce.
Podobny spotkał los romantyczne poczynania w Gdeczu. W samym zarodku zawilgły. Nicby nie zaszkodziła burza, bo jest żywiołem raczej podniecającym, ale dwa dni słoty, dzień ślamazarnego słońca i znowu dni zimne i wilgotne zasępiły humory, wiążąc grupę ludzi dość przypadkową w murach, wprawdzie obszernych i wspaniałych, lecz, nie mogących zastąpić rozkoszy lata pod otwarłem niebem, dla której wszyscy tu zjechali.
Państwo Canevari opuścili Gdecz po trzydniowym pobycie. Kryś Ramułtowski wyjechał też do Warszawy. Coraz to ktoś wybierał się do stacji kolei, lub własnym samochodem odjeżdżał „ad propria“. Chciał wyjechać i Chalecki, ale zatrzymywał go usilnie Radomicki, wiedząc, że pobyt w lecie na wsi i w otoczeniu dobrobytem jest dla zrujnowanego starca kuracją dobroczynną, może ostatnią. Pan Dymitr, aby nie ciągle być na oczach gospodarzy domu, wynalazł sobie robotę literacką. Wziął z bibljoteki dzieło niemieckie o Litwie i jej przyszłości, tendencyjnie sfałszowane, i polemizował z autorem, spisując swe uwagi. Ponieważ był wybornym znawcą stosunków na ziemiach wschodnich Rzeczypospolitej, te notatki mogły być cenne i narazie nawet pożyteczne. Przeznaczał je też do druku.
Jan Skumin pozostawał nadal w Gdeczu. Pospolity człowiek czułby się tutaj, jak w raju. Pani Wercia, z którą przez dni dziesięć od owej gorącej nocy nie nawiązał dalszego ciągu tamtej rozmowy, spoglądała na niego pomimo to bardzo łaskawie, pytająco. On okazywał jej ugrzecznione, poddańcze hołdy, ale bardzo wstrzemięźliwe pod względem erotycznym. Ambroży traktował go coraz bardziej jako młodszego krewnego, troszczył się o jego przyszłość, narajał mu różne projekty pracy i krescytywy. Chciał mu dać, naprzykład, jeden ze swych folwarków w płatną administrację, ale Jan nie przyjął, bo znał się na agronomji tyle tylko, co każdy szlachcic polski, urodzony we własnym, dużym majątku. Wyszkolenie miał staroświeckie, humanistyczne. Nie na żarty oglądał się też Radomicki za posażną żoną dla Skumina.
Te wszystkie uczucia i zabiegi obojga Radomickich obowiązywały Jana do wdzięczności, którą też odczuwał najszczerzej. Ale od pewnego czasu ta wdzięczność skomplikowała się, stała się trudniejszą bo praktykowania, dramatyczną. Faza, w którą weszło porozumienie z Wercią, gdyby się rozwinęła pospolicie, doprowadzićby mogła do grubej niedelikatności. Zabierać żonę Ambrożemu, przyjacielowi i dobroczyńcy! Wprawdzie o zabieraniu nie było mowy: jeden gorętszy pocałunek można było wytłumaczyć przez chwilowe zapomnienie... Jednak nie był to jakiś żart niebezpieczny, jakiś odruch zmysłowej ciekawości, ale pierwszy akt wyznania, oddania się, obowiązujący serce, dręczący teraz zmysły. Odczuli go oboje tak samo. Akt ten domagał się dalszego ciągu, tylko może on pojmował go bardziej, jako grzech, ona zaś —? Zapytać ją o to wydało się Janowi niepodobieństwem. Rozważać, czy ona zgodzi się zdradzać męża? — albo: czy jej zasady na to nie pozwolą, a wtedy co?..
Skumin był gruntownie uczciwy i delikatny. Nie wierzył także sobie, aby mógł utrzymać namiętność na wodzy, w razie gdyby Wercia poprostu rzuciła mu się w objęcia. Ze wszystkich rozumowań wynikało, że on sam, bez narady z Wercią, musi tu po męsku obrać kierunek działania i narzucić go tej kochanej, może słabej, może nieświadomej kobiecie.
Najprostszym sposobem było: wyjechać z Gdecza. Ale fatalna jego sytuacja finansowa utrudniała i ten projekt. Miał zaledwie dosyć pieniędzy na podróż do Warszawy i przebycie tam tygodnia. Przenosiny do innych krewnych wcale mu się nie uśmiechały. Czasem bliscy krewni są mniej miłosierni, a zawsze mniej delikatni, niż dalsi. I jakby to wyglądało, gdyby te uroczą gościnę zamienił na inną? Przecie tu go proszą, aby został, a on uciekłby gdzie indziej, dając pozory, że mu tu źle, lub nudno? Możnaby ostatecznie wytłumaczyć Werci powód wyjazdu na czas pewien, ale nie Ambrożemu.
Nareszcie wpadł na lepszy pretekst wyjazdu. Ze szczątków ocalonych z jego majątku na Litwie posiadał jeszcze parę dobrych obrazków. Obrazki te umieścił w Warszawie u przyjaciela z prośbą, aby je sprzedał, jeżeli znajdzie się nabywca. Amator nie zjawiał się naturalnie, bo i przyjaciel niezbyt energiczne czynił o sprzedaż zabiegi. Trwało to już rok z górą. Jan umyślił pojechać teraz i postarać się osobiście o spieniężenie obrazków.
Te kombinację można było łatwo przedstawić Werci, jako upozorowanie wyjazdu na czas pewien. Poszukał chwili, gdy ona znalazła się w swym buduarku, przejściowym i otwartym naprzestrzał — unikał bowiem teraz starannie spotkań z nią na ustroniu — i lekko, z udaną wesołością, opowiedział o swym planie operacji finansowej.
Wercia wysłuchała uważnie i nie zapaliła się wcale do tego projektu. Instynkt kobiecy ostrzegał ją, ze historja jest ułożona podstępnie; była mocno przekonana, że wyjazd Janka jest niepotrzebny.
— Co ci tak śpieszno? przed końcem lata? Tu leszcze będzie bardzo miło i w jesieni.
— Muszę. Mam niektóre wydatki nieuniknione.
— Poczekaj — poco masz jechać? Sprowadź te obrazki do Gdecza. Jeżeli są ładne, Ambroży może je kupić.
Skumin zaczerwienił się widocznie.
— A nie, Werciu droga. Ja tu już nadużywam Waszej wspaniałej i serdecznej gościnności, a miałbym Jeszcze właścicielowi Gdecza pakować jakieś obrazki Za pieniądze? To się po mnie nie pokaże.
— No — zachłysnęła się nieco Wercia — to powierz mnie te obrazki. Mamy dosyć bogatych dworów w okolicy. Ja ci je umieszczę.
— Niepodobieństwo, moja najmilsza, abym rozkładał u was stragan handlarski.
— Ech, bo z ciebie też skrupulat!
Rzekła to tak gniewnie i wybuchowo, że Jan posądził ją odrazu o inne myśli, niż te, które dotyczyły bezpośredniego przedmiotu rozmowy. Odpowiedział:
— Pomimo zapadnięcia w ubóstwo, chciałbym się utrzymać przy niektórych skrupułach... szlacheckich.
Wercia nie panowała już nad buntem, który wrzał w jej sercu, i zaczęła mówić bez związku z poprzednią rozmową:
— Od dziesięciu dni unikasz mnie, gadasz ze mną, jak z jakąś nieznajomą — a teraz wyjeżdżasz. Czy i to są skrupuły szlacheckie?
„Masz tobie! — pomyślał Skumin — rozmowa, którą uważałem za niemożliwą!” I zakrył twarz rękami.
— A co? Wstydzisz się? — rzekła, jeszcze rozdąsana.
Jan oderwał ręce od twarzy i odpowiedział ze znaczną determinacją:
— Nie, ale boję się. Boję się ciebie i siebie samego.
Wercia stropiła się. Nie przyszedł jej na myśl taki zwrot rozmowy, a podobno i nigdy jeszcze nie spojrzała na swój stosunek do Jana z tego stanowiska...
— Mnie się boisz? Czy zwarjowałeś? Cóżto za żart taki?
— Właśnie, że nie na żarty napełniłaś mi całe serce, moja jedyna. I to uczucie przestrasza mnie, jako w danych okolicznościach — zakazane.
Wercia spuściła jednak oczy. Różowa lubość rozlała się po jej twarzy. Pierwszy raz usłyszała od Jana stanowcze wyznanie, na które czekała. Wyznanie to było wcale nie szalone, warunkowe, ostrożne jednak brzmiało serdecznie i szczerze. Odezwała się po dłuższem milczeniu:
— Kochać zawsze wolno — a nawet niepodobna nie kochać, gdy się czuje. Ale cóż my znowu tak strasznego popełniliśmy?
Skumin nie wytrzymał swej roli bohaterskiej i zaczął się jąkać:
— Właściwie nic. — Jeżeli uważasz, że nic... Tylko to może zaprowadzić dalej.
— Mój Janeczku! Ja tak potrzebuję kogoś do zaufanej, serdecznej rozmowy — z tobą się rozmawia tak dobrze! Mówią o mnie, że można ze mną tylko tańczyć, polować, jeździć konno, ale dogadać się ze trudno. Czyż trudno, powiedz.
— Jak to: trudno? Rozkosznie.
— Więc widzisz. My jesteśmy tak jakoś... jedno dla drugiego stworzeni.
Skumin zmrużył oczy, aby pokryć rosnące wzruszenie i pokusę. Usiłował mówić rzeczowo i spokojnie:
— Czyż nie mówisz z nikim łatwo i szczerze? A z Ambrożym? — wykrztusił.
— Ach! z Ambrożym mówi się o interesach. I on nigdy nie ma czasu. Nie chcę powiedzieć, abym z nim była w niezgodzie. Bardzo pewny człowiek, dba o mnie i ja o niego. Ale o niektórych rzeczach nawet mi do głowy nie przyjdzie rozmawiać z nim.
— Naprzykład o jakich?
— Naprzykład o tem, o czem chciałam pomówić z tobą wtedy w parku, w nocy — tylko nam czasu zabrakło (uśmiechnęła się zalotnie) — pamiętasz?
— Cośmy mówili, pamiętam co do joty i na zawsze. Ale co mi dopiero chciałaś powiedzieć?... daruj...
— Więc chciałam poddać pod twoją krytykę jedną teorję Berty Canevari.
— Ach, tej Berty? — skrzywił się Skumin.
— Nie lubisz jej? — tem lepiej. Jednak to kobieta myśląca i rozumna. Twierdzi ona, że emancypacja doprowadziła już kobietę do zupełnego równouprawnienia. Kobieta rozporządza sobą tak samo, jak mężczyzna; nie może być czyjąś, ani cudzą. Zatem i żona może mieć oprócz męża — przyjaciela.
— To jest: kochanka? — rzekł Skumin.
— Ja tak samo ją zapytałam. Odpowiedziała, że niekoniecznie. Tylko ma prawo obrać sobie innego mężczyznę na powiernika myśli, o których mąż może nie wiedzieć.
— Może i kilku sobie dobrać takich — dodał Jan sarkastycznie — spodziewam się tej konsekwencji po filozofji pani Canevari.
— Ja też niebardzo wierzę w poprawność jej obyczajów. Ale, pominąwszy ją, czyż teorja nie jest do zastosowania przez ludzi wyższego gatunku? Czyż naprzykład ja z tobą nie mam prawa być w wyjątkowej przyjaźni, nie ubliżając moim zobowiązaniom, kontraktom, czy jak to tam nazwać?
— Dziecko najmilsze! — zaczął Skumitn.
— Nie jestem dzieckiem — przerwała Wercia — mam lat dwadzieścia osiem.
— Nie mówię o wieku, tylko o braku doświadczenia, który ci zaszczyt przynosi. Przecież teorja pani Canevari to pospolity eufemizm, używany przez kobiety, szukające wrażeń i rozrywek poza ogniskiem domowem. Czy zaś my potrafilibyśmy podobny program, choćby poprawiony i uszlachetniony, zastosować do naszego porozumienia?... Ja za siebie nie ręczę. Nadtoś piękna, a ja niedosyć stary.
— Prawda — odrzekła Wercia, na chwilę przekonana — już przy pierwszej rozmowie naszej takiej... ukrytej od ludzi, nie znaleźliśmy innego sposobu zaświadczenia sobie nawzajem wyjątkowych uczuć, jak tamten...
Przymrużyła oczy rozkosznie i dodała ciszej:
— Ale czyż to znów taki kryminał?
— Nie prowokuj mnie, Werciu! Nie mogę nazwać kryminałem tego, co mam za najwyższą rozkosz, prawie za świętość... Ale w dalszym ciągu to samo staćby się mogło świętokradztwem.
— Dlatego, że należy kontraktowo do kogo innego? — rzekła pani Radomicka, patrząc ciekawie w oczy Skumina.
— I do kogoś, któremu się winno szacunek i wdzięczność — odrzekł. — W innych warunkach możnaby kobietę pokochaną namówić nawet do szaleństw, stworzyć jej inne życie... Ale gdzież ja, krewny, przyjaciel domu — i nędzarz!
Porwał się z krzesła i przeszedł się nerwowo po pokoju.
W tej chwili usłyszeli stąpanie w sąsiednim pokoju. Dobrze się zdarzyło, że nie siedzieli już obok siebie, blisko i w rosnącym upale niepowszedniej dysputy. Wszedł Ambroży Radomicki.
Odezwała się do niego żona, bardzo przytomnie:
— Wyobraź sobie, że Janek chce nas opuścić.
— Cóżto za niesubordynacja? — rzekł pan Ambroży dobrodusznie. — Mieliśmy jutro pojechać razem w sąsiedztwo.
— Daruj, ale muszę jechać zaraz do Warszawy. Otrzymałem list, wzywający mnie w sprawie jednej drobnej tranzakcji, która ma jednak dla mnie duże znaczenie.
Radomicki nie nalegał o poznanie szczegółów, zapytał tylko:
— Ale wrócisz do nas niebawem?
— Jak tylko będę mógł. Chociaż doprawdy zasiedziałem się już tutaj ponad wszelką przyzwoitość.
— Nie rób-że ceremonji. Pokój twój zarezerwowany będzie ciągle na twe usługi.


IV.

Wyjazd Skumina zapowiedziany został na sobotę wczesnym rankiem. Wyjazd był zdarzeniem tak pospolitem w Gdeczu, że nikt się nim nie przejmował w pałacu, zwłaszcza, że według wersji oficjalnej Skumin miał niebawem powrócić. Dano zarządzenie do kuchni i do garażu, aby śniadanie i samochód do odwiezienia na stację kolei były gotowe wcześnie.
Dwoje tylko ludzi oczekiwało tego wyjazdu ze wzruszeniem dramatycznem: Jan i Wercia.
On, chociaż powziął postanowienie twarde i nieodwołalne, nie miał tego poczucia bohaterstwa, które czasem bywa osłodą trudnych zwycięstw nad samym sobą. Uciekał od kobiety bardzo miłej, wybitnie pięknej, której czar zmysłowy już poczuł niechybnie, oddalał się od niej z powodu nakazów honoru i obowiązków przyjaźni z jej mężem. Ale zarazem gasił zapał, który ona okazywała dla jego umysłu, serca i męskiej urody... Obrażał nawet jej piękność, która zdawała się pełną łaskawości dla niego. Piękność jej promieniowała w tych dniach ostatnich fluidem przejmującym, błękit jej oczu przechodził w ciemny fiolet, usta śmieszki mieniły się w kwiat jakiś rozmodlony, głos nabierał innej tonacji. — Trudno! — słowo się rzekło.
Dzień ostatni wlókł się cicho. Z gości pozostało tylko dwóch starców: senator Chalecki i szambelan Straszyński. Z domowych ciocia Figa, nie mając już rywalek płci niewieściej — jak mniemała — wzięła się do bawienia Janka Skumina, którego już dawno zamianowała swym siostrzeńcem. Prawiła mu dzisiaj komplimenty niemal miłosne i obiecywała niezawodnie ożenić go jeszcze przed końcem roku. Szczególniej zachwalała jedną pannę, Dosię Tolibowską, która właśnie miała przyjechać w tych dniach do Gdecza.
— A tu nam Janek ucieka, niewiadomo poco!
— Trudno, ciociu — interesy.
— Jakież ty masz interesy pilniejsze od przeglądu panien?
— Niestety, mam pilniejsze. Szukam pieniędzy.
— A jedno z drugiem nie dałoby się pogodzić?
Skumin odpowiedział tylko ruchem ramion niewyraźnym, nie chcąc wznawiać niedawnej rozmowy z Chaleckim. Rad był jednak z tej sennej gawędy ze staruszką, bo ubijała mu czas, a stronił od rozmowy z Wercią. Z jedyną duszą, której stanu był namiętnie ciekaw, rozmawiał tylko spojrzeniami.
Twarz pani Radomickiej, przeistoczona zupełnie, zwłaszcza za nadejściem wieczoru, wyrażała kolejno to żal, łez bliski, to zawziętość jakiegoś szalonego zamiaru, to znów, w poczuciu, że zdradza się ze swem wzburzeniem wewnętrznem, powracała do układnego uśmiechu, bladego jak płomyk świeczki na tle łuny pożaru. Ale nikt się nie zajmował badaniem tej gry świateł i cieni na twarzy pani domu, oprócz Skumina, którego ten widok przyprowadzał do rozpaczy, gdyż na wyjaśnienie już nie było czasu. Towarzystwo siedziało bowiem przy wieczerzy, ostatniej przed wyjazdem Skumina. Chalecki i Straszyński gawędzili o wiadomościach z gazet; ciocia zajęta była w dalszym ciągu pobożnem kokietowaniem Jana. Raz tylko Ambroży zapytał:
— Co to, Werciu? znowu migrena?
— Ach tak... trochę. Nie zważajcie na mnie. Już przechodzi.
Temat nie był zdatny do podniecenia rozmów i tak już zamierających.
Wkrótce po wstaniu od stołu zaczęto żegnać Janka, ile że wyjechać miał bardzo rano, a spodziewano się, że rychło powróci. Wszyscy nadmieniali, że mówią mu już teraz do widzenia, bo nie wiedzą, czy jutro... Skumin prosił usilnie, aby nikt nie trudził się wstawaniem rano na jego pożegnanie, bo sprawiłoby mu to prawdziwą przykrość. Ambroży zaś oświadczył:
— Ja zaś wyjeżdżam jeszcze wcześniej, niż ty, w nocy.
— Dokąd to? — Może razem pojedziemy do Warszawy? — spytał Skumin z dziwnem roztargnieniem.
— Jakżeby? — uśmiechnął się Radomicki — kurjer goniłby za kurjerem? — Nie, ja jadę do Gdańska.
— Ach prawda! — odrzekł Jan znowu niedorzecznie, gdyż nie wiedział dotąd o projekcie wyjazdu Ambrożego.
Wercia zachowała się przytomniej:
— Do widzenia, Janku. Lepiej wcześniej, niż później — pamiętaj!
Nikt nie zwrócił uwagi na te proste wyrazy.
Tylko Jan, gdy się znalazł w swoim pokoju, rzucił się na fotel i, ująwszy poręcz w kurczowo zaciśnięte dłonie, patrzył przed siebie, przez półmrok pokoju, w postać Werci, pożegnaną przed chwilą, tak bardzo odmienną od wszelkich dawniej zapamiętanych, i czuł jeszcze na palcach ręki uścisk jej drobnej dłoni, tak mocny, jak nigdy... Czyżby ona?...
Cofnął się przed przypuszczeniem. Ale co znaczyły ostatnie wyrazy bez związku z poprzedniemi rozmowami? Może poprostu: chcę cię jak najprędzej powitać zpowrotem?... Nie. — Tak proste życzenie nie wyraża się twarzą obłąkaną przez namiętność... Ona pragnie mnie widzieć przed moim wyjazdem. Ale gdzie?
Układał w wyobraźni rozmaite sceny.
— Może mnie wezwie pod jakimś pozorem na wyjazd Ambrożego, a potem zatrzyma przy sobie na ostateczną rozmowę, której się boję? Ale przecież Ambroży wyjeżdża o pierwszej po północy, a teraz dziesiąta — musiałaby kazać mnie budzić?... Rozmawiać we troje, a potem się rozejść, bo przecie jakaś służba będzie się kręciła? To byłoby nanic.
— Nuż jej się zbierze na romantyzm i da mi jaki znak, abym się znalazł w parku, na miejscu naszego pierwszego grzechu. Czy grzechu?...
Odsunął kotarę z przed okna. Noc była cudowna, oblana księżycowem światłem. Zwrócił wzrok w kierunku niezapomnianej alei. Dzisiaj grzech ten mógł być cięższy, śmiertelniejszy — rozśmiał się zmysłowo, pomimo że myślał o uczynku, przed którym postanowił się cofnąć.
I dalej dał folgę wyobraźni radosnej, nieokiełzanej:
— A gdyby tak przyszła tutaj?
Fuknął zaraz sam na siebie:
— To niepodobieństwo! To nie w jej stylu!
Zaczął chodzić po pokoju, ale że posadzka nie była pokryta dywanem, zmiarkował, że może tam komuś dawał znać, że czuwa. Zdjął trzewiki i nałożył pantofle. Potem chwycił za wierzchnie ubranie, chcąc je ściągnąć z ramion, ale się opamiętał:
— Lepiej być ubrany, na wszelki przypadek.
Rzucił się w ubraniu na łóżko i marzył odtąd bezładniej, lecz mniej skrupulatnie. Obrazy zakazane stawały się powoli niby dotykalnemi, nurzał się w nich swobodnie, czuł jakby zapach jej włosów, smak jej ust...
Drzemał czujnie, gdyż daleki pogwar samochodu z przeciwnej strony pałacu postawił go odrazu na nogi.
Ogarnął się, poprawił włosy i czekał, odgadując znaczenie odgłosów.
— Teraz trzasnęły drzwiczki samochodu. Odjechał...
Po tym dźwięku wyraźnym zaczęły dochodzić do wytężonego słuchu Skumina różne szmery, zapewne krzątania się służby, nareszcie stąpanie po schodach, zbliżające się do drzwi jego pokoju. Uchylił tych drzwi i czatował przy nich z bijącem sercem. Pewnie jakieś poselstwo od Niej...
Ale stwierdził wkrótce, że niedaleko przeszła przez ciemny kurytarz jedna ze służących, którą nie pierwszy raz zauważył w tem miejscu, gdyż mieszkała wpobliżu gościnnych pokojów.
Czatował jeszcze. Ale pałac pogrążał się stopniowo w głęboką ciszę. Zdało się Skuminowi, że w pokoju jest bardzo duszno, otworzył więc okno, wśród którego ramy zawidniał obraz, niby Claude Lorraina, mleczno-zielony, malowany pełnią księżyca.
Stanął przy oknie i wdychał nocne powietrze, świeże od wilgoci, zaprawne rozkoszą woni drzew i kwiatów, zamieniających między sobą tajemne pocałunki w rozkochanej ciszy. Cała istota Jana dostrajała się do tej orgji przyrody, chłonęła w siebie lube dreszcze kwiatów i senne rykowisko drzew olbrzymich.
Tylko drobna, przyplątana z zamkniętych pokojów, z konwencjonalnych warunków pałacowego życia, błąkała się w duszy Skumina skarga:
— Ach, te przeczucia zawodne! Ona tam zapewne zasnęła, skrępowana przez niewolę własnego pałacu i własnej służby — i śni o mnie, jak ja o niej... Poprzestańmy na śnie — i sen jest miły.
Od wyjazdu Ambrożego upłynęło już dobre pół godziny.
Naraz usłyszał Skumin za sobą lekkie skrzypnięcie drzwi, zapewne od przeciągu, który powstał między uchylonemi drzwiami a otwartem oknem. Obrócił się i ujrzał:
Wercia w długim szlafroczku, pokrywającym strój prawie nocny, zamykała drzwi za sobą.
Poskoczył ku niej i chwycił ją za ręce. Śmiała się nerwowo i udawała swobodę:
— Nie śpisz jeszcze, Janku? Zrozumiałeś?
— Zrozumiałem, ale nie wierzyłem sobie. — Więc przyszłaś? — To ty jesteś?..
— Jak widzisz! Ale zgaś światło — wystarczy nam księżyc.
Gdy Jan wykonał rozkaz błyskawicznie, Wercia poszukała oczami, gdzieby usiąść. Ominęła łóżko rozesłane. Pociągnęła go za sobą na kanapkę, gdzie usiedli obok siebie.
— Słuchaj, mój jedyny! Musimy przed twym odjazdem wiedzieć na pewno, co z nami będzie. Ja przynajmniej muszę. Tu już nam nikt nie przeszkodzi rozmówić się.
Pomimo ogarniającego szału zmysłowego, Skumin uśmiechnął się. Przegalopowały mu przez głowę różne przypuszczenia i zapytania: Czy ona oszalała na chwilę? Czy po rozmyśle odważyła się na krok taki? Czy uczyniła to po raz pierwszy? Żadnej z tych wątpliwości nie wypowiedział. Ukląkł przed nią i okrywał całą jej postać pocałunkami.
— Rozstrzygnęłaś sama — przecięłaś nasze rozmowy tym darem niezmiernym...
— Więc już nie masz swoich skrupułów? — szepnęła.
— Ach! Nie mów o tem! — żachnął się jednak żywo Skumin — wszystko przepadło, wszystko jest poza mną! Istniejesz tylko ty, moja zenitowa chwilo przeznaczenia!
— Chwilą ci mam być tylko?
— Chwilą na wiek długą.


∗             ∗

Jan Skumin odjeżdżał w świat, rozwidniony radosną pogodą poranną. Po nocy bezsennej nie odczuwał wcale znużenia, czuł się owszem odświeżony i tak szczęśliwy fizycznie, że znajome widoki przy drodze wydały mu się dzisiaj krajobrazem najmilszym, powietrze przestrzenią otwartą do szczytnych lotów, a rosa, błyszcząca na zbożach i trawach — klejnotowem jakiemś bogactwem.
Jakby czując, że się jej ktoś przygląda z upodobaniem, przyroda wdzięczyła się do niego miłośnie. Głaskała go po twarzy mocnym powiewem kwitnących koniczyn i łubinów, w którym Jan upatrywał wyraźnie analogję do zapachów ubiegłej nocy. Niebo przeglądało tu i owdzie przez łuki drzew błękitem pieszczotliwym, jak Jej tam oczy. Nawet słońce, otoczone jeszcze przyziemną mgławicą blond, przypominało płową główkę Werci.
Różne twory wolne, używające bez przeszkód rozłogów ziemskich i przestworów powietrznych, ukazywały się Janowi dla rozrywki jego oczu. Kaczki, dobrze już lotne, szybowały w okolicach wód. Wpobliżu zagród ludzkich ważył się wysoko jastrząb rozbójnik, napastowany przez rój jaskółek, strzegących drobnym hałasem bezpieczeństwa strzech i podwórek. Zabiegała drogę samochodowi starka kuropatwa piechotą, a spłoszona błyskawicznem zbliżaniem się wstrętnego ludzkiego przyrządu, furkała w lot i ciągnęła niską kulą skrzydlatą nad polem niezżętego grochu, nad gajem końskiego zębu, aż rozpłynęła się w przetartej pozłocie pszenicznego ściernią.
Na ziemi kicał tu i ówdzie zając nieopatrzny, czasem tuż przed samochodem, narażając życie jużci nie przez bohaterstwo, lecz przez wrodzoną nieroztropność. Opodal drogi, z pola lub zarośli, przyglądał się wehikułowi kozieł sarni ze spokojem, miarkując, że przejeżdża człowiek bez strzelby, nie chciwy rozboju, lecz zakochany. Tylko krowy, gęsto rozsiane po łąkach i ścierniach, nie pokładając się jeszcze do przeżuwania, pilnie zajęte swą paszą poranną, nie zwracały wcale uwagi na mknący po drodze samochód. Niech tam ludzie robią sobie, co chcą, śpią, czy ruszają się, rodzą się, czy giną — my się tymczasem najemy.
Przemknął przez głowę Skuminowi barokowy aforyzm, że zwierzęta są zapewne z losu swego zadowolone na dobrem pastwisku, ale że z takich tworów nie da się stworzyć społeczeństwa.
Jechał i on w pełni zapomnienia i beztroski o losy cudze, nasycony fizycznem szczęściem, które się jednak należy każdemu stworzeniu po pracy, na odpoczynek, i przed pracą, jako godziwa podnieta. Ale miał w duszy uśpiony tylko na chwilę niepokój.
Do rozbudzenia niepokoju przyczyniła się zmiana krajobrazu. Samochód wjechał na szosę brukowaną, w turkot, w pył węglowy i w zaduch osady fabrycznej. Mało co przypominało już tutaj poezję istnienia — chyba doniczki pelargonji przy oknach kilku domów mieszkalnych. Jan nie zmienił toku swych myśli i wspomnień, lecz zaczął je rozważać z innego punktu widzenia.
Ten nadspodziewanie zdobyty dzisiaj wielki los w loterji szczęścia fizycznego opłacił jednak dużem ustępstwem ze swych zasad moralnych. Żona Ambrożego, przyjaciela i dobroczyńcy, wzorowego działacza w sprawach osobistych i ogólnych! Wspólnictwo w zdradzie, której ofiarą padł taki człowiek!
Oszukani mężowie cieszą się wprawdzie, w literaturze i w życiu, niezłą reputacją; śmieją się z nich miłosierni bliźni cichaczem, ale nie biorą im tego za złe, nie pociągają do odpowiedzialności, przyznają im chętnie inne zalety... Reputacja Radomickiego nic na tem nie straci, gdyby nawet posądzono panią o grzeszny stosunek z kuzynem. Zresztą nikt nie będzie posądzał, a do jawnego skandalu się nie dopuści. Od czego dyplomacja?
O swoich talentach dyplomatycznych Skumin zdawał się nie wątpić, choć pierwszy raz znalazł się wobec takiego dramatycznego zawiklania. O dyplomacji zaś Werci mógł mieć poważne wątpliwości. Jej zachowanie się przy wczorajszej wieczerzy było zbyt wyraziste dla przenikliwego widza, a sam fakt przyjścia w nocy do pokoju Skumina był szczytem nieostrożności.
— No — samorzutny czyn miłosnej odwagi, a przytem pierwszy w jej życiu. — To się czuło — tłumaczył ją Skumin ze znaczną pobłażliwością. — Ale co będzie dalej?.. Przecie od niej uciekam. Na jak długo?..
Miotał się między obowiązkiem a pokusą, która jednak okazywała się przemożniejszą. Wtem znalazł niejako usprawiedliwienie dla pokusy:
— Czyż tylko o Ambrożego chodzi w tej sprawie? A Jej szczęście, tak składnie równoległe z mojem? O na przecie męża nie kocha, tylko szanuje i może lubi. Źe pragnie miłości wielkiej, tej siły kosmicznej, opartej koniecznie na zmysłach, a mogącej się rozwinąć w najszlachetniejsze altruizmy i poświęcenia — tego dała mi dowody. I z rozmów naszych uprzednich pamiętam odpowiednie szczegóły, jak ta teorja pani Canevari, znawczyni... zawodowej, która tak silne wywarła wrażenie na umysł Werci, prostolinijny i z gruntu uczciwy... Dwie kobiety, z przeciwnych pochodzące krańców, z wędrownego wagonu i z zacnego domu, doszły do porozumienia w jednym punkcie stycznym: prawa kobiety do szczęścia. Jej się ono należy. Ambrożemu zaś... salwowanie szacownych pozorów i okrycie tajemnicą naszych spotkań...
Jakby się przestraszył brzmienia swych własnych wyrazów, które w adwokackim ferworze wymówił półgłosem, zestrofował się ostro:
— Co ja mówię, u licha? — Co wybieram? grzech, czy obowiązek? — Czynię właściwie wybór między grzechem jawnym, a osłoniętym przez pozory. To licha logika i nieszlachetna. Prawie lepiej dać się nieść bezmyślnie wichrowi namiętności.
Dojeżdżał właśnie do stacji kolei.


V.

Na niewielkiej stacji było dość pusto i od polnego podjazdu i przy peronie. Tem jaskrawiej odbijała od spokojnego tła młoda postać kobieca bardzo rezolutna, krzątająca się po budynku stacyjnym z niewątpliwemi oznakami rozdrażnienia. Skoro tylko samochód z Gdecza zajechał przed stację i Jan z niego wyskoczył, panna zwróciła się ostro do szofera z wysokości schodków, na których stanęła, śmigła i naczelna, w szarym płaszczu mundurowego kroju, rzekłbyś: młody oficer strofujący żołnierza:
— Przyjechaliście po mnie nareszcie?
Szofer ukłonił się, widocznie znajomy, i jął tłumaczyć, że jeżeli „jaśnie panienka“ chce jechać do Gdecza, to on tam właśnie powraca. Znowu otrzymał jakąś reprymandę za administrację w Gdeczu, za urząd telegraficzny, za instytucje i osoby, za które nie był odpowiedzialny, które jednak miały nieszczęście ściągnąć na siebie niezadowolenie panienki.
Skumin przyglądał się jej tymczasem i z nałogu miłośnika formy niewieściej, przyrodzonej, lub idealizowanej przez sztuki plastyczne, stwierdzał, że lekki oficerski płaszcz okrywa kształty równie klasyczne, jak żywe i ponętne. Niejakie tylko miał wątpliwości co do wyrazu twarzy, zbyt nadąsanego. Ale panna, ochłonąwszy z impetu, uśmiechnęła się promiennie i zaraz Jan nabrał przekonania, że to śliczna dziewczyna. Uśmiechnął się i on, a z nim nawet strofowany szofer. Bywają uśmiechy zaraźliwe przez oczy na cały krąg widzów, przez nie dotkniętych.
Zrodziła się potrzeba jakiejś konwersacji. Skumin podszedł do panny, ukłonił się i wymienił swe nazwisko.
— Dorota Tolibowska — odpowiedziała panna, podając mu szczerą, drobną rękę.
Podniósł trochę brwi, bo pomyślał błyskawicznie: — Ach, to jest ta Dosia, o której mi mówiono — rzekł zaś:
— Pani jedzie do Gdecza? Bardzo żałuję, że właśnie stamtąd wyjeżdżam.
Dosia zajrzała Janow i w oczy, z uśmiechem przekornym:
— Gdybyśmy razem byli w Gdeczu, mogłabym panu przeszkadzać.
— A to w jaki sposób?
— Trzymałybyśmy się ciągle razem z Wercią.
Skumin poczuł ukłucie żartu, mogące być tłumaczone rozmaicie, w każdym razie niesmaczne. Chciał je zagadać uprzejmą gwarą salonowca.
— Cóż z tego? Gdyby panie raczyły mnie dopuszczać czasem do swego towarzystwa, miałbym sposobność oglądania dwóch uroczych kontrastów.
— A pan się zajmuje przeglądem kobiet, jako artysta, czy w celu zaszczycenia której swoim wyborem?
Tego już było Skuminowi za wiele. Odpowiedział głosem innym, mniej śpiewnym:
— Tak się mało znamy, szanowna pani, że nie ośmieliłbym się dawać odpowiedzi na wywiad tak poufny.
Zmiarkowała Dosia, że przesoliła. Ale nie odstraszyło ją to od dalszego ciągu rozmowy.
— Prawda, że się nie znamy. Ja tam o panu słyszałam to i owo. Ale pan o mnie zapewne nic?
Skumin milczał, choć zauważył zmianę wyrazu jej twarzy na uprzejmiejszy.
— Wercia jest moją bliską krewną, a raczej po winowatą. Moja matka była stryjeczną siostrą wuja Ambrożego Radomickiego, więc Wercia jest mi niby ciotką, wujenką. Ale jej przecie tak nie nazywam, jesteśmy prawie w równym wieku.
Jan chwytał te powiadomienia ciekawie i zapomniał o poprzednich zdaniach nieprzyjemnie zaczepnych. Wiadomość, że ta obcesowa panna rodzi się z Radomickiej, bliskiej krewnej Ambrożego, podziałała na niego sympatycznie. I on był krewny gdeckiego domu przez Radomickich, wprawdzie daleki, ale zawsze cząstka tej samej krwi krążyła w nim, wspólna z tą dziwną panną. Z kilku zapytań, które się nastręczały, wybrał najprostsze:
— Rodzice pani mieszkają tu wpobliżu?
— W każdym razie w Poznańskiem. Ale ja nie mam już matki oddawna — rzekła poważnie. — A papa mieszka czasem w Radogoszczy ze mną, lub beze mnie. Ja sama sobie radzę — dodała wcale nie lirycznie.
— Radzi sobie pani w czem? Co panią najbardziej zajmuje?
— Aha, to taki z pana jegomość? Mnie nic nie chce wyjaśnić o sobie, a o mnie chce wszystkiego się dowiedzieć?
— Chytry ze mnie Litwin — odrzekł Skumin z udaną pokorą.
— Znałam i takich. Ja znam dużo mężczyzn i znam się na nich. Prawią mi różne androny o sobie i o mnie, ale ja umiem rozróżniać.
— Nie wątpię, nie wątpię, skoro pani zapewnia.
— A pan należy, widać, do tych, którzy chcą kobiety brać na muchę.
Jak ona się wyraża! — pomyślał Jan, a odezwał się głośno i poważnie:
— W tem się pani myli. Nie działam nigdy podstępnie. Mam nawet wstręt do udawania, do fałszu...
— Doprawdy? Ach, bo ja tak dziko niecierpię kłamstwa!
Zabłysła w niej na chwilę jakby nowa istota. Promienna jasność w oczach, przedtem trochę zbyt mądrych; dobra słodycz w ustach, dotąd niby szyderczych. Teraz cała była piękna.
Jan nie mógł się oprzeć olśnieniu:
— Ja także „dziko“ kocham prawdę, tylko nie tak ślicznie, jak pani.
Tym razem przyjęła kompliment bardzo łaskawie, nawet zapalczywie.
— Niech pan ze mną wraca do Gdecza!
— Nie mogę, droga pani, niepodobieństwo — zadziwił się Skumin niepomału.
— Jakie znowu niepodobieństwo?
— Bawiłem tam parę miesięcy i nareszcie wyjechałem.
— To pobawi pan parę miesięcy i dni kilka.
— Ależ mam bardzo pilne interesy w Warszawie i różne zawikłania.
— A te zawikłania gdzie? w Warszawie, czy w Gdeczu?
— Jak to: gdzie? Czyż mam pani opowiadać o sprawach pieniężnych? — Naturalnie w Warszawie.
— Czy pan gra na giełdzie? — rzekła Dosia, posępniejąc i przybierając znowu swój wyraz zaczepny.
— Nigdy nie grałem, a teraz tem bardziej, bo nie miałbym absolutnie czem grać. Muszę pani wyznać, że jestem kresowcem doszczętnie ograbionym.
— To dobrze.
— Dziękuję pani za życzliwość.
— Dobrze, bo może pan zacząć życie nowe, o własnych siłach, zamiast iść rutyną obszarników, która dogadza, ale i krępuje. Jest pan człowiekiem wolnym.
— Ładna mi wolność, gdy nie można iść drogą swoją już wytkniętą, lecz zarabiać trzeba na chleb powszedni.
— To niewesołe, prawda. Ale zawsze pozostaje wolność. I za chleb pan przecie w Gdeczu nie płaci.
— Długo już właśnie jadłem ich chleb, bardzo smaczny i wykwintnie podany. Wdzięczny im jestem, ale trochę mi to już ciężyło.
— Rozumiem pana, panie Janie — rzekła Dosia, naraz znowu promienna i znowu serdeczna.
— A zatem, panno Dosiu... przepraszam, jesteśmy trochę krewni, mam także prababkę Radomicką. Pozwoli mi pani jechać tym razem do Warszawy. Sygnalizują już pociąg.
— Ręczę, że pana interesy mogą poczekać, no... trzy dni. Jedź pan ze mną do Gdecza.
— Na Boga! cóż ja im powiem, dlaczego wróciłem? Zatrzymywali mnie przecie, a ja stanowczo oznaczyłem mój wyjazd na dzisiaj.
— Powie pan, żem pana przemocą wsadziła do samochodu i przywiozła zpowrotem. Już oni przyzwyczajeni są do takich moich posunięć. — Wercia się nie obrazi.
Ostatnie zdanie, zamiast przekonać do powrotu, utwierdziło Skumina w zamiarze jazdy do Warszawy. Komplikacja z Wercią stanęła mu żywo przed oczyma. Teraz do niej powracać, gdy przed kilku godzinami wyrwał się z jej ramion i umyślnie, po naradzie miłosnej, wyjechał?!
Znalazł zaś mocny argument dla zniechęcenia przedsiębiorczej panny Tolibowskiej:
— Więc mam powiedzieć, że zawróciłem od stacji, bom poznał pannę tak uroczą, że zawróciła odrazu kierunek mych postanowień? Czy pani na to pozwala?
Dosia zadumała się na chwilę i spochmurniała:
— Nie, tego pan nie powie.
— A co mam powiedzieć?
— Nic — — eskapada.
— To znowu nielogiczne i nie w moim stylu.
— Styl pana jest dosyć nudny.
— Niestety. Przy bliższem poznaniu odkrywa pani we mnie właściwości, które jej się nie podobają.
— A pan dba o te właściwości? Widocznie podobają się innym.
— Może nawet nikomu. — — Ale teraz nie czas już na dyskusję, bo mój pociąg wynurza się tam z lasu. — — Najniższe uszanowanie pani.
— Żegnam pana.
Pedała mu rękę tak zimno, że Jan pomyślał, czem mógł ją obrazić. Wpadł do budynku stacyjnego i zdążył jeszcze kupić bilet do Warszawy.
Gdy już pociąg odjeżdżał ze stacji, Jan usiłował z wnętrza wagonu wypatrzeć oddalający się samochód. Mignął mu parę razy przez zasłaniające go przekornie drzewka, budynki, budki i ułamki taboru kolejowego, rozrzucone po bocznym torze. Zdawało się Janowi, że Dosia stoi w otwartym samochodzie i wznosi pożegnalnie rękę. Wyobraził sobie nawet, że patrzą za nim jej dobre, ułaskawione oczy. Na wszelki wypadek zdjął kapelusz i wymachiwał nim przez okno wagonu.
— Cóżto za śliczne dziwadło ta dziewczyna! — pomyślał, rzucając się wreszcie na swą ławkę.
Rytmiczne stękanie wagonu kołysze nietylko do snu, lecz do marzeń na jawie, zwłaszcza gdy kto, jak Skumin, ma w swym aparacie mózgowym i nerwowym taką moc zaledwie minionych, gorących wspomnień. Uczyniła mu się z nich w głowie istna zawierucha.
Kochał Wercię. Drżał w nim jeszcze jej prąd upajający, nabrał w nozdrza i w usta jej zapachu, który jeszcze nie wywietrzał. Radość triumfalna napełniała mu pierś szerokim tchem wdzięczności dla niej i dla Przyrody, która ma w swej skarbnicy tak urocze skarby.
Mężczyzna dystyngowany — rzadkiego typu, gdyż zwyczajni samcy traktują akt miłosny jak wino, a nawet jak wódkę — gdy się napije rozkoszy zmysłowej aż do upojenia, ma nieprzeparty pęd do ogłoszenia swego szczęścia gwiazdom i bibule, jeżeli jest poetą, albo najdyskretniejszemu z przyjaciół, jeżeli jest prozaikiem. Nawet Jan Skumin, z natury skryty i skrupulatny, miał przed laty starego przyjaciela, któremu się zwierzał z dawniejszych prób romansowych. Bo były to istotnie próby tylko, nie do porównania z dzisiejszem zdarzeniem cudnem, którego nie sprowadził podstępem, ani celowem staraniem, które mu się poprostu — zdarzyło. Tą niby niezależnością od jego woli zasłaniał sobie, w mętnem rozumowaniu, swą moralną odpowiedzialność, która coraz ciszej brzęczała na dnie jego sumienia. O swym błogim nastroju, o swem szczęściu dziś nikomu nie powie, bo starszy powiernik już nie żyje, a tajemnicę zachowa dla siebie jedynie, z wielu względów...
Uśmiechał się błogo do swej tajemnicy, wpatrzony błędnym wzrokiem w przeciwległą ściankę wagonu, w jakąś barwną reklamę kawy Kneippa, czy tam czyjejś czekolady. Ale zerknąwszy wbok, zauważył jakby satyryczne spojrzenie jakiegoś czarnego jegomości, towarzysza podróży, którego dotąd nie widział. Odwrócił się od niego z pewnem oburzeniem, że śmie się wdzierać w samotność jego marzenia, oparł głowę o wytapetowany kąt wagonu i zamknął oczy niby do snu, marzył jednak dalej logicznie.
W miarę jak się oddalał od Gdecza, myśl jego przechodziła z gorącej strefy erotyzmu do umiarkowanej strefy estetyki. Nie opuszczała jednak postaci ukochanej. — Jak ona to, jak tamto wykonała zgodnie z regułami piękna. — Jaką dziwną miała intuicję gestu, głosu i szeptu, aby mu się doskonale podobać. — Istnieje widać przeznaczenie jej dla niego i nawzajem, błogosławione Fatum, od którego nie godzi się uciekać.
— Werciu moja! Werciu! — powtórzył kilka razy niedosłyszalnemi westchnieniami.
Powoli obok tego hymnu adoracji dla kochanki zaczęła się plątać jakaś nuta skoczna, niby przekorna, jednak sympatyczna. Nie psuła tamtego hymnu, tylko pogwizdywała wpobliżu. Jan podniósł powieki, pod któremi chował swą wizję, rzucił się żwawo naprzód i z uśmiechem spojrzał przez okno, jakby mógł jeszcze dostrzec samochód, unoszący do Gdecza — Dosię.
Może już być w Gdeczu. Że zaś przyjechała niespodziewanie, nikt jej nie wita u progu. Ambroży wyjechał do Gdańska, a pani śpi jeszcze zapewne. W każdym razie nie opuściła sypialni i rozpamiętywa ogromne zdarzenie tej nocy. Z pewnością nie trapią jej wyrzuty sumienia; Jan nie zauważył ich nigdy w etapach romansu z Wercią, a tem bardziej tej nocy. Upojona jest pierwszym dosytem pierwszej miłości — tak wyglądała aż do pożegnania i tak jest zapewne w tej chwili.
Przyjazd Dosi wpada w ten nastrój, jako zgrzyt, czy jako przyjemna dywersja? Czy te kuzynki lubią się nawzajem, czy ciężko się godzą z powodu usposobień bardzo rozmaitych? Był to tymczasem szereg zagadek dla Skumina, który z panny Tolibowskiej miał dopiero jedno wrażenie migawkowe, niby kliszę nieodbitą i nierozpoznaną w jasnem świetle.
Ale, jak wszyscy ludzie, uzdolnieni do artyzmu literackiego, umiał on tworzyć intuicyjnie obrazy urojone, lecz przekonywające do swego prawdopodobieństwa. Pogalopował teraz wybujałą myślą do sypialni kobiecej w Gdeczu.
— Pukanie do drzwi tej sypialni. Dają znać pani Radomickiej. — Nie — sama Dosia puka do drzwi; jest na to dostatecznie obcesowa, jak to poznałem po jej nagłej propozycji zabrania mnie zpowrotem do Gdecza. Wercia wpuszcza ją naturalnie do swego pokoju.
— Może być inaczej. Wercia kąpie się w łazience, a w takim razie: czy wpuści do siebie Dosię, czy nie? — Nie ma nic do ukrycia, coby ubliżało jej nagiej chwale kobiecej. To wiem. Ale czy stopień ich poufności pozwoliłby na takie spotkanie? Kobiety, nawet zaprzyjaźnione, zapatrują się bardzo krytycznie na szczegóły piękności, jedna drugiej. Jest to prainstynkt ubiegania się o względy mężczyzny, nie jednego, nie realnego nawet, lecz wymarzonego. Rzadko kobieta pochwali szczerze piękność innej kobiety; z lubością zaś wyjaw i i przesadzi przy okazji jakiś defekt przyjaciółki, którego ona sama nie posiada. — Ale nie zauważyłem takiej skłonności u Werci, ani tem bardziej u Dosi, której nie znam. — Przeczuwam tylko, że obraz, który wywołuję, nie może się powtórzyć w rzeczywistości, gdyż, jeżeli Wercia się kąpie, Dosia nie zechce wejść do łazienki na powitanie.
Po krótkiej pauzie nawiedził Jana inny obraz mglisty i bardziej warunkowy z powodu braku doświadczeń osobistych:
— A jeżeli Dosia po podróży poszła się kąpać w jednej z łazienek gościnnych? — Ona jest trochę wyższa i śmiglejsza od Werci — inny kanon niewieści. — Ale wszystko, co się dawało odgadnąć z pod płaszczyka, napełniało oczy rzeźbiarskiem zadowoleniem. — Ręczę, że przy widoku w kąpieli to zadowolenie urosłoby.
Jakby otrzymał kuksa w bok, lub klapsa po palcach, otrzeźwiał i osądził się surowo. Rozkoszna uczta zmysłowa, z której wychodził, rozpasała w nim erotyzm do nieprzyzwoitości. Sformował to w myśli lakonicznie:
— Doprawdy, zaczynam być świnią.
Nie przestał jednak myśleć o dwóch tych kobietach, ale już ubranych i ze stanowiska zimniejszej rozwagi.
— One będą tam rozmawiały o mnie — to pewne. Może nie zaraz, ale dziś z pewnością — przy obiedzie? — na przechadzce? — Ta Dosia może nawet już gada o mnie przy pierwszem śniadaniu? Że opowie o naszem spotkaniu na stacji, to naturalne. Ale ona może być trochę wścibska. Już mnie uraczyła paru przytykami niezbyt taktownemi; tem bardziej może prześladować moją osobą kuzynkę i przyjaciółkę. — Ej, one nie są chyba w ścisłej przyjaźni? — I Wercia, pomimo niewielkich zdolności do krętactwa, nie wyjawi nic przed Dosią z naszej historji. Chybaby wcale nie dbała o jej trwanie, a o to nie mam obawy; układaliśmy przecie projekty najbliższych spotkań, pozory, fortele... Żadna wreszcie porządna kobieta nie opowie na gorąco o swym przypadku nawet najpoufniejszej powiernicy. Ona znowu nie jest tak naiwna, za jaką ją mają powierzchowni spostrzegacze w rodzaju Krysia Ramułtowskiego. Tylko ta ładna, ale niebezpieczna panna wpadła tu niepotrzebnie, jak Piłat w Credo.
Rojenia poplątały mu się i zamierzchły. Nadto w wagonie był upał, a gdy Skumin spróbował otworzyć okno, niemy dotąd towarzysz podróży zaprotestował grzecznie, mówiąc, że cierpi na reumatyzmy i nie znosi przeciągów. Nadobitkę Jan uprzytomnił sobie najrealniejszy, a nieznośny cel swej podróży do Warszawy: zdobycie pieniędzy, których brak przeszkadzał wszystkim jego porywom. Bez pieniędzy nie można nawet porządnie się zakochać.


VI.

Jesień już zapadła nad Polską. Odbarwiła polne rozłogi, rzucając na nie tylko zrzadka swe barwy swoiste, pożegnalne: korale jarzębin i złote plamy na klonach i lipach, uśmiechnięte do słońca zasmuconego, rojącego tęskne wspomnienia. I miasta były ciche, bo ociągały się jeszcze z powrotem rzesze „letników“, dawno już wyległe za mury, a nie rychliwe do powrotu i do pracy, która mogła na nich w mieście poczekać.
Miasta ospałe, lecz nie wielkopolski Poznań, który dbał zawsze o silne i regularne tętno swego życia, stroił się i czyścił wzorowo, wrzał pracą nie zgiełkliwą, lecz skuteczną, prosperował pod świetnemi rządami dwóch mężów, godnych zaufania, którem powszechnie ich darzono: wojewody Adolfa Bnińskiego i Cyryla Ratajskiego, prezydenta miasta.
W dni powszednie Poznań sprawia tylko dodatnie wrażenie topograficzne, przez ozdobność swych ulic i gmachów, piękność ogrodów, celowość urządzeń, gotowych do użytku i ruchu. Ale rusza się niepokaźnie, wstaje rano, kładzie się spać przed północą. Widać po ulicach więcej pracowników, niż gapiów.
Poznań staje się wielkiem, rojnem miastem dopiero w dni świąt własnych, które sobie urządza dość gęsto: Targów Zachodnich, wystaw specjalnych, przyjęć znakomitych ludzi. Tej jesieni odbywał się zakrojony na wielką skalę „Tydzień Akademika“.
Jan Skumin usiadł w wielkiej kawiarni, nazwanej Esplanadą, zamykającej krótki bok placu Wolności, na którym zebrał się tłum zwarty, ale tak sforny, że przez środek wytknięta droga ciągnęła się prosto, jak struna, strzeżona przez nikłą straż akademicką. Studenci dawali tego dnia, pośród różnych uciech dla publiczności, przedstawienia teatralne na placu, pod gołem niebem, pod nazwą „Sejmik relacyjny 1576 roku“.
Na werandzie Esplanady urządzono rusztowanie z napisami, wstęgami i fantami loterji studenckiej, której bilety rozchwytywała publiczność w ogromnych ilościach. Przed tym olbrzymim straganem były miejsca dla tuzów poznańskich zarezerwowane. Sceną była część tarasu Esplanady, wywyższona nieco nad plac, który służył za salę widzów. Kawiarnia odstąpiła darmo swój najdochodniejszy front na przedstawienie i całe miasto brało w niem udział równie dobroczynny, jak wesoły.
Skumin pił kawę w głębi kawiarni przy stoliku, zasłoniętym przez stragan loteryjny, niby w kulisach teatru i wypatrywał, gdzieby się lepiej umieścić, gdy się zacznie przedstawienie.
Wtem do sali weszła szybko strojna i zwinna panna, a za nią opodal dwaj studenci w korporacyjnych czapkach nieśli z trudem duży turnus z kartkami loteryjnemi. Jeden z nich wołał za panną:
— Tutaj, tutaj, koleżanko Doroto, umieścimy turnus!
Skumin drgnął:
— Dorota?!.. Ależ to praw dziwa Dosia Tolibowska! Rzucił się poprostu za nią w pogoń, a gdy dopadł, ona stanęła w radosnem osłupieniu.
— A pan co tu robi?!
— Włóczę się po świecie. Pani zaś co tu robi? Czy pani jest studentką?
— Ach, już nie. Chodziłam na wykłady i przypisali mnie do korporacji. Dzisiaj pomagam tym kochanym chłopcom przy ich loterji.
Właśnie „kochani chłopcy“ zatrzymali się z ciężkiem „kołem szczęścia“ i postawili je na posadzce. Obaj mieli w oczach szał młodej zabawy i patrzyli w oczy Dosi. Miarkując jednak, że koleżanka ma radosne spotkanie z jakimś elegantem — pewno taki nie był na uniwersytecie? — zwrócili się do panny Tolibowskiej ceremonjalnie:
— Niech się łaskawa pani nie trudzi. Poradzimy sobie.
— Zaraz do was powrócę.
Tymczasem Skumin podszedł do studentów i podał im obu rękę:
— Jan Skumin, stary student uniwersytetów Jagiellońskiego i Stefana Batorego. — Vivatr crescat, floreat Alma Mater Posnaniensis!
— Vivat et Cracoviensis atque Vilnensis. Cześć!
Po wymianie tych uroczystych pozdrowień znikły żaki poznańskie, mocno zadowolone.
Dosia przypatrywała się Skuminowi z wyrazistą aprobacją. Wogóle była w humorze różowym, który wprowadzał w grę wszystkie jej wdzięki.
— Gdzież pan się tu błąka — rzekła do Jana — chodźmy na front; znajdę tam panu miejsce, nawet obok siebie.
— Szczyt moich marzeń w tej chwili — odrzekł Skumin zupełnie szczerze.
Wyszli zatem z za kulis i usiedli obok siebie w rzędzie krzeseł, który powoli się zapełniał. Siedziało tam już paru profesorów uniwersytetu, parę pań...
— Nie spodziewałam się pana tutaj spotkać — mówiła Dosia wesoło, bez zaprawy sarkastycznej, którą Jan pamiętał z pierwszej i jedynej z nią rozmowy, na stacji.
Była dziś doskonale ubrana, w angielskim kostjumie, przylegającym do kształtów — wspaniała. Skumin patrzył na nią z pewnem olśnieniem, które mu nawet tamowało wymowę. Więc ona znowu zaczęła:
— Chce pan ze mną zjeść obiad po tej hecy? — Z największą przyjemnością. — I jeszcze z kim mamy być na obiedzie?
— A panu jeszcze kogoś potrzeba do towarzystwa, oprócz mnie!
— Broń Boże! Tylko nie rozumiałem. Gdzie pani tutaj mieszka, lub u kogo?
— W Bazarze, sama. — Któżby mieszkał w Poznaniu gdzie indziej, niż w Bazarze? Mój ojciec należy do współwłaścicieli i ja przecie też jestem tutejsza. Ale pan dlaczego tu jest? — to ciekawsze. Tylko ta rozmowa na później, bo właśnie wchodzi wojewoda.
Boczną drogą przechodził wojewoda przez tłum, który rozstępowa! się przed nim, odkrywając głowy. Wojewoda odpowiadał ciągłym ukłonem kapelusza i dobrym, energicznym uśmiechem, wywołującym wszędzie podobny odwet. Gdy zbliżył się do krzeseł, obstąpili go studenci, jak swojego. Powitał rektora, profesorów, studenta — prezesa „Bratniej Pomocy“ i wiele innych osób, między niemi pannę Tolibowską i Skumina, którego już dawniej poznał.
Gdy usiadł, w tej chwili rozpoczęto przedstawienie. Widocznie czekano z rozpoczęciem na jego przybycie.
Przez środek placu, strzeżoną drogą śród tłumu, posuwał się wolno barwny orszak konny w staropolskich strojach. Na czele jechał autor tej stylowej szopki, przedstawiający pana posła poznańskiego na sejm toruński; poseł przybywał do Poznania dla zdania swym elektorom relacji z posłowania. Za nim ciągnęła szlachta rozliczna, w żupanach, deljach, kołpakach, wyglądających bogato z oddalenia, ale zbliska będących zbieraniną pospolitych gałganków, zamiast altembasów i grodeturów; włosienia i konopi użytych na brody i wąsy.
Jedno, co było autentyczne w tej krotochwili, to stary polski Poznań, ten sam, co za Batorego, no i tłum na placu, potomny tamtego tłumu z przed lat 350-ciu, rozrodzony prawowicie z pnia genealogicznego. I tak samo musiały grać ongi żaki i paupry poznańskie komedje, przez siebie wykoncypowane, bez troski o przepych strojów i dekoracyj, lecz z bujną fantazją, dla uciechy swojej i miłościwych protektorów ze starszyzny.
— Co? dziarsko się sprawiają nasze chłopcy? — szepnęła Dosia do Jana.
— Nadzwyczajnie! — potwierdził Jan — jest na tym placu jakaś swojska atmosfera, której nie czułem nigdy ani w Wilnie, ani w Warszawie... jakiś dech, idący przez wieki, a drgający żywo do dnia dzisiejszego.
— Bo wszyscy tu jednego rodzaju — dodała Dosia.
— Tak. Nie widzę ani jednego semickiego typu.
— Otóż to właśnie.
Pan poseł stanął na ławie i, pokłoniwszy się nominatim wszystkim wielmożnym i urodzonym, jął opowiadać, jako Gdańsk, podjudzony przez zdradzieckie podszepty obce, bunt podnosi przeciw majestatowi Króla Jegomości, miłościwie nam panującego Stefana. Oburzają się słuchacze jednomyślnie. Mówca wywodzi tandem, że dla obrony naszych miast i granic potrzebne nam wojsko. — „Pospolite ruszenie!“ — ktoś wykrzykuje. — To zawodne — oponuje poseł — trzeba nam regularnego żołnierza. — Wszczyna się pomruk. Warchoł pewien wskakuje na ławę i przemawia gwałtownie przeciw regularnym formacjom, które pociągną za sobą pomnożenie podatków. A nie dość ich to mamy? Król chce wojska regularnego, aby ustalić absolutum dominium, a gdzie złota wolność i prerogatyw y szlacheckie?! Na posła sypią się nagany, to znowu pochwały. Obrywa się i Królowi Jegomości. Wrzawa rośnie.
Szereg słuchaczy, siedzących przy Esplanadzie, przyjmuje to wszystko z uśmiechem pogodnym, rzeczy słysząc nie nowe, lecz zgrabnie dostosowane do aktualnych kłopotów z Gdańskiem. Niejeden profesor lubuje się dobrą archaizowaną polszczyzną. Skumin i panna Tolibowska zamieniają porozumiewawcze spojrzenia, ciesząc się, że oceniają sztukę zgodnie.
— Widzi pan tego, co stoi tuż za mówcą i gęsiem piórem notuje niby w księdze?
— No widzę — to ma być skryba, kronikarz.
— Nie — to sufler.
— Ach prawda! Bardzo dowcipnie pomyślane.
Znowu pan poseł wstąpił na ławę i, reasumując z szacunkiem usłyszane zdania, podaje niektóre w wątpliwość. Ostatecznie obstaje przy swem zdaniu co do ustanowienia regularnego żołnierza. Znowu fala opozycji... Jużby tego było dosyć — myśli niektóry ze słuchaczy.
Nagle mówca urywa. — Co to? trąbka. Hejnał triumfalny w cztery trąby. — Z przeciwnej strony długiego placu czterech jeźdźców jaskrawo ubranych, na karych koniach, wypada z ulicy Nowej, okrąża cwałem plac i wjeżdża na scenę.
Ogrom ne zaciekawienie — zgiełkliwe zapytania, co się stało?!
Nareszcie jeden z heroldów ogłasza tubalnym głosem:
— Zwycięstwo Króla Jegomości nad Gdańszczanami pod Tczewem! Vivat Król!
Potężny dreszcz sceniczny wstrząsnął ogromnym tłumem. Niejeden krzyknął odruchowo: vivat! — jakby chodziło o prawdziwe, dzisiejsze zdarzenie.
Dosia zerwała się z miejsca i zawołała do Jana:
— Ach, panie! Jabym tego, co przyniósł wieść, ucałowała!
— Już lepiej autora — poprawił Jan z mniejszym zapałem.
Nic z tego nie wykonano, zwłaszcza, że akcja kończyła się na scenie. Pan poseł gardłował znowu z ławy za potrzebą regularnego wojska — oponenci umilkli — szlachta obiecywała uchwalić podatki na wojsko.
W kwadrans potem Jan i Dosia wchodzili do restauracji Bazaru, położonego na przeciwległej stronie tegoż placu Wolności. Godzina była obiadowa i sala pełna. Zasiadało w niej dużo znajomych panny Tolibowskiej, niektórzy na swych tradycyjnych miejscach, jak naprzykład członkowie „Resursy“, pierwszego klubu wielkopolskiego, przy długim stole na lewo od wejścia. Wogóle całe zebranie miało charakter jakiejś uroczystości familijnej z dobraniem pewnej liczby gości przygodnych, bo i cały gmach Bazaru, zawierający hotel, restaurację, Resursę, sale balowe i wyborny skład win, należał do kooperatywy ziemian, mającej za so bą kilkadziesiąt lat istnienia, tradycje i styl swój klasyczny.
Dwoje młodych, wchodzących do sali, mogło przysiąść się łatwo do którego stolika mniej szczelnie obsadzonego, ale woleli znaleźć się odosobnieni, to też zajęli pośpiesznie jedyny mały stolik na uboczu, który okazał się wolnym. Zamówili obiad dzienny, ułożony według przeciętnego gustu miejscowego, i zaczęli gwarzyć. Pilniej im było do rozmowy, niż do jedzenia.
— Zatem, panie... kuzynie, co pan porabiał przez dwa miesiące od czasu naszego spotkania?
— Niewiele, panno Dosiu. Stałem się finansistą, tym czasem drobnym. Porobiłem interesy w Warszawie, a teraz mam pracować w Poznaniu.
— To bardzo dobrze — uradowała się Dosia. — Słyszałam także, że był pan znowu w Gdeczu?
— Byłem... przejazdem.
— Raz, czy dwa razy? Może więcej?
— Już nie pamiętam — pomieszało mi się z moim dłuższym pobytem w lecie.
Dosia zmiarkowała, że Jan unika rozmowy o Gdeczu, a ona właśnie o Gdeczu chciała z nim mówić. Powróciła jednak do poprzedniego wywiadu:
— Cóżto za operacje finansowe w Warszawie i w Poznaniu, jeżeli wolno wiedzieć?
— Mówiłem: drobne. Sprzedałem w Warszawie parę obrazków, ocalonych z mojej „debakli“. I dostałem posadę w banku, który ma swą centralę w Poznaniu. Ponieważ zaś z przygotowania szkolnego jestem humanistą, a z upodobania miłośnikiem dzieł sztuki, widzi pani, jak dziwacznie pokierowałem swem życiem.
— To nic, panie Janie, to dopiero wstęp do nowego życia.
— Do nowego? — zadziwił się Skumin. — Każda chwila życia jest nowa, ale o jakim przełomie życiowym pani raczy wspominać?
— No... przenosi się pan do nas, do Wielkopolski.
— Od wiosny rzeczywiście ciągle prawie tu siedzę, ale o przenosinach trudno mówić, gdy nic niema do przeniesienia, oprócz własnej duszy i kufra.
— Tymczasem obie te wartości, większa i mniejsza, są u nas. Czy się tu panu nie podoba?
— Podoba mi się bardzo: i dobrze urządzony kraj, i piękne miasto, i kilka poznanych osób.
— Aż kilka? To albo za mało, albo pod innym względem za dużo.
Niezupełnie zrozumiał Skumin to zdanie, ale przeczuł w niem intencję satyryczną lub wywiadowczą i uskoczył wbok przed wymierzonym ciosem:
— Może kuzyneczka powiedziałaby teraz coś o sobie, bo o niej, oprócz bardzo miłych wrażeń osobistych, zbyt krótkich, to doprawdy nic nie wiem.
— Wercia nie mówiła panu nic o mnie?
Wercia mówiła, ale Jan nie chciał stanowczo rozmowy o Werci z Dosią, odpowiedział zatem:
— Nie pamiętam.
— Więc mam panu opowiedzieć mój życiorys?
— Ach! nie życiorys — ale tak coś o sobie, żebyśmy byli trochę bardziej... krewni.
— Owszem, mogę podać życiorys. Mam lat 26. Straciłam matkę bardzo wcześnie, ojciec mnie wychowywał... a raczej nie wychowywał sam, tylko oddawał na wychowanie różnym. Nauczono mnie tego i owego, a nawet to i owo umiem. Zresztą wychowywałam się sama. Co pan jeszcze więcej chce wiedzieć?
— Nic więcej, bo widzę, że kuzynka wpada już w zły humor.
— Jakże to pan widzi?
— Tak, po oczach, po nosku, który drga... I ta faza jest śliczna, ale nie chcę pani nudzić.
Dosia uśmiechnęła się uroczo do komplimentu, ale nie skwitowała z przekory. Odrzekła:
— Bo, widzi pan, ja niecierpię, kiedy mi kto przeszkadza mówić o tem, co ja chcę.
— A jeżeli ten drugi — „rozmówca“ — nie może mówić o tem, co pani chce?
— To mnie nudzi.
— Nie chciałbym się narazić na tak okrutny zarzut — wykręcał się Skumin od wiszącej w powietrzu rozmowy. — Więc spróbujmy mówić o czem innem, o jakiejś teorji oderwanej...
— Aale! — zaoponowała panna, zupełnie nadąsana. — Niech pan je zupę, bo ostygnie.
I zamilkła, czerpiąc swą zupę niecierpliwie. — Nagle, uderzając spojrzeniem prosto w oczy Jana, rzekła:
— Dobrze, mówmy o teorji oderwanej. Jak pan się zapatruje na godziwość romansu z mężatką?
Tego strzału Skumin się nie spodziewał. Nie lubując się już wcale w zmianach twarzy Dosi, zapragnął poprostu zamknąć jej buzię.
— To już temat zbyt oryginalny do rozmowy z panną.
— Dlaczego? Ja jestem zupełnie uświadomiona co do tych rzeczy.
— Jakto?
— Zawsze lubiłam rozmawiać śmiało o rzeczach, które mnie obchodzą — nie z każdym, ani z każdą, ale z ludźmi, do których mam zaufanie.
— Dziękuję za zaufanie, którem widocznie mnie pani darzy, ale mówić o tem z panią nie będę.
Przybrał wyraz stanowczy, który się wydał Dosi antypatycznym. Ona też straciła wiele ze swego uroku w jego oczach. Obiad we dwoje nie udawał się. Przez pięć minut zamieniali tylko monosylaby, drobne uwagi o sali i gościach obecnych.
Przerwało tę ciężką atmosferę wejście do sali Krysia Ramułtowskiego, który bez namysłu podążył do stolika, gdzie siedział Jan z Dosią.
— Co wy tu razem robicie?
Zanim Skumin odpowiedział, Dosia zasypała czułościami Krysia:
— Kryś! Krysiutek! Siadajże tu z nami; przyniesiesz odrobinę wesołości.
Zaczęła się ożywiona gadanina pomiędzy Krysiem a Dosią, jedna z tych konwersacyj bez treści, uprawianych zwykle przez ludzi bez rozumu, a czasem i przez takich, którzy od rozumnego myślenia chcą odpocząć. Uszczypliwe plotki o znajomych, dotyczące zwykle ich stosunków romansowych, anegdoty przyniesione z karczem i z kulis teatralnych, pobieżne wyrokowanie o ludziach, faktach i teorjach, o których się nie ma dokładnego pojęcia, i tym podobne.
Skumin nie dziwił się paplaninie Ramułtowskiego, bo niewiele trzymał o jego rozumie i takcie, ale sympatyczny wtór panny Doroty do tych bredni wprowadzał go poprostu w zdumienie. Czy z nią to był dopiero co na placu Wolności przy tej pięknej młodej zabawie, czy z jej szlachetniejszym sobowtórem? Słuchał teraz jej dialogu prawie ze wstrętem, dorzucał półsłówka tylko przez nawyknienie do grzeczności towarzyskiej.
Miarkował wprawdzie, jako słuchacz przenikliwy, że Dosia przesadza celowo swą zażyłość z Krysiem i admirację jego dowcipu, a to może, aby jego, Jana, trochę udręczyć, ukarać — ale za co? W poprzednich rozmowach jej z nim były przebłyski, które podobały mu się serdecznie, niestety. Czy teraz chce mu wybić z głowy te zapały?... A może poprostu panna Dorota kocha się w tym cymbale?, (Pierwszy raz nazwał tak w myśli Krysia). Są takie fenomeny w naturze.
Mając absolutnie dosyć tych zagadek, które mu drażniły nerwy niepomiernie, wstał pierwszy od stołu i wyszedł pod pozorem pilnych zajęć na mieście.
Miał rzeczywiście coś do czynienia w Poznaniu na dzisiaj: otrzymał wiadomość, że Radomiccy z Gdecza przyjadą popołudniu do Poznania dla obejrzenia „Tygodnia akademika“. Spotka zatem Wercię.
Nie pierwsze to było spotkanie od owej pięknej nocy letniej — może dziesiąte. — Od tego czasu powrócił trzy razy do Gdecza, pod różnemi pozorami, wymyślonemi głównie przez Wercię, a nawet, o zgrozo, przez Ambrożego! On to bowiem wyrobił Skuminowi miejsce w banku w Poznaniu, niekoniecznie odpowiednie jego zdolnościom i aspiracjom, ale zawsze dające mierny zarobek. Radomicki był w tym banku członkiem rady nadzorczej.
Takie uregulowanie stosunków z rodziną Radomickich było dla oka ludzkiego poprawne, ale dla sumienia Skumina coraz kłopotliwsze. I romans z Wercią nabierał cech grzesznej pospolitości, sprzecznej z estetycznem usposobieniem Jana. Pięknie to było szukać „mandragory“ po zamroczonym parku, piękna szczególnie była ta noc zupełnej rozkoszy, jedyna taka. Ale spotkania późniejsze, dorywcze, pod strachem Bożym — albo te kilka zmów spiskowych w Poznaniu, nawet w Warszawie, w hotelach i lokalach tajemnie wykombinowanych! Zęby cierpły Janowi na wspomnienie niektórych schadzek.
Nie ostygł wprawdzie w zmysłowym zapale, ale trudniej mu było idealizować romans z Wercią. Kobietę zaś kochaną idealizuje się zawsze w kierunku pożądanym i zawsze w dodatnim. Gdy zaś zabraknie tego czarownego przyśpiewu uwielbienia kobiety, nawet jej nagość fizyczna traci na uroku. Jan nie doszedł do tego smętnego nastroju, lecz namyślał się często i głęboko, jakby upiększyć, udoskonalić, nawet ulegalizować stosunek z Wercią. Porwać ją? — Jakiemi środkami, na jakie życie, u licha! Rozwieść ją z mężem? — Co za piramida przeszkód towarzyskich, ekonomicznych, no i prawno-religijnych, zwłaszcza w Kościele katolickim, do którego oboje przecież należą. — Nawet ona mogłaby się nie zgodzić, choć wydaje się gotową na wszystko.
Rozmyślał o tych rzeczach, włócząc się po mieście, a zaglądając raz po raz do Bazaru, gdyż wiedział, że Radomiccy, gdy przyjadą z Gdecza, muszą się choć na chwilę pokazać w Bazarze. Jest to zwyczajem tak ściśle obowiązującym każdego ziemianina wielkopolskiego, jak odwiedziny kościoła świętego Piotra w Rzymie.
Gdy zatem Skumin po raz trzeci zajrzał do Bazaru już o zmroku i zapytał portjera, czy niema kogo znajomego w restauracji, stary Paczkowski, świadomy całej klienteli i jej zwykłych ugrupowań, odrzekł energicznie i precyzyjnie:
— Tylko co weszli hrabstwo Radomiccy z Gdecza, hrabia Ramułtowski i panna Tolibowska.
Zastał ich Skumin siedzących przy jednym stole. Połknął zapytanie, które już miał na ustach: dlaczego tak późno? — ale Wercia odpowiedziała na myśl jego, łatwą dla niej do odgadnięcia:
— Przyjechaliśmy dość późno, bo mieliśmy jeszcze gości w Gdeczu, a od przyjazdu oglądamy pomysły studenckie dla zabawienia publiczności. Czy widziałeś, Janku, te przenosiny studenta na wózku zaprzężonym w niemożliwą szkapę? Kupa połamanych mebli, na nich student w szlafroku, z książką i kałamarzem w ręku — i różne sprzęty...
— Nawet mniej przyzwoite — dodał Kryś.
— Ma być jeszcze pochód dzieci z lampjonami różnokolorowemi. Musimy to zobaczyć po kolacji — szczebiotała dalej Wercia dla Janka, nie spuszczając z niego oczu.
Teraz Kryś Ramułtowski przybrał minę magistralną:
— Najciekawsze z dzisiejszego programu to odczyt Karola Huberta Rostworowskiego w auli uniwersyteckiej. On świetnie gada do młodzieży. Tylko już pewno odczyt się zaczął.
— Spóźnij się na niego, Krysiu. To nie dla ciebie — odezwała się figlarnie Dosia.
— No wiesz, Dosiu... — skrzywił się Ramułtowski i urwał.
Nic nie odrzekła i nikt nie zawtórował tej impertynencji śmiechem, ani żadną uwagą. Przywykli znajomi słuchacze do takich szusów panny. Tylko Skumina pogłaskało to po sercu, gdy pomyślał, że Dorotka nie bierze Krysia zbyt na serjo.
Pan Ambroży zaczął przyjaźnie badać Skumina:
— Cóż, Janku? Robota finansowa wre?
— Wiesz sam, mój drogi — odrzekł Jan — że daliście mi prawie synekurę. Parę tam na dzień listów francuskich, lub angielskich, i to nie pilnych zwykle. — Bez obrazy prezydjum i bez uchybienia obowiązkom, czytuję w biurze gazety.
— Poczekaj — to dopiero klasa wstępna; jest u nas dużo roboty dla zdolnych ludzi.
Nagle Radomicki powstał od stołu:
— Gadajcie tu sobie, zaraz powrócę.
I poszedł ku oddalonemu stołowi, gdzie siedział sam jakiś pan średnio ubrany.
— Do kogo on się tak wyrwał? — zapytał Jan.
Odpowiedział Kryś wszystko wiedzący:
— To dyrektor cukrowni.
— Ach, prawda — dodała Wercia — był nawet kiedyś u nas.
Jedzono tymczasem, co kto wybrał. Rozmowa pobrzękiwała rozstrzelona na drobiazgi. Sala, rojna o południu, świeciła teraz pustkami. Jakiś skrzypek na estradzie wygrywał somnambulicznie. Była to sztuka dla sztuki, bo nikt jej nie słuchał.
— Strasznie jakoś głucho dziś w tym Bazarze — orzekła Dosia, zasłaniając ręką młodą paszczę, szczerze ziewającą.
— Bo widzisz — jął tłumaczyć Kryś — z rozmnożeniem się naszych samochodów ustało prawie życie wieczorne w Poznaniu. Każdy z nas woli spać w swem dobrem łóżku, niż w hotelu, i na noc wraca do domu. Chyba że jakaś okazja: miesięczna kolacja w Resursie, bal trochę „select“ — coś takiego.
Wysłuchano tego wykładu, który każdy znał napamięć, bez wzruszenia. Dopiero Dosia przerwała apatyczny nastrój:
— Mówił mi jeden kolega, że są tu dancingi, do których się chodzi trochę później. Mają być bardzo zabawne. Są tam dobre tancerki zawodowe i jeden tancerz, un danseur mondain, który zawraca głowę wszystkim paniom. Możebyśmy tam wstąpili na chwilę.
Wercia przybrała ton uroczysty:
— Moja Dosiu! chyba żartujesz? Jakiż to „kolega“ doradza ci takie rzeczy?
— Student, bardzo miły chłopiec.
— Mam nadzieję, że cię tam nie zaprowadził?
— Dotąd nie. Ale dzisiaj, w tak dostojnem towarzystwie...
Nikt jednak nie poparł tak śmiałego pomysłu, oprócz Krysia, który utkwił oczy w Dosię, ruszał brwiami i wskazywał palcem na swą pierś rycerską tak dyskretnie, że wszyscy zrozumieli, że onby się na tę wyprawę poświęcił.
Właśnie Ambroży powracał od swego dyrektora.
— Bardzo się cieszę, żem go tu złapał. Musiałbym się z nim jutro zwoływać na rozmowę.
— Wujaszku! — przerwała mu Dosia — czy wuj nie zaprowadziłby nas do takiego małego dancingu — zapomniałam, jak się nazywa...
Ambroży spojrzał na siostrzenicę, którą bardzo lubił, czulej, niż po ojcowsku:
— Moja Dosieńko! Znam cię, więc wiem, że tamby ci się nie podobało. Ciekawość pierwszy stopień do piekła.
— Więc tam jest piekło?
— Przedpokoik do piekła.
— Brawo, brawo Ambroży! — zawołał Kryś, który tylko co był wręcz przeciwnego zdania.
— Widzę, że się tu nudzicie solennie — ciągnął dalej Radomicki. — Zaproponuję wam normalniejszą zabawę. Jedźmy wszyscy, jak tu siedzimy, na noc do Gdecza. Jutro tennis — gra się jeszcze dobrze. — Ustrzelimy parę bażantów. — No, jakże?
Wercia czekała niespokojnie na odezwanie się Janka. On zaś rzekł:
— Doskonale, tylko jutro to moje biuro...
— Jakie biuro? Przecie jutro niedziela!
Wszyscy przyjęli zaproszenie ochoczo, obiecując sobie każdy co innego.
W godzinę później towarzystwo mieściło się w dwóch samochodach. Wielki „Mercedes“ Radomickich pomieściłby od biedy wszystkich. Ale Ramułtowski miał też swój samochód i zapraszał do niego Dosię. Już się zabierała do wsiadania, gdy przelotnie rzuciła okiem na Skumina, który oglądał ją oczami dziwnie badawczemi. Zawróciła nagle i wpadła do samochodu Radomickich, obierając sobie miejsce obok szofera. Wobec tego Kryś sam pojechał w swoim wozie.
Przejmujące zadowolenie ogarnęło Skumina.


VII.

Około dziesiątej rano miała się zebrać partja tennisa kompletna: dwie panie i dwóch panów. Już dobre pół godziny siedziała Dosia Tolibowska w bibljotece, przeglądając książki, które lubiła bardzo, nietylko dla ich treści, ale i dla ozdoby zewnętrznej. Zauważywszy na półkach sławne dzieło agronomiczne, którego nie znała, zanotowała sobie w pamięci, że wyprosi sobie u wuja Ambrożego wypożyczenie tego dzieła do Radogoszczy, gdzie się gorliwie zajmowała gospodarstwem rolnem. Tymczasem zaś chwyciła tomik oprawny w skórę złoconą — wiek 18-ty. Przeczytała tytuł: „Contes et nouvelles en vers par M. de La Fontaine — Amsterdam (Paris) 1762. Tome premier“ — i zaczęła przeglądać śliczne ryciny według Eisena, wykonane przez pierwszych rytowników francuskich owej epoki. Ryciny były, krótko mówiąc, lubieżne. Mężczyźni, wszyscy młodzi i zalotnie ubrani, okazywali wyraziście swe zapały kobietom niby wstydliwym, lecz wystawiającym swe wdzięki na lube niebezpieczeństwo. Gdzie indziej znowu boginie i bogowie jeździli na obłokach, lub przechadzali się po ziemi wcale bezwstydnie. Wszystkie te postacie, od Olimpijczyków do pasterek, zdawały się należeć do jednej rodziny rozpustnej. Ale narysowane były znakomicie i wychwalały plastycznie słodki, zmanierowany erotyzm.
Dosia przeglądała obrazki ciekawie, zarumieniona. Przyznawała sobie prawo studjowania natury i sztuki we wszystkich objawach. I przypomniała sobie przysłowie łacińskie: „naturalia non sunt turpia“ — umiała bowiem trochę po łacinie. Tylko to nie są naturalia, to rozpasane wymysły.
Od dumań teoretycznych przeszła do porównań z życiem bieżącem:
— Wercia musi lubić takie rzeczy — ona jest nawet podobna do niejednej z tych lalek... No, może i ja trochę, tylko jabym się inaczej pozowała... Jakby naprzykład ci mężczyźni z kobiecemi kończynami grali w piłkę nożną?.. A te leniwe baby nie próbowały pewnie nigdy gimnastyki lekkoatletycznej...
Szmer rozmowy, dolatujący z sąsiedniego, zamkniętego pokoju, przerwał te rozmyślania. Dosia odłożyła szybko książkę do szafy i nasłuchiwała.
Rozmawiała Wercia z Janem. Jakieś przyciszone dźwięki, pieszczotliwe. Wyrwało się z nich zdanie wyraźne, wypowiedziane męskim głosem:
— ...Te rzeczy są tu zupełnie nie na miejscu. Mam ciągle wrażenie, że jestem złodziejem, że kradnę...
Znowu szmer cichy, bojaźliwy, stłumiony...
Po chwili drzwi się otworzyły i wyszedł z nich Skumin sam.
— Dzieńdobry, panno Dosiu. Cóż tennis? Będziemy grali?
— Nie wiem — odrzekła sucho.
— A Kryś gdzie się podziewa?
— Nie widziałam go jeszcze.
— Pójdę go poszukać — rzekł Skumin, uciekając pośpiesznie od tej konwersacji.
Panna Tolibowska pozostała w bibljotece na swem krześle. Założyła nogę na nogę, po męsku, objęła dłońmi kolano i pokiwała poważnie główką strojną w krótkie, misternie utrefione pukle.
— Ona go kocha — to pewne. — A on?...
Następujące wskazówki potwierdziły ten domysł. Weszła panna służąca z oznajmieniem, że pani hrabina ma migrenę i nie będzie grała w tennisa.
Znowu weszli do bibljoteki Jan z Krysiem, który, nigdy nie wątpiąc o wartości swego pomysłu, zakomenderował:
— Podobno pani Wercia niezdrowa. No, to grajmy we trójkę. Ja trzymam swój court.
— Nie — odrzekła Dosia — albo cały tennis, albo niech każdy robi, co mu się podoba. Ja nawet mogę dalej czytać.
Krysia nie pociągała ta zabawa, której rzadko zażywał.
— To ja pójdę opatrzeć tutejszą broń na bażanty, które mamy strzelać po obiedzie.
— A idź.
Skoro tylko Kryś się oddalił, Dosia rzekła do Jana:
— A my możemy przejść się po parku. Ja niezawsze bywam nieznośna.
Wyraz jej twarzy nie mógł być żadną miarą nazwany nieznośnym. Oczy, nagle błękitne, pełne były współczucia, jakiejś uroczystości, jakichś przejmujących zapytań. — Bóg wie czego... Tylko najoczywiściej były piękne.
— Chodźmy.
Skumin nie wahał się przyjąć zaproszenia.
Skoro tylko zeszli z tarasu na drogę żwirową, Dosia odezwała się wesoło:
— Nie chcą z nami się bawić, to bawmy się sami.
— Jest to tak wskazane, że nie podlega dyskusji — odpowiedział Jan ochoczo.
— Prawdę mówiąc, niema tu czem się bawić. Kwiaty już przeczuwają zimę, smutne są...
— Bawmy się myślami swojemi, ogłaszając je sobie nawzajem. Zobaczymy, co z tego wyniknie.
— Najpewniej sprzeczka, jak się nam to już parę razy zdarzyło.
— Ale bo pan ma jedną wadę.
— Mam ich wiele. Którąż pani spostrzegła?
— Pan robi konwersację i popisuje się swą umiejętnością układania wyrazów. A ja lubię mówić poprostu o tem, co mi na sercu leży, naturalnie z kimś takim, który mnie zrozumie i zbyt surowo nie sądzi.
— Naprzykład z Krysiem Ramułtowskim? — wtrącił Skumin satyrycznie.
— Czy pan o niego zazdrosny?
— Oczywiście, że mu zazdroszczę.
— Bardzo mi przyjemnie; przyjmuję ten kompliment. Ale czyż pan nie zauważył, że ja się nim bawię, a nie z nim się bawię?
— To mnie uspokaja.
— Nie mówmy więc o Krysiu, który czy jest, czy nie jest... no — ja chcę z panem rozmawiać, panie Janie, aby się dowiedzieć, co pan myśli i co zamierza.
— Ja również wyrywam się do tego, aby kuzynkę miłą bliżej poznać. Tylko nie mówmy o rzeczach niemożliwych do omówienia... Bo wtedy rozmowa musi się z konieczności urwać.
— Rozumiem — i już nie potrzebuję pytać. Już wiem.
— Tego ja znowu nie rozumiem.
— Ja zaś rozumiem, że pan nie chce rozumieć. Mówmy o czem innem.
Jan skrzywił się, lecz nie gniewnie, tylko kłopotliwie. Pomyślał: a to uparta dziewczynka! Ale przemogło w nim pragnienie dalszego ciągu rozmowy, więc rzekł gorąco:
— Moja kuzyneczko droga, nie kłóćmy się, bo mi kłótnia z nią tkwi cierniem w sercu, usposobionem do zgody z nią pod każdym względem. Skoro jesteśmy krewni, bądźmy nimi prawdziwie.
— Nawet możemy sobie mówić „ty“. Czy chcesz?
Skumin przyjął tę propozycję tak radośnie, że aż chwycił Dosię za rękę i ucałował tę rękę.
— Jakżebym nie chciał! Tylko zwykle taka zmowa potwierdza się aktem uroczystym, z winem, lub bez wina...
— O nie, nie, Janku, ze mną takich zmów niema. To się nie da zrobić. Zachowuj się spokojnie, bo z okien nas mogą widzieć.
— I zrobią taką samą plotkę o nas, jak ta, o której nie chcemy mówić — wyrwało się Janowi.
— Janku! — rzekła Dosia ostro, zatrzymując się w przechadzce — zatajać prawdę można, ale kłamać nie wolno.
— Ależ ja... żartuję... Co ci jest, Dosieńko?
— Dosieńko?... Dobrze, możesz mnie tak nazywać. Tak mi mówi wuj Ambroży.
Po zawartym układzie niebardzo wiedzieli, co z nim począć. Aż po chwili zaczęli mówić o samym zwyczaju „tykania“.
— Z Kjysiem Ramułtowskim jesteś na „ty“. Czy to też krewny?
— Zdaje się, że nie. Ale znamy się oddawna. Ja wielu mężczyznom mówię „ty“, gdy ich znam dobrze.
— Tak, to jest wasza moda wielkopolska. Ale taka poufałość między młodzieżą w innych prowincjach, w innych krajach... Trzebaby jednak te nowe zwyczaje towarzyskie ująć w jakiś kodeks — mówił Jan, nieco oziębiony w zapale do otrzymanego świeżo przywileju.
— Co? nie podoba się panu być ze mną na „ty“? Możemy powrócić do dawnego nazywania — rzekła Dosia z pewnem rozdrażnieniem.
— Ależ Dosieńko! Otrzymałem pozwolenie i nie oddam. Jesteśmy krewni, a żeśmy się dotychczas nie znali, to przypadek.
Tymczasem ujrzeli, że z pałacu do parku wysypuje się liczniejsze towarzystwo. Dosia spojrzała i zawołała:
— Ach! państwo Golanczewscy z córkami! Że też w Gdeczu nie można nigdy mieć spokoju!
— Ojca znam; spotykałem go w Resursie. Pań nie znam — rzekł Skumin.
— Dla ciebie z pewnością przyjechały. Podobno chcesz się żenić?
— Ja?! Któż ci znowu tę bajkę o mnie opowiedział?
— Tak mówią. A właściwie: ciebie chcą ożenić.
— Kto taki?
— Wuj Ambroży, ciocia Figa... Z pewnością nie Wercia.
— Dosieńko! — jęknął prawie Skumin, zaglądając jej w oczy, jakby prosił o zmiłowanie — nie potrącaj o tę strunę, bo jest bolesna.
— Doprawdy?... No, to już nie będę.
Podała mu rękę szczerze, przychylnie, z mocą obowiązującą. Było to najmocniejsze spieczętowanie ich paktu przymierza.
Tymczasem nowi goście zbliżali się do nich, a oni szli ku nim. Ambroży i Wercia byli również zmobilizowani. Nastąpiły powitania i prezentacja Skumina paniom Golanczewskim.
Maciej Golanczewski, głowa rodu, przystąpił do Skumina, szlifując uroczyście lewym butem żwir na drodze ogrodowej:
— Pierwszy raz spotykam hrabiego nie na zielonem suknie, lecz na zielonej i dostojnej wsi wielkopolskiej.
— Na zielonem suknie? — zdziwił się Skumin. — Ależ ja wcale nie gram w karty.
— Ua, to przecie niepodobna! — zawołał pan Maciej. — Nie gra pan nawet w bridge’a?
— Niestety, nie. Z szanownym panem spotkaliśmy się nie przy kartach, ale na kolacji w Bazarze. Siedzieliśmy nawet przy sobie.
— A prawda, prawda... W każdym razie cieszę się z nowego spotkania.
Ukłony.
Teraz pani Golanczewska, wysoka, chuda kobieta, ze śladam i piękności i rasy, zwróciła się do Skumina:
— Widywałam dość często hrabinę Józefową, matkę pana, w Wilnie. Ale to bardzo dawno; byłam jeszcze panną. Pomagałam jej w różnych akcjach pożytecznych, którym przewodniczyła naczelnie.
— W Wilnie?
— Tak, pochodzę stamtąd, z waszych stron.
Skumin ucałował z pewnem rozrzewnieniem rękę starszej, sympatycznej pani.
Dwie panny patrzyły uważnie na młodego, przystojnego kresowca. Starsza, niebrzydka szatynka, po chwili kontemplacji uznała za stosowne wszcząć rozmowę z panną Tolibowską. Młodsza, żwawa blondynka, z ciemnemi oczami, także ładna, gapiła się bez ceremonji na Skumina, łowiąc zaledwie okruchy z rozmów, te, które ją zajmowały. Ucieszyła się z wiadomości, że ten pan nie gra w bridge’a. Już się z nikim w domu ani rozmówić z powodu tych kart obrzydłych. A myśląc ciągle o tem, pominęła wszystko, co się mówiło następnie, i odezwała się niespodzianie do Skumina:
— Ale w tennisa to pan gra zapewne?
— Owszem, gram, proszę pani.
Pretekstem był wpobliżu widoczny plac tennisowy z zaciągniętą siatką. Wmieszał się do rozmowy sam pan Ambroży:
— Grajcież nareszcie w tennisa, na który od wczoraj się umawiamy. Partnerek jest coniemiara. Zosia i Muka grają doskonale.
Zaczęła się więc partja. Na przeciwnych stanowiskach stanęli Skumin i Ramułtowski, każdy mając za sekundantkę jedną z panien Golanczewskich. Panna Tolibowska przypatrywała się z niepomiernem zaciekawieniem, kto wygra.
Wygrał Skumin. Dosia dała mu entuzjastyczne brawo.
Po obiedzie wybrano się ze strzelbami do parku, w pobliże bażantarni, aby zastrzelić kilka tylko kogutów, gdyż większą ich ilość chowano na walne polowanie, które miało się odbyć w Gdeczu za miesiąc. Dzisiejsza wyprawa była tylko przechadzką z paniami, podczas której od czasu do czasu zajmowano kawał parku naganką, złożoną ze strzelców służbowych. Wtedy towarzystwo myśliwych rozdzielało się na pary, po jednym mężczyźnie i jednej damie, jak do tańca.
Przy którejś nagance, bardziej ocienionej, niż inne, pani Wercia znalazła się obok Jana.
— Czy to dobrze, że stanęliśmy razem? — zapytał Skumin.
— Doprawdy, śmieszny już jesteś — odpowiedziała pani Radomicka. — Czy mamy udawać, że się gniewamy? — Toby dopiero zwróciło ogólną uwagę.
— Masz słuszność. No, więc starajmy się zabić jak najwięcej bażantów.
— Nie dam ci zabić ani jednego, Janku. Gadajmy; tak mało możemy sobie powiedzieć w tłumie. Jeszcze ci Golanczewscy zwalili się dzisiaj nieproszeni. Otoczony jesteś aż trójką wielbicielek — siebie nie liczę. Ambroży uparł się ożenić cię przed końcem roku — patrzyła mu w oczy z uśmiechem niby wesołym, lecz badawczym.
— Moja najmilsza! Ani mi się śni żenić — i tak znowu na rozkaz. Wogóle nie znam tych panien.
— No, Dosię znasz już nieźle. Uważałam, że jesteś z nią na ty — od kiedy?
— Od rana. Tak wypadło z rozmowy. Bo przecie ona rodzi się z Radomickiej, a moja prababka...
— Tak, tak, wszyscy tu jesteśmy krewni. Ale... podoba ci się?
— Bardzo — odrzekł Skumin tonem tak neutralnym, że Wercia nie zrozumiała, czy on mówi z zapałem, czy żartobliwie.
Po chwili odezwała się znowu:
— Jest ona bardzo... efektowna. Dużo umie, śmiało gada, no... i ładna jest, ale...
Skumin, którego zwrot rozmowy zaczął zaciekawiać, udał jednak obojętność i nie zapytał: jakie „ale“? Doczekał się w milczeniu dalszego ciągu:
— Widzisz... mnie się zdaje, że są dwa rodzaje kobiet. Jedne dają mężczyźnie równe szczęście, inne podnietę naprzemian do zachwytu, lub do rozpaczy... Które ty wolisz?
— Ja już wybrałem równe szczęście — odpowiedział Jan gorąco, ściskając ukradkiem dłoń Werci.
— Wierzę ci, mój najdroższy.
Wtem padł strzał wpobliżu — pudło. Kogut bażanci przeciągał przed stanowiskiem Jana z Wercią. Ona miała też strzelbę w ręku, swoim zwyczajem; wymierzyła w bażanta i również spudłowała, prawdopodobnie z emocji romantycznej. Wtedy Skumin, wziąwszy na cel zimniej, strącił koguta z powietrza strzałem dalszym i trudniejszym. Nadspodziewanie wesoło przyjęła to Wercia:
— Toś mi oddał za tamtego kozła, któregom ci sprzątnęła temu parę miesięcy! Pamiętasz?
— Jakżebym nie pamiętał! I nie możemy dzisiaj, jak wówczas, przypieczętować zgody pocałunkiem.
— Nie możemy! — jęknęła żałośnie, oglądając się na prawo i na lewo, gdzie przebłyskiwały postacie towarzyszy broni — ciągle to samo! Trudno się kochać w tym „mondzie“.
Ale mówić można było jeszcze trochę na osobności przed dojściem naganki.
— Więc jakże ty się zapatrujesz na Dosię, Janku?
— Bardzo zabawna dziewczynka. Rozmawiałem z nią parę razy i zawsze skończyło się sprzeczką.
— No, dzisiaj nie uważałam, aby się między wami zanosiło na sprzeczkę; jesteście w wybornem porozumieniu.
— Jeszcze nie wieczór! — rozśmiał się Skumin.
Niesposób było mówić dalej. Skończył się miot i towarzystwo zebrało się znowu do wspólnej przechadzki.


∗             ∗

Niczego nie zabrakło dp wypełnienia programu sąsiedzkiego dnia w pałacu. Po zamordowaniu dziesięciu bażantów i dwóch kuropatw, towarzystwo bawiło się na pokojach, jak kto mógł i umiał, przyczem ujawniły się niektóre talenty. Starsza panna Golanczewska, Zosia, zaśpiewała wcale dobrze przy fortepianie parę piosenek, których Jan Skumin słuchał z grzeczną uwagą; młodsza, Muka, strzelała tylko oczami w kierunku Skumina, a gdy ten nie patrzył, kierowała ogień na Ramułtowskiego, który ze swej strony chcąc się dostroić do atmosfery artystycznej, zadeklamował jakiś wiersz oryginalny, słuchany z zaciekawieniem. Gdy się jednak dowiedziano, że to wiersz żyda, piszącego po polsku, powstał szmer niezadowolenia i przerwały się popisy.
Zmierzch rozpędził część towarzystwa, zwłaszcza panie, do gościnnych pokojów, dla przystrojenia się do wieczerzy, która odbyła się, jak zazwyczaj, wystawnie co do kuchni i służby, lecz bez fraków, ile że zebranie było przygodne. Podczas wieczerzy Maciej Golanczewski dobył z kielicha, który często do ust nachylał, jakieś wywody o przygarnięciu wydziedziczonych ziemian litewskich do łona szlachty wielkopolskiej, które zakłopotały nieco współbiesiadników, zwłaszcza Skumina i panny obecne. Nie skończyły się jednak toastem.
Najmniej bawiła się przy stole panna Tolibowska, siedząc przy perorującym panu Macieju, a widząc naprzeciwko siebie nowego kuzyna, Janka, między Wercią i Zosią Golanczewską. Wercia była roztargniona i niespokojna. Zosia dobywała z siebie cały zapas inteligencji i dystynkcji w rozmowie ze Skuminem. Nie podobał się dziś Dosi nawet kochany wuj Ambroży, który z przychylnym uśmiechem śledził konwersację Zosi z Jankiem. On to zapewne sprowadził te „gęsi“, jako możliwe kandydatki na panią Skuminową? Jedyna ciocia Figa, dawna sprzymierzona, nie drażniła burzliwej panny Tolibowskiej. Pozwalała też Dosia chętnie Krysiowi śmiać się i paplać z Muką Golanczewską; niech się tam dogadają, do czego chcą... Wogóle dość ponuro zachowywała się podczas wieczerzy. Nie zamieniła z Jankiem prawie ani słowa, gdyż zasypywała go ciągle wywiadami rodzina Golanczewskich, wielce ciekawa jego psychiki, a szczególniej zamiarów. Tylko, gdy spojrzenie Skumina przesuwało się czasem po niej, zauważyła w jego oczach ożywienie i uśmiech tajemniczo porozumiewawczy. Błysk ten był jej przyjemny, ale i ten jej nie dogadzał. Nie tak się ze mną rozmawia — buntowało się w niej dumne serce.
Po wieczerzy miała się kompanja rozjechać. Noc była ciemna, ale szosy doskonałe i znajome we wszystkich szczegółach. Golanczewscy mieli swój samochód pełny i wracali do siebie, w kierunku odwrotnym do Poznania. Resztę gości mógł zabrać samochód Krysia Ramułtowskiego, ale Kryś oświadczył, że zaproszony został przez Golanczewskich i pojedzie z nimi, lub za nimi. Nikogo to nie zdziwiło, gdyż Golanczewscy mieli nie jedną, lecz dwie córki na wydaniu. Skumin zaś musiał się stawić nazajutrz o 9-tej rano w swem biurze w Poznaniu.
— Jeżeli chcesz koniecznie, dam ci zaraz małego Forda — zaproponował Ambroży.
Pozostawała z gości Dosia Tolibowska, o której przypuszczano, że tutaj przenocuje. Ale oświadczyła niespodzianie, że musi też być jutro w Poznaniu i pojedzie z Jankiem.
— Jedźcie sobie razem, skoro wam wspólna wypada droga — rzekł Ambroży ze znaczącym uśmiechem.
Inaczej się na to zapatrywała Wercia, która zamilkła i zbladła. Gdy już dwa samochody, Golanczewskich i Ramułtowskiego odjechały, a nie podano jeszcze małego Forda dla Skumina, Wercia zbliżyła się do cioci Radomickiej i szepnęła jej do ucha:
— Niechże ciocia wytłumaczy Dosi, że nie jeździ się po nocy we dwoje z młodym człowiekiem i to prawie nieznajomym.
— Zasadniczo tak — odpowiedziała ciocia — ale skoro są krewni i wypada im wspólna droga, jak mówi Ambroży...
— Co tam za wspólna droga? Dosia może poczekać do jutra. To są te jej dzikie zaloty...
Stara panna Radomicka zamilkła w niejakiem osłupieniu. Wtedy Dosia, zgadując dokładnie treść cichej rozmowy, przystąpiła do rozmawiających i rzekła:
— Namyśliłam się, Werciu — pojadę jutro do domu. Dacie mi samochód do stacji?
— Widzisz, Werciu! Dosia sama rozumie — wtrąciła ciocia Figa triumfalnie.
Gdy Skumin sam odjeżdżał do Poznania, zdołała mu Wercia szepnąć na odjezdnem:
— Przyjadę jutro do Poznania. Będziemy mieli wieczór dla siebie.


VIII.

Powracając od stacji kolei do rodzinnej Radogoszczy, Dosia powoziła sama parą pięknych koni, zaprzężonych do breku, siedząc na koźle, a odesławszy woźnicę na tylne siedzenie. Że zaś pora była południowa i dzień roboczy, panna zboczyła na odległy folwark, w którym dawno już nie była, dla dokonania pobieżnej chociażby inspekcji. Na okólniku folwarcznym zjawił się natychmiast ekonom, przywykły do zdawania raportu panience, właściwej administratorce Radogoszczy, gdyż ojciec jej, pan Robert Tolibowski, coraz rzadziej przesiadywał w domu i zdawał chętnie trud administracji na córkę, był tylko jeneralnym kasjerem, przed sobą samym odpowiedzialnym. Ekonom Vierzig, Polak z niemieckiej rodziny, od paru pokoleń pozostający na służbie w Radogoszczy, młody jeszcze i wyglądający z waszecia, przystąpił do ucałowania rękawiczki panny Doroty z pewną swobodą, niemal przyjacielską, gdyż panna Tolibowska, często szorstka i obcesowa w stosunku do ludzi swego towarzystwa, obchodziła się bardzo łaskawie i delikatnie z ludźmi należnymi od niej i ze służbą.
— A dlaczegóż to, panie Wilhelmie, obora jeszcze nie wytynkowana? Aż wstyd przejeżdżać koło tej rudery.
— Nie moja wina, jaśnie panienko. Posłałem do pana dziedzica po asygnację na zakup wapna i na majstrów. Odpowiedziano, że przez zimę może jeszcze tak pozostać.
Panna Tolibowska zarumieniła się, lecz, nie chcąc dawać słuszności ekonomowi przeciw ojcu, zagadała o rzeczy ubocznej:
— Kiedyż pan posyłał po pieniądze do dworu?
— Już parę razy, a ostatnio nawet wczoraj.
— To ojciec mój w domu?
— Trzy dni, jak przyjechał pan dziedzic.
— Śpieszę więc do domu. Co zaś do tynkowania, to jakaś pomyłka. Naprawimy ją.
Przed opuszczeniem folwarku nie zapomniała Dosia przywitać się ze źrebiętami, których tu kilkanaście pasło się i hasało na przyległej grodzi. Weszła do zagrodzenia z biczem w ręce, znała bowiem dzikie maniery stadninki, która, gdy się zbiegła cwałem do przyjaciółki, gotowa ją była ścisnąć, lub i przewrócić. Nie miała też dzisiaj cukru, ani chleba w kieszeniach. Trzasnęła zatem z bicza, aż się stadko rozhecowało i poczęło cwałować w susach i wierzganiach, lub dreptać kłusem wzdłuż płotów, stosownie do odmian temperamentu. Dosia znała wszystkie te roczniaki i dwulatki, śledziła bacznie postępy ich wzrostu i rozwoju chodów. Biegła teraz oczyma za dwuletnią źróbką, skarogniadą, wspanialszą, niż reszta, która, po zatoczeniu paru kręgów wyścigowym prawie galopem, powracała do niej z zaufaniem i zbliżała się ostrożnie do jej ręki. Dosia objęła ją za szyję i pokazała jej przed pyskiem dłoń otwartą. Źrebica musnęła jej dłoń czarnemi wargami, a choć nie znalazła w niej dla siebie żadnego przysmaku, nie obraziła się i trwała przed swą panią w postaci wyniosłej, lecz życzliwej.
— Ta będzie dla mnie do wierzchu — rzekła panna.
— Ta to w sam raz dla jaśnie panienki — odpowiedział ekonom.
W kwadrans później zajeżdżała Dorotka przed dwór w Radogoszczy, witana ogromnym psim hałasem, ku znacznemu zgorszeniu pary koni zaprzężonych, które, choć już przywykły do tej wrzawy, okazywały swą pogardę psiemu pospólstwu, strzygąc uszami i drgając nerwowo zadniemi nogami, gotowemi do uderzenia którego zbyt zbliżonego natręta. Wyżły, legawce, foksy, jamniki otoczyły tłumnie wysiadającą pannę, a ogromny biało-żółty St. Bernard, Milan, wspiął się do skoku aż na ramiona swej pani, która tylko zwinnem usunięciem się wbok i palnięciem naodlew w mordę uniknęła niedźwiedziego karesu. Pogłaskała ulubionego kokera, który skomlał do niej spazmatycznie, innej psiarni rzuciła kilka słów i skinień powitalnych. Dwa foksy pogryzły się z zazdrości o jej względy. Wpadła nareszcie do środka domu.
— Gdzie ojciec? — zapytała służącego.
— Jaśnie pan odpoczywa w gabinecie; trochę na nogę się skarży.
Nie było to nadzwyczajną nowiną dla Dosi. Ojciec powracał z Berlina zwykle zmęczony, miewał też ataki artretyzmu, czy podagry. Pobiegła do gabinetu, gdzie pan Robert siedział w fotelu z wyciągniętą prawą nogą, okrytą pledem.
Ucieszyli się do siebie nawzajem. Dosia pocałowała ojca w ramię i przybliżyła główkę, którą on wycałował w policzki, w oczy i pogładził po misternych puklach. Rozejrzał się potem z zadowoleniem po jej twarzy i po dyszącej wdziękiem postaci.
— No, trzymasz się jeszcze jakoś, Doduś! — zażartował pogodnie.
— I papuś się trzyma. Tylko te kręgi pod oczami — i znowu noga! Nie, Berlin stanowczo papie nie służy.
Pan Robert spoważniał:
— Nie rozumiesz, córuchno. Berlin jest poniekąd koniecznością. Gdyby nie moje tam operacje, zeszlibyśmy na dziady. Muszę od czasu do czasu tam zaglądać. Tutaj dopilnowałem zbiorów, powracam na siewy.
— Jednak około dwóch miesięcy papa tam się zasiedział — wtrąciła Dosia.
Pan Robert przybrał minę niedocenionego pracownika.
— A wiesz ty, moja mała, ile czasu zajmuje operacja giełdowa, a poszukiwanie bezpiecznej lokaty, a znalezienie odpowiedzialnych wspólników?
— Nie wiem, papo. Pilnuję tutaj gospodarstwa, jak umiem, ale gospodarstwo wymaga też niektórych wkładów...
— Bardzo drobnych, byle dotrzymać machinę w ruchu. Nie możemy być pewni jutra. Te podatki niesłychane, zabójcze dla właścicieli obszarów. No i prześwietna reforma rolna!
— Ale przecie nie wypuścimy z rąk naszej Radogoszczy! — zawołała Dosia porywczo.
— Nie bój się, nie damy się — oświadczył pan Robert zuchowato, dla uspokojenia córki.
Zamilkła, choć nieprzekonana. Kochała bowiem ojca zasadniczo, dla wspólnych wspomnień, rzec można — z nawyknienia. Ale daleka była od wspólności z nim ideałów i dyrektyw życiowych. I w tej chwili wiedziała, że ojciec bardzo nieściśle określa swe zajęcia krajowe i zagraniczne. Doglądał zbiorów o tyle, że porobił szybko kontrakty, wziął duże zaliczki i wywiózł je do Berlina, skąd pieniądze nigdy nie wracały do Radogoszczy w gotówce, ani w postaci pożytecznych dla gospodarstwa zakupów. W ostatnich czasach urządzono tylko sporym kosztem we dworze dwa pokoje damskie. Dosia zgadywała, dla kogo — ale o tej materji nie chciała wcale z ojcem rozmawiać.
Żywiła dla ojca uczucie dziwaczne: coś w rodzaju pobłażliwości starszej kobiety dla niedorosłego; szanowała go jako sprawcę swego życia, a zarazem jako dopust Boży.
Miała też z nim podobieństwa fizyczne: coś w oprawie oczu, coś w budowie ciała smukłej i harmonijnej, coś z tupetu charakterystycznego dla osób zdrowych, żywych i zadowolonych ze swej powierzchowności. Robert był jeszcze pięknym mężczyzną pięćdziesięcioletnim, trochę tylko podłysiałym, trochę spalonym przez namiętności, które uprawiał z energją i pewnym wdziękiem. Na koniu, na polowaniu, przy stole biesiadnym uchodził za przyjemnego kompana. I Dosi pochlebiało to, że papa jest ładny.
Miała też niektóre pomniejsze upodobania wspólne z ojcem, naprzykład pasję do psów i do koni. I dzisiejsza rozmowa po niejakiej rozterce, po przerwie milczącej, przeszła na temat ulubionych zwierząt i popłynęła harmonijnie. Ale po wyczerpaniu tego tematu przypomniało się ojcu, że wartałoby się dowiedzieć, co porabiała córka przez dwa miesiące, w ciągu których nie widział jej, ani z nią korespondował.
— A jakżeś ty, Doduś, żyła przez ten czas? Ciągle przy gospodarstwie? w butach? Wdzięczny ci jestem za doskonałą pomoc, ale nie lubię kobiety w butach. Ruszałaś się trochę? co? wyjeżdżałaś?
— Miałam dużo czasu w lecie. Byłam tu i ówdzie. Zajmowałam się trochę z moimi studentami w Poznaniu urządzeniem „Tygodnia akademickiego“. Udał się wspaniale w tym roku.
Nie dopytywał pan Robert o szczegóły. Takie hece „w naszym mizernym kraju“ mało go obchodziły. Wolał coś usłyszeć o sąsiadach.
— Byłam u Golanczewskich i parę razy w Gdeczu. 1 dzisiaj wracam stamtąd.
— Ach, ten kochany Ambroży! Jaki był dobry kompan na uniwersytecie! Ale teraz sfafulał. To są właśnie skutki zaślepionego pogrążenia się w interesach własnych i publicznych.
Dosia przeczuła odrazu coś niesmacznego. Ale wiedziała, że ojciec dogada się z nią do końca, bo od kilku już lat zwykł rozmawiać z nią, jak z zaufaną mężatką.
— Wiesz, Dodo? — Czwarty tu dzień siedzę, a już mi parę osób mówiło o romansie Werci z jednym z tych szlachetnych „męczenników“ kresowych, których tu mamy powyżej uszu. I nie o faramuszkach romansowych, ale o schadzkach. No, no — ta święta pani Wercia! — I biedny Ambroży, który nic nie wie i nic nie widzi, oszołomiony przez „zadania społeczne“!
Dosia wyjąkała bez zwykłej pewności siebie:
— Ale skąd-że znowu? Papa wierzy temu?
— Muszę wierzyć, skoro opowiadają ze szczegółami i zgodnie. Ale ty, będąc w Gdeczu, mogłaś przecie coś zauważyć. — Może poznałaś takiego Jana Skumina?
— Owszem, poznałam go — odrzekła Dosia zuchwale — bardzo miły chłopiec.
Teraz pan Robert otworzył usta z podziwu:
— To i tobie może w głowie zawrócił?
— Papuś wie, że mam głowę niezawrotną. Przyglądam się mężczyznom: jedni mi się podobają, inni nie podobają. A w Gdeczu nikt nie wie o romansie Janka z Wercią.
— Janka?
— Tak. Mówimy sobie po imieniu, bo on jest krewnym Radomickich, więc i naszym.
Pana Roberta to powiadomienie znacznie uspokoiło, gdyż bardzo sobie cenił swój aljans z Radomickimi, ogólnie szanowaną rodziną wielkopolską.
— Nic nie mam osobiście przeciw panu Skuminowi i mogę go uważać za kuzyna. Tylko mnie złości, że Ambroży, stary przyjaciel, dał się ubrać jednemu z tych kresowców.
Zdobyła się Dosia na uśmiech trochę złośliwy:
— Czy papę tak męczą ogólne względy moralności?
— No — zachłysnął się pan Robert — Ambroży wart lepszego losu.
— Zapewne, ale trzebaby wiedzieć najprzód, czy to prawda. A jeśli prawda, cóż na to poradzić? Ostrzec przecie wuja Ambrożego niepodobna.
— A ktoby go tam ostrzegał! Chybaby kto podziałał na Skumina, żeby zaprzestał tych amorów.
— Ach! proszę papusia, niech się do tego nie miesza! — zawołała żywo Dosia.
Pan Robert spojrzał na córkę bez gniewu, ale przenikliwie. Jak nigdy nie mieszał się osobiście do jej wychowania w wieku dziecięcym, tak i teraz nie poczuwał się do obowiązku kierowania jej losem. Lubił ją, że ładna, że wykształcona, że pomaga w gospodarstwie. Cieszył się jej towarzystwem dlatego, że mu była sympatyczna i potrzebna. Ale naraz pomyślał: czy też Doda nie kocha się w Skuminie? Jął o niego wypytywać, gdyż go nie znał:
— Czy ten twój Janek jest przystojny?
— Jak się komu podoba. Naogół mają go za pięknego.
— A ile ma lat?
— Nie pytałam. Trzydzieści kilka.
— A pieniądze ma jakieś?
— Przecie papuś wie, że jest zrujnowanym kresowcem. Jego rodzina miała przed wojną ogromne dobra w dzisiejszej Litwie, teraz — nic. Pracuje na chleb.
— Gdzież to on pracuje naprzykład?
— W Banku Ziemiańskim w Poznaniu.
— Jakto? Przecież ja tam jestem w kontroli i nic nie wiedziałem!
Zadziwiła się i Dosia, bo ona też nie wiedziała, że ojciec ma jakiś urząd w tym banku, niezbyt czynny widocznie.
— A któż go tam wkręcił?
Dosia wzruszyła tylko ramionami, nie decydując się odpowiedzieć szczerze, że wuj Ambroży wyrobił Janowi to miejsce, nie chciała zaś podsycać niechęci ojca do Skumina.
Nie zgadła jednak, że ojciec nabierał właśnie ciekawości do tego młodzieńca, rzucającego czar na kobiety, bo i Doda wydawała się nim zajęta. Mógłby to być zięć ozdobny, chociaż goły. Niepoślednim urokiem dla Tolibowskiego było historyczne nazwisko Skuminów. Sam, szlachcic starożytny, miał słabość dla wielkich panów, jakby odzywał się w nim atawizm „trzymania się klamki pańskiej”. Chociaż Skuminowie naprzykład nie mieli już zamków, a przeto i klamek przy nich, miło było dowieść światu, że Tolibowscy od stanowiska przy klamce Skuminów wznieśli się aż do koabitacji z nimi w małżeńskiej komnacie.
Postanowił błyskawicznie poznać się ze Skuminem, zapewne dobrym kompanem, i przy okazji napomknąć mu zręcznie o niestosowności romansu z Wercią, a przez to samo przysłużyć się dawnemu koledze, „temu zacnemu Ambrożemu”.
Pan Robert zapalał się łatwo do projektów, połączonych z doraźną przyjemnością i namacalnym pożytkiem, rzucał się do ich wykonania z oczami zamkniętemi na inne względy, nawet na możliwe niebezpieczeństwa. Niedarmo nazywano go „szalonym Robertem”.
Tegoż dnia oświadczył córce, że wkrótce wyjedzie do Poznania na czas pewien. Ma tam interesy i trzebaż się pokazać znajomym po dłuższym pobycie poza krajem. Namawiał córkę, aby pojechała z nim razem. Jest już dorosłą panną, a chcąc pomyśleć o swym losie, o możliwem małżeństwie, warto przecież pokazywać się w towarzystwie ojca — przypomniał sobie rychło w — czas swą ojcowską rolę. Dosia, przywykła do niekonsekwencji papy, puściła te pobudki mimo uszu, ale zgodziła się łatwo na jazdę do Poznania, który lubiła zawsze, a teraz miała tam osobliwsze zainteresowanie w Banku Ziemiańskim.
— Gospodarstwo tak jest nakręcone, że pójdzie samo — ogłaszał pan Robert z dumą, jakby je dopiero co sam nakręcił.
W rzeczywistości zaś nie sprawdził nawet rozkładu płodozmianu przy rozpoczętych siewach jesiennych, a w gabinecie swym, przez kilka dni ostatnich, pisywał głównie listy do pani Matyldy, Niemki, kobiety bardzo wybrednej nietylko dlatego, że rozwiodła się już z trzema mężami, lecz że znalazła nareszcie w ostatnim swym wybrańcu, Robercie, człowieka równego sobie w poglądach, w aspiracjach i w polocie myśli. Dla niej to urządzono w Radogoszczy dwa damskie pokoje, na wypadek jej przyjazdu.
Gospodarstwo zaś, pomimo, że je nakręcał sam pan Robert, a może właśnie dlatego, że je nakręcał, nie szło zupełnie regularnie. Założone niegdyś dobrze jeszcze przez dziada obecnego właściciela, szwankowało dzisiaj w budynkach, nie odnawianych i nie zreformowanych nowożytnie. Szwankowało i w wydajności pól, którym poskąpiono sztucznych nawozów. Miało i inne braki, którym pan Robert nie zaradzał, wywożąc ciągle dochody do Berlina na tajemnicze operacje. Chociaż Dosia starała się usilnie utrzymać gospodarstwo na stopie nowożytnej, nie miała jeszcze czasu do osiągnięcia stanowczych ulepszeń, ani dostatecznej fachowości. Na uniwersytecie przez parę lat studjowała literaturę, nie agronomję.
Ale naogół Radogoszcz nie miała pozoru ani opuszczonego, ani przymierającego ze starości, jak niektóre majątki ziemskie innych prowincyj polskich. W tamtych okolicach Radogoszcz uchodziłaby za majątek pięknie zagospodarowany. Tutaj, mając w sąsiedztwie doskonałe wzory wielkopolskie, wyglądała zapóźniona w kulturze.
Prawdziwą tylko jej ozdobą był staroświecki dwór, osobliwej i powabnej fizjognomji. Do najstarszych, niskich pokojów, doklejono stopniowo pokoje wyższe i ozdobniejsze, dodatki pałacowe i nowoczesne wygody, ale tak zgrabnie się to udało, że całość siedziby zdawała się urodzona jednocześnie za dobrych czasów pradziadowskich. Dwór otoczony był starym parkiem, nachylonym do brzegu długiego, srebrnego jeziora, które dalej miało ramę z sosnowego boru.
W przeciwieństwie do folwarków, dwór był utrzymany troskliwie, a wszystkie jego meble, obrazy i pamiątki zachowane z pietyzmem. Zarówno ojciec, stary birbant, jak młoda córka mieli zamiłowanie do swej siedziby, miłosne i antykwarskie, przeceniając często wartość szczegółów dla obcego oka mniej wartych. Tylko pan Robert czynił to z wrodzonej skłonności do wyobraźni hiperbolicznej, Dorotka zaś, pośród tych murów, mebli i sprzętów urodzona, miała do nich przywiązanie, zrośnięte z jej istotą, gorące i rzewne.
Na jeziorze, widocznem z okien, zwanem Śniwodą, umieszczała pierwsze swe bajki, wylęgłe w główce dziecięcej — i teraz czekała na wyśnionego młodzieńca, który po jeziorze w łodzi do niej przypłynie i z nią w starym dworze zamieszka. Tylko już teraz łódź miała być motorówką najnowszego typu, młodzieniec miał być bardzo wysoki, koniecznie bez wąsów, ubrany sportowo, nowożytny w każdym calu. W ostatnich dniach ten idealny typ narzeczonego modyfikował się nieco, upodabniając się do realnego Jana Skumina. To znaczyło, że Dosia kogoś nareszcie zaczęła kochać.


IX.

W otwartych dzisiaj wielkich salach „Resursy“ poznańskiej odbywała się comiesięczna „kolacja resursowa“, wielka uczta męska, bez toastów ani przemówień, poprostu biba na modłę staropolską dla rozweselenia serc przez trunek i zacieśnienia węzłów przyjaźni. Modernizacja polegała na obowiązującem ubraniu we fraki i na zastąpieniu węgrzyna i miodu przez wina francuskie. Zwłaszcza szampan już od pierwszego dania szumiał w szklankach.
Ogromny stół w podkowę obsiadło sto kilkadziesiąt osób, głównie członków klubu. Pośrodku prezydjum około matadorów: marszałka senatu, wojewody poznańskiego, starosty krajowego. Kilkunastu gości zaproszonych przetykało szeregi klubowców. Rozmowy i śmiechy wybuchły jak na komendę przy zasiadaniu do stołu i trwały odtąd w równem natężeniu. Robocza szlachta wielkopolska pracuje i bawi się metodycznie i z przekonania.
Błąka się u nas naiwna gadka, zaszczepiona tendencyjnie przez Niemców, że Wielkopolanie nauczyli się porządku i metody od Prusaków, podczas ich władania naszą ziemią. Gdyby natura Wielkopolan była tak porowata i przepuszczalna na obce wpływy, przejęliby oni, razem z zaletami, i osławione przywary Brandenburgów. Tym czasem uchronili się ich w zupełności, pozostali najczystszą i najdzielniejszą rasą polską.
Jan Skumin zaproszony został na kolację resursową przez Ambrożego Radomickiego, naturalnie członka klubu. W sali, podczas żwawego i już gwarnego spożywania wódki i przekąsek, błąkał się w tłumie, w którym znał dopiero kilkanaście osób. Przedstawił się kilku nieznajomym ze starszyzny i celował, gdzieby usiąść przy stole, gdyż miejsca, oprócz kilku naczelnych, nie były imiennie przeznaczone. Wtem przystąpił do niego mężczyzna napozór jeszcze młody, miłej powierzchowności, w doskonale skrojonym fraku i przedstawił mu się pierwszy:
— Robert Tolibowski.
Skumin okazał żywe zaciekawienie, Tolibowski również, i wytrysła między nowymi znajomymi elektryczna iskra sympatji. Jan zdołał dowiedzieć się szybko od Radomickiego, że to jest właśnie ojciec Dosi, poczem obaj usiedli obok siebie przy stole.
— „Rasowy chłop“ — pomyślał Robert. — „Ładny jeszcze papa“ — pomyślał Jan. Poczem obaj udali ugrzecznioną obojętność. Pierwszy odezwał się Tolibowski:
— Hrabia tu przyjechał, aby przestudjować Wielkopolskę?
— Nie przyjechałem umyślnie, zaniosły mnie losy, szanowny panie.
— Wiem, wiem. Byłem tam nawet niegdyś u was, za moich młodych peregrynacyj. — Byłem u ojca, hrabiego Józefa. — Jak się nazywała ta wasza piękna siedziba?
— Nie wiem która, szanowny panie. Ojciec mój prawie nie mieszkał w kraju i bardzo już dawno, jak nie żyje.
— To też i to było bardzo dawno... Byłem przejazdem. Właściwie jechałem wówczas do Towjan i do Wojtkuszek.
— To dość daleko od nas, ale zawsze w tym samym zaprzepaszczonym kraju.
Zarówno Skumin, jak i opowiadający, musiał zauważyć, że coś pobróździł. Ale nie zbiło to wcale z tropu bujnego pana Roberta. Jan także nie mógł mu mieć za złe, że się szczyci stosunkami z jego rodziną. Odezwał się do Tolibowskiego:
— Macie tu nas już za dużo rozbitków ze wschodu?
— Nigdy za dużo takich, jak hrabia — odpalnął gładki bywalec, zapominając, że często deklamował przeciw napływowi kresowców. — Dowiaduję się zresztą, że pan tu pracujesz w Banku Ziemiańskim, gdzie i ja jestem w komisji kontroli. Niech żyje wspólna praca ludzi i prowincyj polskich!
— Polecam się łaskawym względom mego zwierzchnika — odrzekł Jan uprzejmie.
Ujęli za kielichy. Robert spełnił swój do dna sumiennie.
Do rosnącej komitywy przyczynił się jeszcze jeden epizod. Służący podał im na tacy dwa pełne kielichy szampana.
— Od jaśnie księcia pana z Baszkowa — szepnął.
Pan Robert rzucił rozjaśnionem spojrzeniem ku głównym miejscom stołu, gdzie siedział książę — ofiarodawca, jako prezes klubu, i wznosił dyskretnie kielich podwakroć w kierunku do Skumina i Tolibowskiego. Pan Robert przypowstał, wznosząc niemy toast na cześć księcia, Jan skłonił się dziękczynnie, siedząc. Dopiero Tolibowski zaczął tłumaczyć:
— Bo ten kochany książę ma chwalebny zwyczaj przywożenia na kolację resursową kilku butelek ze swych sławnych piwnic i częstuje z nich wybranych przyjaciół. O ile się nie mylę — dodał, kosztując przysłanego szampana — jest to Brut Impérial z przeszłego wieku. Uważasz pan? — z przeszłego wieku! I jeszcze musuje! — Co za kordjał!
Popił, mlasnął językiem rozkosznie i gadał dalej:
— Pan znasz księcia?
— Znam nie od dzisiaj. Jesteśmy nawet trochę krewni.
— Nie wiedziałem — odrzekł Robert i na chwilę oniemiał.
Widać było jednak, że mu się zbierało na jakąś radosną propozycję, bo oczy, coraz jaskrawiej przyjazne, zwracał raz po raz na Skumina. W tej samej chwili przyszło Skuminowi do głowy, że trzeba przecież coś wspomnieć o Dosi, którą zna i mówi jej nawet „ty“, a ojciec może o tem nic nie wiedzieć. Zaczął więc poprostu:
— Temi czasy poznałem córkę pańską, pannę Dorotę...
— Wiem, wiem — odpowiedział Robert — mówiła mi. Jesteście nawet na „ty“.
— Ach, mówiła?
— Mówimy sobie zawsze wszystko. Jedyne dziecko! — podobna do mojej nieodżałowanej nieboszczki, z domu Radomickiej — zawołał pan Robert lirycznie, i łza jasna stoczyła mu się w nachylony do ust kielich, nie mącąc barwy książęcego wina.
Po bardzo krótkiej pauzie powrócił łatwo do wesołego nastroju.
— Dowiedziałem się też od córki, żeś pan też krewny z Radomickimi, a zatem i z nią — no i ze mną. Dlatego zaproponowałbym, abyśmy również byli po imieniu. Różnica wieku... coś tego... Ale... on a I’âge qu’on porte. I ja jeszcze bywam młody... No, chcesz, Janku?
— Z największą przyjemnością, Robercie.
Obyło się bez tradycyjnego picia przy skrzyżowaniu ramion. Spełnili kielichy do dna, poczem podali sobie ręce w milczeniu, patrząc sobie w oczy z wyrazem znaczącym coś, co, przesłonięte winem, nie było zupełnie jasne.
— Widzisz, Janku, Doda, moja jedynaczka, jest to kobieta wyjątkowa...
Urwał, bo był jeszcze zbyt trzeźwy, aby nie dostrzec, że zachwalanie córki tak obcesowo, niby towaru na zbycie, byłoby niezgrabne i niezgodne z dostojeństwem ojca. Pomimo, że mu bardzo pilno było do wykonania projektu, który sklecił temi dniami, zwrócił rozmowę na inne tory:
— Ale co tam Doda! Poznałeś ją i poznacie się jeszcze lepiej. Mówmy o sobie, Janku.
Zaczął tedy mówić o sobie samym, coś w rodzaju spowiedzi generalnej z całego życia, wybierając, oczywiście, wyznania efektowniejsze. Opowiadał o swych dalekich podróżach zagranicznych, przyczem zapędził się aż do Afganistanu, chociaż zapomniał, jak się tam dojeżdża. Zwierzył się ze swych pomysłów finansowych ogólniejszego znaczenia, które urzeczywistnić można było tylko w Berlinie, naturalnym naszym sojuszniku w sprawach tego rodzaju. Dlatego i teraz był długo w Berlinie i przez ten czas nie widział córki, co mu było nad wyraz bolesne. Przeszedł do skromnych wyznań o swem wykształceniu: szkół nie skończył w kraju, „gdzie się niczego nauczyć gruntownie niepodobna“, ale słuchał wykładów na różnych uniwersytetach zagranicznych; na jednym ofiarowano mu nawet tytuł doktora obojga praw, ale go nie przyjął, bo życie ruchliwe i zdolności spostrzegawcze nauczyły go więcej, niż którakolwiek szkoła. Zaczął wreszcie mówić o swych zdolnościach artystycznych i o powołaniu na estetę w teorji i w życiu... gdy spostrzegł, że nowy przyjaciel coraz częściej strzela oczyma w stronę innych współbiesiadników i mniej pilnie go słucha. Zapragnął więc teraz czegoś dowiedzieć się o jego psychice. Zmierzał do wykonania drugiej części swego programu dyplomatycznie, jak mniemał.
— Ale ja tu plotę o sobie, a radbym się o tobie czegoś dowiedzieć. Jak ci się u nas podoba? Kogo poznałeś? Co zamierzasz robić?
Skumin, zbudzony, jak młynarz, którego zbudzi nagłe zamilknięcie żaren, odpowiadał bez werwy:
— No, pracuję w banku — w twoim banku. Nie wiem jeszcze, co z tego będzie.
— Ale mówiono mi, że przedtem długo siedziałeś w Gdeczu.
— Siedziałem dość długo.
— I zawracałeś w głowie kuzynkom, nie kuzynkom...?
— Któż to o mnie dał panu tak dziwaczne powiadomienia? — odciął się Jan, zapominając o nowej przyjaźni i o „tykaniu“ i patrząc w oczy Roberta, niby z zapytaniem, czy nie jest pijany?
— Uspokój się — rzekł Robert — nie jestem detektywem. Lubię nawet flirty i flirciki. Sam zamłodu tem się trudniłem, ale to inna materja. Chciałem cię tylko po przyjacielsku ostrzec.
— Ostrzec? — Nie rozumiem.
— Rozumiesz, bratku! — wołał Robert zbyt głośno, jak na skupione towarzystwo przy stole — rozumiesz, ale nie chcesz się przyznać. Przynosi ci to zresztą zaszczyt, jako gentlemanowi.
Gdy Skumin dawał do zrozumienia Tolibowskiemu przez wymowne gesty, aby zaprzestał o tem mówić, Robert pochylił się do niego i szepnął w ucho — i to zbyt głośno:
— Pilnuj się, przynajmniej. Ambroży jest naiwny, wierzy w każdą cnotę, póki się nie sparzy. Ale bywa i wściekle zazdrosny. Pamiętam go z czasów uniwersyteckich.
— Zmiłuj się — odszepnął Skumin — odłóżmy tę rozmowę do jutra.
Pohamował się jednak szalony Robert i do końca wieczerzy bajał o czem innem, coraz niewyraźniej, gdyż pił mocno.
Gdy wstano od stołu, towarzystwo rozsypało się na małe grupki. Były to narady nad zakończeniem miłego wieczoru. Wielka ilość panów wybierała się do przyległych sal gry na bridge’a. Przedewszystkiem musiał mieć swą partję pan marszałek senatu.
Tolibowski pozostał przy Skuminie i Skumin nie chciał go opuścić z dwóch powodów: był to przecież ojciec Dosi, a przytem trzeba go było pilnować, aby po pijanemu nie ogłosił publicznie swych morałów. Dotrzymywał mu zatem Jan kompanji, ale z wielkim trudem udawał wesołość i beztroskę. Do tych dwóch sterczących na sali bez widocznego postanowienia przystąpił Franio Gozdzki, wszystkim znany kawaler maltański, zdobywca tańszych serc niewieścich, gładki i biegły kompan do uciech lekkomyślnych.
— Widzę, że Robercio jest dziś w sztosie. Cóż poczniemy z resztą wieczoru? Będziesz grał w karty?
— Uchowaj Boże! Cóżto za gra w tym lokalu? Bridge? — łamigłówka utrapiona i wystawianie się na srogie wymówki partnerów. Dziękuję za łaskę. Zagrałbym „prędkiego“, ale święta Resursa wyrzeka się tej gry szlachetnej.
— Tak, nie gramy tu w baka, ale na mieście są inne rozrywki dla młodzieży w naszym wieku... dojrzalszym — namawiał Franio przymilnie. — Pokazałbym wam jedną bardzo oryginalną dziecinkę.
— Gdzie? którą? — pewno stare pudło, które znałem dziesięć lat temu — zareagował pierwszy Robert na propozycję.
— Bynajmniej. Świeżo przybyła z Warszawy i sama świeżutka — zobaczycie. Janek musi też zwiedzić osobliwości poznańskie.
Janek przyjmował propozycję bez zapału. Ale pan Maciej Golanczewski, dosłyszawszy wyrazy kuszące, przysunął się.
— Wybieracie się gdzieś? Gotówbym z wami...
— Widzisz, Janku: ojcowie, czy tam wujaszkowie ojczyzny idą z nami, a tybyś się nie rozgrzeszył?
— Dlaczego nie? Pójdę z wami.
— Brawo! — I jeszcze tego weźmiemy. — Krysiu! idziemy do Edenu.
Kryś Ramułtowski wymawiał się, że ma jeszcze wieczór u znajomych, a Franiowi mignął okiem, że nie chce iść z Golanczewskim, o którego córkę niby zabiegał. Ale sam Golanczewski namawiał:
— Ua, nie udawaj pan świętego; nie lubię takich.
Nocna knajpa, do której weszło zmówione towarzystwo, nie odpowiadała wcale swej nazwie „Eden“, bo brakło jej rajskich przystrojów i bardzo marne miała anioły. Nie była też piekłem, bo nie szli do niej skazańcy, owszem — amatorowie. Poprostu ze skrawka jednego podwórza utworzono długą, wąską salę, podzieloną na szatnię, bufet i szereg przegród, w rodzaju stajennych, lecz urządzonych dla ludzi, ze średnim przepychem kanap, stołów i krzeseł. Były to tak zwane „gabinety“, zasłonięte od korytarza kotarami bez drzwi zamczystych, gdyż policja zastrzegła sobie praw o inspekcji zabaw za kotarami.
Pięciu wybaczonych panów, wchodzących do szatni, wywarło duże wrażenie na służbę przedpokojową, która rzuciła się do odbierania płaszczów i kapeluszów. Brali je „bez numerków“ — zapamiętają, który jest którego pana hrabiego. Poczem kompanja przeszła uroczyście do pokoju bufetowego.
Bufet był oryginalny: wysoki, bardzo długi i nie obciążony pstrokacizną przekąsek. Za gładką marmurową taflą siedziały cztery piękności niewieście różnego gatunku. Przed każdą, nazewnątrz bufetu, ustawiony był wysoki taburet, na który człowiek średniego wzrostu musiał podskoczyć, aby usiąść. Dał tego przykład niewielki i niemłody już Franio Gozdzki, biegły widocznie w tej gimnastyce. Usiadł naprzeciwko bujnie rozrośniętej brunetki z płomiennemi oczami i zapytał przymilnie:
— Czego się napijemy, moja... moja...
— Titina — podpowiedziała donna.
— Moja panno Titineczko...
— Ja prosiłabym o Cacao-Choua.
— Dobrze, a dla mnie konjak!
Żądane kieliszki zjawiły się na tafli bufetowej, jakby wystrzelone z automatu.
Reszta towarzystwa zachowała się powściągliwiej. Dwaj ojcowie córek na wydaniu może ze względu na utrzymanie powagi, albo że ciężko im było podskakiwać na taburety. Dwaj kandydaci na zięciów powstrzymali się dla proporcji.
Wogóle zaciągnięci tu przez Frania panowie doznali rozczarowania.
— Widziałem lepsze — bąknął Golanczewski.
— A gdzież jest ta obiecana piękność z Warszawy? — zawołał pan Robert.
Odpowiedział Franio, obracając się na taburecie:
— Mańka zaraz się zjawi. Pytałem o nią. Jest chwilowo zajęta z oficerami.
Golanczewski zbliżył się jednak do bufetu, poprosił o konjak i kawałek sera szwajcarskiego. Rzucił się kelner w poszukiwaniu sera, ale powrócił z pustemi rękami, oświadczając, że ser zaraz będzie wolny.
— A cóż u djabłal — rozśmiał się pan Robert — i panna, i ser, wszystko zajęte! — Usiądźmy tam w boksie, napijemy się wina. Zapraszam panów.
Odsłonięto zatem dla dostojnych gości największy „gabinet“, bogato umeblowany, i podano szampana. Gorszy był, niż w Resursie, ale dwa razy droższy. Ponieważ jednak większa część towarzystwa była już w tem stadjum, że musiała dalej coś mokrego żłopać, nie zwracano uwagi na gatunek i cenę.
— Cóżto Janek dzisiaj taki zważony? — dociął Franio Skuminowi — gdzież twoja reputacja? Mówią o tobie, że żadna kobieta nie zdoła ci się oprzeć, a tutaj nie raczyłeś nawet spojrzeć na żadną.
Skumin usiłował się uśmiechnąć:
— Nie słyszałem wcale o takiej mojej reputacji, no i — nie mam pieniędzy.
— Ho, ho, potrafisz ty i bez pieniędzy. Bonne fortune, eskapada, sprzyjające okoliczności. Sam cię przyłapałem — pamiętasz? W knajpce za miastem, na Sołaczu. Ja tam byłem z jedną przyjaciółką; a ty z jedną damą — na pewno damą. Może nawet zgadłem z którą, chociaż mocno była zakwefiona.
— Coś ci się przyśniło — probował bronić się Jan, mierząc lodowatym wzrokiem w oczy Frania.
— Jakże? Witaliśmy się nawet zdaleka...
— A widzisz, Janku — wmieszał się fatalnie pan Robert — mówiłem, że trzeba być ostrożniejszym...
Jan rzuciłby jaką obelgę w twarz Gozdzkiemu, ale wczas zmiarkował, że wzmogłoby to tylko rozgłos historji, której treść znał dokładnie. Odrzekł po chwili namysłu:
— Nie wiedziałem, że w Poznaniu tak lekko rzuca się posądzenia na znajome damy.
Zaległa cisza. Franio zaczerwienił się i chciał się tłumaczyć, ale usłyszał z paru stron:
— Daj już pokój! — Przyszliśmy tu, aby się bawić.
Skumin zaś, po niedługiej chwili, uznał, że jego tu obecność jest mu nieznośna, a nadto niepotrzebna. Wstał i rzekł:
— Muszę opuścić towarzystwo, gdyż jutro mam robotę w biurze od rana.
— Brawo, brawo, Janku! — wołał Robert. — Punktualność przedewszystkiem. Praktykowałem ją zawsze i cenię w innych.
Gdy tylko upewniono się, że Skumin opuścił lokal, zapanowało duże ożywienie między pozostałymi przy kielichach.
— Zaintrygowałeś nas, Franiu — rzekł Kryś — powiedz, kto była ta dama?
— Nie powiem, skoro tamten mówi, że lekko rzucamy posądzenia.
— Ale powiedz, przecie jesteśmy między sobą.
— Niema tu żadnego właściwie jej krewnego — stwierdził Franio — no więc powiem wam. Choć widziałem ją okrytą płaszczem, tylko przy wsiadaniu do samochodu, na odjezdnem, była to, mojem zdaniem, na pewno pani Wercia Radomicka.
— Bój się pan Boga! Toć przecie niepodobna! — krzyknął Golanczewski.
— Całkiem podobna, łaskawy panie. Ten sam wzrost, ruch...
— Wielka mi nowina! — rzekł teraz Kryś. — Bywałem w Gdeczu tego lata, a ile razy byłem, był i Skumin. Mieli się siarczyście ku sobie. Prawda, że krewni i znają się od dziecka...
— Właśnie, że Skumin jest tam... od dziecka, bo Radomiccy nie mają dzieci — palnął Franio i rozśmiał się serdecznie z własnego dowcipu.
— Tak znowu nie można mówić — zawyrokował Robert, nagle poważny.
Czy wytrzeźwiał nieco, czy też rozgłaszanie skandalu o Werci i Janku nie leżało w jego programie?
Na to wtargnęła do gabinetu Mańka, porzuciwszy oficerów. Młoda i dobrze narysowana dziewczyna, której głównym wabikiem było to, że nie uwydatniała nic innego, prócz swego charakteru bachantki.


X.

Ambroży Radomicki przyjechał tym razem do Poznania nie specjalnie na kolację resursową, lecz na zebranie ziemian, które sam zwołał do Bazaru na dzień następny po kolacji. Lubił on stosunki towarzyskie, u siebie i gdzie indziej, dbał nawet o żywe tętno i ozdobność tych stosunków, ale właściwym celem jego życia było wykonanie obowiązków, które sobie zakreślił. Należał do rzadkiej odmiany ludzi, którzy kochają obowiązek i pełnią go z rozkoszą, nie zaś do tych, którzy mu się poddają ze wstrętem i odwalają go, byle zbyć, jak ciężar jakiś nieznośny. Miał sobie za obowiązek doskonałe urządzenie swego warsztatu ziemskiego i wogóle pomnożenie majątku, który w jego ręku był siłą dobroczynną. Miał też szczere i mocne pragnienie przysporzenia dobrobytu ogółowi rodaków, a pojęcie tego ogółu sięgało krańców Rzeczypospolitej, streszczało się zaś w granicach Poznańskiego i Pomorza. Żywił w sobie ten patrjotyzm czynny i realny, który cechuje wybitnych obywateli wielkopolskich.
Obecnym jego zamiarem, przygotowywanym od lat paru, było przeciwdziałanie zbyt pośpiesznemu i lekkomyślnemu przeprowadzeniu reformy rolnej. Uznawał on, w przeciwieństwie do wielu nawet swych krewnych i sąsiadów, konieczność historyczną uszczuplenia obszarów na rzecz małorolnych i bezrolnych, który to proces odbył się już w Europie zachodniej bez nad miernych wstrząśnień. Ale widział w istniejących u stawach wynik paktowania z teorjami komunistycznemi, których był stanowczym wrogiem. Cenił też wartość wielkich, wzorowo zagospodarowanych warsztatów dla podniesienia wytwórczości roli. Ustawy chwalebne co do zamiaru, lecz w metodach wadliwe, należało ulepszyć. Mawiał, że trzeba zreformować reformę rolną.
Ponieważ zasadniczo popierał rząd, od czasu jak rząd jest polski, nie spiskował nigdy przeciw rządowi, tylko mu chciał pomagać, poddając mu przemyślane i sformułowane projekty. Zgromadzał ludzi jednomyślnych i zawodowych, zapraszając najwybitniejszych praktyków i teoretyków do wspólnej pracy. Wynik tych prac miał się stać memorjałem, zbiorem dezyderatów ziemian, projektem sejmowym z pomocą przekonanych posłów, wreszcie — daj Boże! — prawem.
Jedna z tych narad, nie urzędowych, lecz jawnych, miała się odbyć dzisiaj, naturalnie w Bazarze. Radomicki miał jej przewodniczyć i wybierał się na nią, porządkując papiery i notatki.
Wtem niespodzianie przyjechała z Gdecza pani Wercia i wpadła do pokoju hotelowego, zajętego przez męża. Była mocno wzburzona.
— Wyobraź sobie, mój drogi: otrzymałam list przez umyślnego posłańca od Janka. Janek chce wyjechać z Poznania na czas dłuższy.
— Cóżto takiego? — zmarszczył się pan Ambroży, zaglądając przenikliwie w oczy żony.
— Bo to dla mnie byłoby rodzajem nieszczęścia. Tak zżyliśmy się z nim w ciągu lata. — Jedyny człowiek, z którym rozmawiam o sobie, o wszystkiem. — Z tobą nie rozmawiam już prawie nigdy.
— Bo nie chcesz. Na wsi czasby się znalazł, tutaj trudno.
— Czy nie mógłbyś Jankowi wytłumaczyć, że nie porzuca się tak pracy rozpoczętej i miejsca w banku? I w ogóle cóżto za projekt!
— Powinnabyś wiedzieć, skoro rozmawiacie o wszystkiem. Ja dzisiaj absolutnie czasu nie mam na rozmowę z nim.
— Ale to może być coś bardzo ważnego i pilnego.
— Dowiedz się. Musi on tu być. Widziałem go wczoraj na kolacji resursowej. Rozmów się z nim i powiedz mi jutro. Idę na sesję, która może potrwać do nocy.
— Gdyby to była jednak rzecz, obchodząca nas oboje?
— Nas oboje? — Hm. — W każdym razie idzie przed nią ważna sprawa publiczna. Sesja beze mnie się nie odbędzie.
Pożegnał się z żoną, ścisnąwszy ją za rękę. Nie pocałował jej jednak w czoło, jak zazwyczaj.
Wercia spotkała wkrótce Skumina w hall’u Bazaru, gdzie mieszkał na piętrze. Był dziwnie zmieniony na twarzy i nieczuły.
— Chodźmy do twego pokoju.
— A nie! Dość już tego. Jest tu jakaś banda, która nas śledzi. Idźmy do „Warszawianki“. Tam teraz będzie pusto.
Poszli zatem do pobliskiej kawiarni i usiedli w kącie.
— Cóż więc się stało? Jakie plotki?
— Poznano nas w tej przeklętej karczmie na Sołaczu. Widzisz, to są twoje pomysły znikania z Gdecza bez uzasadnionego powodu i szukania kryjówek. Ta ostatnia wyprawa może zburzyć całe nasze... porozumienie.
— Janku! Mówiłeś dotąd: nasze szczęście. I zaraz ta mała eskapada ma je zburzyć?
— Całe miasto mówi o tem.
— Jakto: całe miasto? Kto naprzykład?
— Robert Tolibowski ostrzegał mnie, żebym był ostrożny, bo Ambroży jest zazdrosny.
— Ambroży zazdrosny! Mój Boże!
— A ten głupi Franio Gozdzki robił do tego dowcipne aluzje w knajpie, przed licznymi słuchaczami i w mojej obecności.
— Cóżeś mu na to odpowiedział?
— Że mu się przywidziało. Nie mogłem dać mu w twarz. Najgorsze, że plotka szerzy się w klubie, w Bazarze i może dojść do uszu Ambrożego.
— Tamtego dnia Ambroży był niezadowolony, że za późno wróciłam do Gdecza z Poznania, a mieliśmy gości — rzekła Wercia. — Coś tam opowiedziałam, że zatrzymała mnie modniarka. Jeżeli teraz dowie się o Sołaczu — i skombinuje? — Co z tego będzie? Jak myślisz?
— Nie można przewidzieć. Ale i przeciwdziałać trudno, bo i zaprzeczyć się nie da. Franio nas widział — powiedziałem ci o tem na miejscu.
— Ciebie poznał, to pewne; ale ja byłam tak okutana, że nie mógł.
— Mówią jednak o tobie, nie o kim innym. Prawda, że i gdzie indziej mogli nas dostrzec, niestety.
Oboje zwiesili głowy. Nagle Wercia rozjaśniła spojrzenie:
— A żeby tak zręcznie puścić pogłoskę, że byłeś z kim innym?
— Z kim-że? Franio mówił uporczywie, że byłem z damą, nie z jakąś dziewczyną.
— A tak naprzykład — z Dosią?
— Cóżto za pomysł! — zawołał Jan, oburzony.
— Jej to nawet nie zaszkodziłoby — upierała się Wercia. — Włóczy się ze swymi studentami, nie wystrzega się wcale odosobnienia z mężczyzną, gada jak chłopiec... Jest zuchwale nowożytna i mało kto nawet ma jej to za złe. A z tobą, Janku, jest również w czułościach.
— Powiedz: w przyjaźni. Ale choć to wszystko składa się niby prawdopodobnie, nie pozwolę, aby się narażała na obmowę z mego powodu. Ja jej w każdym razie nie poproszę o zagranie tej komedji! — rozśmiał się szyderczo.
— Więc co mamy zrobić?
— Zaprzeć się w pień, jeżeliby doszło do formalnej interpelacji ciebie, lub mnie. A dla stłumienia plotek — oddalić się od siebie na czas dłuższy.
— Straszny jednak z ciebie egoista, Janku!
— Dlatego, że myślę o naszym wspólnym losie? Przecie ja, opuszczając te kochane strony — i ciebie, Werciu — nie uczynię tego z lekkiem sercem, ani na tem nie zyskam. Zrobi się to dla twojej reputacji.
— Ach, reputacja! Sama reputacja nie żywi serca.
— Trzeba też pamiętać, że się winno coś Ambrożemu.
— Tak, winnam mu. — Ale on nie dba o mnie. Przekonałam się choćby przed chwilą: widział mnie zatroskaną, rozżaloną i nie chciał mi pomóc, ani ze mną gadać. Poszedł na swoją sesję, będzie tam aż do nocy.
— Jakto? okazałaś mu rozżalenie — troskę — o co lub o kogo?
— O ciebie, że masz zamiar wyjechać.
— I chciałabyś, żeby on mnie jeszcze zatrzymywał, zamiast iść na bardzo ważne posiedzenie, które zwołał? — On nie mógł inaczej postąpić.
— Widzę, że go bardziej kochasz, niż mnie.
— Oj, kobieto! kobieto! Gdzie tu logika? Czyjeż „kochanie“, jak mówisz, poświęciłem dla czyjego, gdy były sprzeczne? Chyba jego dla ciebie?
— Tak, to było dawniej.
Skumin nic nie odpowiedział. Więc po chwili smutnego oczekiwania Wercia ciągnęła dalej:
— Co będzie jednak, jeżeli wieści o nas — nietylko o tej głupiej karczmie — dojdą do Ambrożego i on zechce je sprawdzić?
— Nie wiem, co będzie. Nie znam Ambrożego pod tym względem i nie wyobrażam go sobie w tej sytuacji. — Sądzę, że nic złego ci nie uczyni, bo to człowiek... zrównoważony.
— A jeżeli zechce się rozwieść? — wyjąkała Wercia z drżeniem w głosie.
Skumin przybrał wyraz twarzy problematyczny, w każdym razie nie rozpromieniony. Wreszcie odpowiedział:
— Czy sądzisz, że on ci to zaproponuje? — Wątpię. — Czy sama chciałabyś?
— A gdybym chciała sama uczynić to, nie dla niego, lecz dla ciebie, mój Janku? — O tem mówimy nie po raz pierwszy, droga Werciu. Przypominam ci, jaki był wówczas nasz pogląd na tę sprawę. Gdyby możliwe było legalne unieważnienie małżeństwa z Ambrożym i gdybyśmy mieli się poślubić... Bo przecie o tem i dzisiaj mówisz?
— A ty możesz wątpić! — zawołała Wercia, otwierając szeroko jasne, rozmiłowane oczy.
— Więc dobrze. Musimy dokładnie zważyć wszystkie pro i contra tych zamiarów, aby sobie nic nie mieć do wyrzucenia, gdy dojdą do skutku. Najprzód rozwód jest zawsze skandalem, albo półskandalem, zwłaszcza z takim człowiekiem, jak Ambroży, którego nikt o winę nie posądzi.
— Ty się naprawdę kochasz w Ambrożym, Janku! — zawołała Wercia z bolesnym uśmiechem.
— Nie żartujmy, niema nato czasu. — Więc rozwód twój, a potem nasz ślub byłby konsekwentnem potwierdzeniem całej naszej historji.
— Cóż w tem strasznego, zwłaszcza za lat parę?
— Skoro nic strasznego, oglądajmy to z innej strony. Podobno masz swój osobisty majątek?
— Mam bardzo ładny folwark posagowy, nawet z domem mieszkalnym, łatwym do urządzenia.
— Ale ja nie mam nic — odrzekł Jan. — Nie chciałabyś chyba, abym siedział u żony na fartuszku, bo jabym się na to nie zgodził. A znowu nie mógłbym pracować w Poznaniu, ani wpobliżu i spotykać ciągle Ambrożego, któremubym za przyjaźń i dobrodziejstwa tak się odpłacił. Musiałbym więc pracować gdzieś daleko stąd, aż pókibym zdobył jakieś stanowisko finansowo niezależne. Wypadałoby zatem ślub nasz albo odroczyć, albo...
— Znowu te twoje principia heroiczne! — wybuchła Wercia. — Odłożyliśmy je już na bok wtedy, przy początku.
— A teraz mszczą się na nas skutki tego odłożenia. Ja muszę żyć sumiennie, Werciu, aby oddychać swobodnie poczuciem godności osobistej.
— A miłości nie potrzeba ci wcale do życia, jak widzę.
— Owszem, i bardzo. Ale muszę ją z sumieniem uzgodnić.
Wercia okazywała już znaczne rozdrażnienie.
— Dajmy pokój tym mądrym wywodom, a zastanówmy się nad tem, co robić zaraz.
— Na wszelki wypadek — odpowiedział Jan — trzeba się starać te plotki stłumić, bo nieobliczalna jest ich rozlewność. W każdym razie nasza obecność razem w Poznaniu jest zbyteczna. Już i w tym kącie nas wytropiono. Nie uważałaś, że podczas naszej rozmowy wszedł do kawiarni jeden pan, którego nazwisko zapomniałem, ale znam jego fizys z Resursy. Rozejrzał się po sali, zobaczył nas i cofnął się. Poszedł zapewne, aby zanieść do Bazaru swój o nas „dodatek nadzwyczajny“. Nie nasuwajmy się ludziom na oczy, to może przestaną o nas mówić. Jabym radził, abyś wróciła do Gdecza, a ja mam zamiar wyjechać do Warszawy.
— Ale tylko na parę dni?
— Zależeć będzie od rozwoju plotki. Znasz mój adres — ten sam, co przedtem. Porozumiemy się.
Rozstali się zgorączkowani, niezadowoleni ani z sytuacji, ani z siebie nawzajem.


∗             ∗

Tegoż samego dnia przed północą dużo poważnych ziemian przyciągnęło do restauracji Bazaru po odbyciu posiedzenia, zwołanego przez Ambrożego Radomickiego. Część zasiadła przy długim stole „resursowym“, reszta przy mniejszych stolikach. Liczne dawały się słyszeć echa sesji, ożywione i aprobacyjne, a tem swobodniejsze, że Ambroży poszedł już spać po dniu ciężko roboczym.
— Ależ zuch Ambroży! Nie jest on z tych gadaczy, co sobie gębę płóczą frazesami, dla popisu. Ale co powie, to wie, to przemyślał, przepracował. Dał nam prawie gotowy materjał do uchwał.
— Prawdę mówiąc, jest on trochę arbitralny — ktoś nadmienił.
— Daj nam Boże więcej takich arbitralnych — odpowiedziano — którzy chcą szczerze publicznego dobra, rzecz rozumieją i choćby za łby ciągną ludzi do pożytecznej roboty.
— Byłby z niego minister.
— Ba, i prezes m inistrów.
— Nie te czasy, moi drodzy.
— Poczekajmy. — Tymczasem mamy go dla siebie. — A nam się przydaje, niema co mówić.


XI.

Dosia Tolibowska błąkała się od paru dni po Poznaniu bez przyjemności. Przyjechała tu z ojcem, który obiecywał wprowadzić ją do szerokich kół towarzyskich, ale ciągle tak się zdarzało, że ojciec znajdował się w towarzystwach i w lokalach, do których ona nie miała dostępu, albo pokazywać się w nich nie pragnęła.
Po wieczorowych libacjach pan Robert wracał do hotelu nad ranem, a następnie spał tak twardo, że o południu Dosia nie mogła się jeszcze do niego dopukać. Czasem tylko czuły ojciec pokazywał się z córką w restauracji, gdzie bawił krótko, a płacił mało, następnie zajmował się odgrzewaniem swych stosunków towarzyskich w kraju, które w ostatnich latach zaniedbał, a zajęcia te przeciągały się do późnej nocy i kosztowały dużo.
Dosia nie spotykała nawet temi dniami bliższych znajomych. Wuj Ambroży, zajęty doszczętnie przez swe narady z ziemianami, ledwie jej się mignął parę razy w Bazarze i na ulicy.
Jan Skumin, osiedlony przecie w Poznaniu, zdawał się wogóle unikać z nią spotkania. Dosia była z całego ostatniego pobytu w mieście wcale niezadowolona i zabierała się do powrotu na wieś, gdzie ją czekały normalne zajęcia gospodarskie. Gdy już zbierała manatki, spotkała na korytarzu hotelowym Skumina.
— Jak się masz, Janku! Ładnie to, żeś nie znalazł przez kilka dni ani chwili na rozmowę z nową kuzynką? Mieszkamy przecie w jednym hotelu.
— Wiem — i stanąłbym nieraz na twojej drodze, gdyby nie jadowite plotki, które mnie gnębią. Doprawdy, obrzydł mi już ten Poznań!
— Mówisz, jak kapryśna panna. To mnie wolno, nie tobie. Ale co za plotki? Opowiedz.
— Niepodobieństwo, Dosieńko. Zresztą dojdą one i do ciebie, bo krążą szeroko.
— Tem większy powód, abyś mi je opowiedział. Czy dotyczą one i ciebie?
— Mnie — i innych.
— „Innych“ — to znaczy: Werci.
— Może i Werci. Mam tego zupełnie dosyć. Wynoszę się do Warszawy.
Dosia spoważniała:
— A o takim projekcie przełomowym nie uznałbyś za stosowne rozmówić się ze mną?
— Ach, moja kuzyneczko! O czembym ja z tobą nie mówił, gdybym był nie tak zawikłany...
— Poczekaj — pomówimy. Chodź do mojego pokoju.
— Czy to wypada? — zapytał Skumin, ale oczy zabłysły mu radosną ochotą.
— Wypada, skoro cię zapraszam.
Nie dyskutowano dalej. Dosia, z kluczem w ręce, poszła szybko przez korytarz i zatrzymała się przy swoim numerze. Chrzęsnął klucz w zamku. Oboje znaleźli się w pokoju nieźle urządzonym, a pachnącym dyskretnie, lecz ślicznie, świeżym jakimś zapachem. Skumin zapomniał naraz o wszystkich swoich troskach i kłopotach.
— Niech taki gość siada na kanapie, ja tu na krześle.
Skumin poddawał się komendzie bez wahania.
— Widzisz, Janku, są takie w życiu zawikłania, że uczciwi ludzie i szczerze przyjaźni powinni sobie wyznać całą prawdę.
— O ile mają prawo do jej ogłaszania — poprawił Skumin.
— Tak. Ale jeżeli wieść jest rozgłoszona, jeżeli o niej mówią prawie publicznie... Jednem słowem, o tobie i o Werci mówił mi nawet mój ojciec, który, zaledwie wrócił z zagranicy, już o tem się nasłuchał.
— Niestety, mówił i mnie — wykrztusił Jan, opierając czoło o dłoń.
— Ojciec nie jest dyplomatą, choć mu się zdaje. Ale jest kolegą szkolnym wuja Ambrożego...
Twarz Skumina wyraziła przestrach:
— Jakto?! Czyż byłby zdolny zwrócić uwagę Ambrożego?
— Zdaje się, że nie... Tylko w tym kierunku leży największe niebezpieczeństwo — i największa twoja wina, Janku.
Skumin poczuł podziw dla tej niby lekkomyślnej panny, która wpuszcza mężczyzn do swego pokoju, a ma zmysł moralny tak trafny i wytrawny. Odpowiedział, cedząc wolno wyrazy:
— Gdyby to, co mówią, było zgodne z rzeczywistością, miałabyś słuszność, Dosiu.
— Cieszę się bardzo — odrzekła — że zgodnie się na to zapatrujemy. No, ale Wercia... czy zrozumiała to również?... Czy zaprzestaliście?... Czy już nie spotykacie się?...
Widząc niezwykłe zakłopotanie Dosi, Skumin odpowiedział pośpiesznie:
— Jesteśmy zawsze w przyjaźni, naturalnie. Ale gdy sprawa wzięła taki obrót, przyznam ci się szczerze, że odsuwam się od Werci — nawet uciekam, zwłaszcza po ostatnim epizodzie, który nie wiem, jak zażegnać.
— Jakim epizodzie?
— Może znasz go, bo właśnie temi dniami wieść się o nim rozeszła, a słyszałaś już tyle?
— Nie wiem.
— O tej wycieczce do karczmy na Sołaczu?
— Nikt mi nie mówił.
— Przyszło Werci do głowy wyjechać gdzieś za miasto wieczorem, aby się rozmówić dowoli, bo już wszędzie ścigały nas spojrzenia podejrzliwe, w Gdeczu i tutaj. Więc pojechałem z nią zamkniętym samochodem — kryliśmy się trochę — no i zjedliśmy kolację. Licho nadało, że był tam Franio Gozdzki z jakąś towarzyszką. Mnie poznał, ale Werci nie mógł stwierdzić tożsamości, bo była w dużym płaszczu i z osłoniętą głową. Jednak, z powodu uprzednich plotek, odgadł, że to była ona. I odkrycie swe ogłosił po pijanemu, przedwczoraj, w nocnej knajpie wobec kilku członków Resursy. Rozumiesz, co taka plotka robi hałasu, i to w kole znajomych, ile tam już pewno dowcipnych dodatków...
— O szczegóły nie pytam — rzekła Dosia, zmieniona na twarzy — chciałabym tylko wiedzieć, kiedy była ta wyprawa?
— Tydzień temu, nazajutrz po naszym dniu, spędzonym w Gdeczu.
— Ach tak? — Takeśmy wtedy pięknie z sobą gadali...
— Zrozumiej, Dosieńko: niepodobna się oprzeć prośbie kobiety zadurzonej, znerwowanej, zazdrosnej...
— Zazdrosnej? O kogoż to?
— O ciebie, Dosiu. Czuła ona już dawno, że skorom tylko cię poznał...
— Jakiem prawem mogła być o mnie zazdrosna? — przerwała Dosia gniewnie.
— Zgadnij-no, dlaczego kobieta jest zazdrosna. I wyperswaduj jej odstąpienie od zachcianki.
— Tak, trudno ci było, bo, pomimo liczne przeszkody, pochodzące od ludzi i od własnego sumienia, wszystko pomiędzy wami trwa jeszcze... Biedny, zaplątany w swe własne sieci, rybak!
— Dosiu! to okrutne, co mówisz.
— Sam sobie zgotowałeś swój los.
— Gdyby i tak było, niemiłosierna jesteś dla mnie.
— O tem mówić nie będziemy — rzekła Dosia stanowczo.
Zaległo przykre milczenie. Skumin wstał i zabierał się do wyjścia.
Wtem zapukano do drzwi od korytarza. Skumin ujął za kapelusz i laskę, aby mieć postawę wychodzącego.
— Proszę — odezwała się Dosia donośnie.
Do pokoju weszła Wercia.
— Ty tutaj, Janku? — rzekła, zanim przywitała się z Dosią.
— Wyjeżdżam do Warszawy i żegnam się ze znajomymi — odpowiedział dość ponuro.
— Wyjeżdżasz dzisiaj?
— Nie, jutro.
Pożegnał obie panie i wyszedł.
Gdy tylko pozostały same, Wercia przystąpiła do celu swych odwiedzin. Choć się znały oddawna, nie były nigdy z sobą w zaufanej przyjaźni. Wercia krytykowała emancypowane maniery Dosi i traktowała ją chłodno. Dosia nic sobie nie robiła z opinji Werci, niewiele też trzymając o jej inteligencji. Ale widywały się często, gdyż prawdziwa pokrewieńska i instynktowa przyjaźń istniała między Dosią a panem Ambrożym.
Dzisiaj jednak Wercia przybierała potulne pozory wobec Dosi.
— Moja Dosiu! Muszę ci opowiedzieć głupią historję. Któregoś tam dnia wybraliśmy się z Jankiem Skuminem samochodem za miasto. W mieście ciągłe narady, mężczyźni bawią się bez nas — pojechaliśmy do jednej restauracji na Sołaczu.
— Znam tę historję — przerwała Dosia. — I wytropił was Franio Gozdzki, a potem roztrąbił o tem.
— A zatem już wiesz. Janka poznał dokładnie, mnie zaś nie mógł dobrze widzieć, ale... wykombinował. I w plotce, która obiega miasto, ja figuruję. Mnie byłoby to dość obojętne, bo cóż tam znowu za skandal przejechać się z kuzynem — ale Ambroży, jak go znasz, jest formalista, czuły bardzo na poprawność każdego ruchu...
— Wuj Ambroży wie o tem?
— Mam nadzieję, że nie wie. I bardzo chciałabym, aby się nie dowiedział. Możebyś ty wymyśliła na to jaką radę, Dosiu? Ty z Jankiem jesteś w dobrych stosunkach...
— W dobrych lub złych, stosownie do tego, jak zasługuje.
— Tak dalece trzymasz go na pasku?
— Wcale go nie trzymam. Zatem chodzi ci o to, Werciu, żebym powiedziała, że ja tam z nim byłam, nie ty?
— Gdybyś była tak dobra uznać to za stosowne...
— Mogę — odrzekła Dosia. — Niech się wuj dowie, że byłam z Jankiem w tej karczmie.
— Sama mu tego nie potrzebujesz mówić, dopóki nic nie wie. Mogłabyś tylko puścić tę wieść po mieście.
— Tak. Trzeba trochę nakłamać. Na takie pobożne kłamstwo mogę się zdecydować.
— Nawet, że się nikt bardzo nie zadziwi. Ty masz swoje maniery amerykańskie, które ci łatwo przebaczają.
— Takie maniery mogą być i polskie. Trzeba tylko nic nie mieć sobie do zarzucenia, przy swobodzie pozorów.
Wercia przestraszyła się tego zwrotu rozmowy i dodała prędko:
— Zrobisz więc to?.. Jakaś ty dobra!
— Ach! — Nawet mnie to zabawi.
Pakt został zawarty i panie rozstały się bez nadmiernych rozczuleń.
Wercia wyszła, a Dosia wkrótce po niej, entuzjastycznie zapalona do swojej misji.
Zaraz w hall’u Bazaru spostrzegła Frania Gozdzkiego, który tam asystował jakimś dwom niebrzydkim paniom. Właśnie się żegnał, całując namiętnie po dane rączki.
— Panie Franiu! proszę tu, proszę.
— Czem mogę służyć ślicznej pannie Dorotce?
— Bardzo to ładnie rozgłaszać po knajpach, że się spotkało w restauracji za miastem młodą parę znajomych, i robić plotkę z niewinnej przejażdżki.
— Ja też wcale nie mówiłem, że była grzeszna. Tylko taki ładny, poetyczny obrazek: Janek Skumin, typ donżuanowski, wprowadzający damę całą osłoniętą, jakby zamaskowaną...
— Zimno było, musiałam się otulić.
— Ach, to pani była z Jankiem!! — rozdziawił się szeroko Gozdzki.
— Ja.
— A pan o kim mówił?
— Nie wiedziałem... nie wymieniłem nazwiska.
— Ale wymienił pan fakt. Poco? — I mówią, że kobiety są plotkarki!
Pomimo nowych protestacyj Gozdzkiego, Dosia utrzymała, aż do pożegnania, swą rolę lekko urażonej.


∗             ∗

Wieczorem tegoż dnia pustki były w Resursie. Na wielkiej skórzanej kanapie siedziały sennie „wujaszki ojczyzny”: Bronisz, Golanczewski i „czarny charakter” Chwalibowski, czekając na czwartego do bridge’a. Przeżuwali plotkę, którą żywili się przez dzień cały.
— Mnie się jednak zdaje, że była to panna Tolibowska. Panna rozhecowana, już nie podlotek i w spazmatycznem poszukiwaniu męża. Widać ją ciągle z innym kawalerem — cedził Chwalibowski.
— Dziwnie się to jednak składa z faktem, że tegoż dnia pani Radomickiej nie było w Gdeczu, chociaż miała gości. Przyjechała dopiero późnym wieczorem — dowodził Bronisz.
— Ej, dajcie pokój — łagodził Golanczewski — mogła nie być ani jedna, ani druga. Franio twarzy nie widział. Raz tak gada, drugi raz inaczej.
W tej prawie chwili zjawił się Franio Gozdzki.
— No jakże, Franiu? Wercia czy Dosia?
— Na pewno Dosia. Sama mi to wyznała tu, w hall’u, i zrobiła awanturę za niedyskrecję.
— A mnie się zdaje, że to Skumin podstawił Dosię, która drwi sobie z kompromitacji, aby osłonić Wercię, która tam była — upierał się Bronisz.
— Jednem słowem, na dwoje babka wróżyła.
— A teraz wróżą dziady — zakończył Bronisz, najstarszy z towarzystwa. — No, mamy czwartego. Zagrasz w bridge’a, Franiu?
— Grajmy w bridge’a.
I wujaszki ojczyzny pociągnęły uroczyście do zielonego stolika.


XII.

Nazajutrz dzień był mglisty i stosunkowo ciepły, typowy dzień polskiej jesieni, przesycony łzami za ubiegłem latem. Jan Skumin żałował nietylko gorącego lata, ale i Poznania, z którym miał wrażenie, że się rozstaje na bardzo długo.
Wziął najprzód w swym banku urlop dwutygodniowy i oświadczył, że starać się będzie o miejsce podobne w oddziale tegoż banku w Warszawie, gdzie skupiają się jego sprawy familijne i pieniężne. Wstąpił do bibljoteki Raczyńskich, gdzie nieraz korzystał z wzorowo funkcjonującej czytelni i z uprzedzającej uprzejmości panów bibljotekarzy. Obok, naprzeciwko i wpobliżu tego placu Wolności żegnał przyjaźnie znajome, dobrze zaopatrzone sklepy, „solidniejsze“, czyli po polsku: uczciwsze, niż po innych naszych miastach. A pośrodku placu wspominał niedawny „Tydzień akademika“, gdzie czuł się tak domowo pośród krewnego tłumu, przy boku tej dziwnej Dosi, teraz w dal od niego uciekającej.
Posunął się dalej ulicą oryginalnie ochrzczoną imieniem świętego w pierwszym przypadku — „święty Marcin“ — i trafił na jej wspaniałe rozwarcie w dzielnicę kamienną, monumentalną, wielkomiejską, w której Prusak zostawił ten haracz za zbyt długie władanie ziemią polską: Zamek, Bank Ziemski, gmachy uniwersyteckie.
Rzucił okiem na prowizoryczne, lecz planowo przewidujące przyszłość, nowe gmachy przy wiadukcie kolejowym, gdzie się odbywały Targi Zachodnie i szereg wystaw specjalnych, współzawodniczących z zachodnio-europejskiemi.
Powrócił następnie tramwajem na Stary Rynek, tak odrębnego planu i pozoru, że go zapomnieć nie można, pomimo okolenia z wąskich domów pospolitych i do wielu innych podobnych. Odwieczny ratusz, w dziwacznej czarno-żółtej szacie nowszej, stoi oblepiony domami i domkami pośrodku placu, niby nieregularna pestka, kołacząca się w dużym, zaschniętym owocu. W przekroju tej pestki mieszczą się kramy i kramiki, oraz tradycyjne winiarnie, które Skumin zdawna obiecywał sobie zwiedzić, aby poszukać w nich owych mnichów przy beczkach, owych smakoszy, przeglądających pod światło złotopłynne kielichy, malowanych, a może jeszcze żywych.
Poszedł Skumin wąską uliczką od Rynku do Fary i, skręciwszy na lewo, zajrzał w wielkie podwórze „województwa“, niegdyś klasztoru jezuitów. Tam, w szeregu sal sklepionych wydawał pan wojewoda swe wspaniałe przyjęcia dla dostojników i ujmujące dla przyjaciół.
— Pożegnać trzeba to wszystko z powodu obmierzłych plotek — żachnął się Skumin. — Ale korygowało sumienie: plotki urodziły się z jego własnej, realnej winy, z uległości niedozwolonym pokusom. Nie plotki go gnębią, lecz konsekwencje jego czynów nierozważnych. Możnaby skutki te jeszcze naprawić przez rozważne i sumienne działanie. — A tu wyjeżdżać trzeba koniecznie, uciekać, ze wszystkich względów, towarzyskich i moralnych. Wściekłość raczej, niż rzewność, ogarniała Skumina.
Wyjechać miał dopiero na noc do Warszawy. Nie chciał jeść obiadu w Bazarze, bo spotkałby tam na pewno znajomych, wobec których nie wiedział już, jak się ma zachować. Czuł się niby tropionym przez policję towarzyską. A może prześladowały go Erynje za jego złe czyny?...
— Cóż tam znów tak strasznego popełniłem? — pocieszał się w myśli. — Są jednak konsekwencje czynów nierozważnych, które rosną do tragicznych rozmiarów.
Unikając zatem niepożądanych spotkań, zjadł obiad samotnie w małej restauracji i wybrał się jeszcze na pożegnanie roślinnego przystroju miasta, urządzonego i dozorowanego najgorliwiej przez dwa pokolenia pp. Marcińców, uczonych ogrodników miejskich, Józefa i Władysława. Obcując już od roku prawie z ulicą poznańską, Skumin miał utrwalone w pamięci wrażenia tego kunsztownego przystroju. Gdziekolwiek ulica rozwierała się w plac, lub w skwer, gdziekolwiek wywyższała się w taras przed jakimś monumentalnym gmachem, rozesłano kwietne kobierce, zasadzono piękne drzewa i krzewy. W niektórych ulicach stylizowana roślinność w guście starofrancuskim przerastała architekturę, tworząc zalewy parkowe w śródmieściu, jak te wspaniałe „wały“ Królowej Jadwigi, Warneńczyka, Zygmunta Starego, Batorego i Leszczyńskiego.
Nie miał już czasu Skumin na przegląd tego wszystkiego, ani na zwiedzenie pięciu parków poznańskich. Nachwytawszy w płuca tęsknej woni więdnących liści na „wałach“, podążył do najświetniejszego kompleksu ogrodowego, świeżo nazwanego „parkiem Wilsona“, i tam zajrzał do najpamiętniejszych kątów. Pominął rozległe cieplarnie i oranżerje, wszedł do małej szklarni, zawierającej jedną tylko osobliwość roślinną — „Victoria regia“, królowę lilij wodnych, kąpiącą się we własnym basenie. Liście jej, niby ogromne tace okrągłe parometrowej średnicy, rozkładały się z majestatyczną symetrją na szybie wodnej, tak jędrne i twarde, że unosiły łatwo na swej powierzchni duże zwierzę, albo dziecko ludzkie. Skumin wspominał tu zawsze zielone kobierce nenufarów na swem jeziorze w Hołojsku, które tak lubił, będąc dzieckiem, pruć łódką, albo wyciągać wiosłem razem z ich długą, śliską, brunatną łodygą. Tutaj te liście królewskiej lilji wydawały mu się wspomnieniem dziecięcem, powiększonem niezmiernie przez sen bajkotwórczy.
Wyszedł stamtąd na ogromne kwietniki przed palmiarnią, wołające o szereg posągów, które staną tam zapewne w przyszłości. Tymczasem stał w parku tylko stromy kamień z tablicą pamiątkową na cześć Wilsona, prezydenta Stanów Zjednoczonych, pierwszego z potentatów zwiastuna niepodległości Polski.
Posuwając się dalej, wszedł w park, zwany u nas dawniej „angielskim“ w przeciwieństwie do „francuskiego“, właściwiej zaś: naturalnym w przeciwieństwie do geometrycznego. W tym rodzaju sztuka ogrodnicza ma najlepsze pole do popisów, tworząc żywy krajobraz, dobierając kombinacje barw, współzawodnicząc z malarstwem twórczem.
Staw parku Wilsona, okolony pożółkłą już zielonością, nabierał pod pochyłemi promieniami zachodniego światła symbolicznego wyglądu. Niby wielkie oko tej ziemi badało Jana bacznem spojrzeniem: Coś zacz? Czy przyszedłeś żyć i pracować u nas? Czy jesteśmy ci tylko stacją w twej pogoni za wygodą i rozkoszą? Jeżeli z ciebie wiatropęd i obywatel świata — żegnaj! Jeżeliś druh szczery nasz i polskiej pracy — powracaj!
Zmierzch zapadł i w parku zaczynało być chłodno. Skumin powracał powoli do Bazaru.
Zapaliły się na dachach reklamy świetlne, a nad bramami nazwy kinematografów. Okna tramwajów zlewały się w ruchome wstęgi światła. Zabłysły latarnie uliczne i wystawy sklepowe. Wesołe światła zapraszały do zakupów i zabaw wieczornych.
Chociaż Skumin bardzo mało tu kupował, a do tłumnych rozrywek gminnych wcale nie miał pociągu, pomyślał żałośnie, że od jutra nie będzie się tu już bawił. Wstąpił do księgarni i kupił zbiorek fotografij Poznania, jak sentymentalny turysta. Do zbiorku pamiątek brakowała jedna kapitalna — portret Dosi. Ale czuł, że go dzisiaj nie dostanie i że nie pora właściwa do poproszenia o dar tak poufny. Pocieszył się myślą, że Dosia nie może mieć przy sobie swej fotografji, w hotelu.
Wogóle nie widział jej jeszcze nigdy w jej stałem mieszkaniu, dopiero na stacji kolei, w Gdeczu, na ulicy, w hotelu... Znajomość była pod tym względem przelotna — zato rozmowy wszystkie zajmujące, charakterystyczne i pamiętne. Chciałby ją jednak zobaczyć, choćby... nalewającą mu herbatę z własnego imbryka, a tem bardziej gospodarującą w ojcowskim dworze w Radogoszczy, który sobie narysował już w wyobraźni, choć nie miał do tego żadnych wskazówek, ani dokumentów. Dopóki się z kobietą nie podzieli jej zwykłych zajęć, dopóki nie pozna się jej codzienności, znajomość jest bardzo niezupełna. Jan tęsknił do odwiedzin w Radogoszczy, dokąd go pan Robert nieomieszkał zaprosić. Jakże chętnie przejechałby się z Dosią konno, lub w ciasnej bryczuszce po tem jej gospodarstwie wiejskiem, o którem nieraz już słyszał. I pieszo poszedłby z nią do stajen i obór, brnąłby przez jesienne błoto. — Ona i w zabłoconej sukience, i rozgrzana aż do potu, musi być estetyczna, zgrabna, miła przez samą swą bliskość i siarczyście ponętna. — Nie zgadywał, był tego niezachwianie pewien. — Obecnie wykonanie tych pięknych projektów stawało się niepodobieństwem na czas dłuższy.
Pierwszą osobą znajomą, którą spotkał w Bazarze, była Dosia, schodząca ze schodów na dolnię. Skłonił się nisko i patrzył, jak zstępowała ku niemu rytmicznie. Zaczepiła go odrazu:
— Szukam cię. Musisz przed odjazdem dowiedzieć się o jednej rzeczy.
— Słucham — odrzekł Skumin bez zapału, bo nie spodziewał się usłyszeć nic pomyślnego.
— Wejdźmy na chwilę do poczekalni; jest pusta.
Tam, stojąc i patrząc Skuminowi prosto w oczy, wyrecytowała:
— Słuchaj i zapamiętaj. W tej karczmie na Sołaczu, o którą powstała cała chryja, byliśmy razem — ja z tobą — rozumiesz?..
— Niezupełnie. Powiedziałaś to komu?
— Powiedziałam wczoraj Franiowi Gozdzkiemu. To wystarczy, aby tłumy zaraz się o tem dowiedziały. Powiem też paru innym osobom, jeżeli okaże się potrzeba.
Skumin mienił się na twarzy od sprzecznych, mocnych wrażeń.
— Moja Dosieńko najłaskawsza! Ależ po takiej głupiej ludzkiej gadaninie, to ciebie trochę obciąża.
— Bardzo lekko. A ciebie to do niczego nie obowiązuje. Tylko w razie gdybyś musiał odpowiedzieć na jakąś interpelację, powiedz, że to ja byłam.
Jan patrzył w oczy Dosi błękitniejące, jak przy każdem żywem podnieceniu, i nabierał rozanielonego wyrazu twarzy:
— Więc uczyniłaś to dla mnie, moja?..
— Wcale nie.
— Czyżby dla Werci? — zapytał Jan, stygnąc raptownie.
— Gdzież tam! Uczyniłam to dla wuja Ambrożego — wymówiła Dosia dobitnie, z wyrzutem w oczach raczej, niż z czułością.
— Ach, tak? — skłonił się Jan z przesadnem uszanowaniem.
— Wyjeżdżasz dzisiaj? — dodała po chwili.
— Wyjeżdżam.
— No to... do widzenia.
Uścisnęli się za ręce, ceremonjalnie.
Już zerwała się do odejścia. Jednak po chwili przystąpiła znów do Janka z wyciągniętą dłonią.
— Ale zawitasz tu znów kiedyś, mój Janku?
— Jeżeli los pozwoli.
— Oby Bóg... — urwała i ścisnęła mocno dłoń Janka.
Odeszła, nie oglądając się już.
Skumin zaś rzucił się w fotel i zadumał się:
— Tu mieszka, zrośnięte z tą ziemią — szczęście. A ja oddalam się od niego.


XIII.

Dosia powróciła do Radogoszczy natychmiast po wyjeździe Skumina do Warszawy. Ojciec jej pozostał jeszcze dzień w Poznaniu dla ukończenia jakichś interesów, o które Dosia nie wypytywała, zastrzegła sobie tylko, żeby ojciec nic nie wspominał o plotce z karczmy na Sołaczu, gdyż wieść ta wkroczyła w inną fazę „nas obchodzącą“. Pan Robert ufał rozumowi córki, chciał jednak wiedzieć, co to za nowa faza. Ale podczas rozmowy kończył właśnie ubierać się starannie, przygładzał resztki włosów, perfumował chustkę; śpieszył się — i chciał dobrze wyglądać na jakiejś sesji.
— Jak papa wróci jutro do Radogoszczy, to mu opowiem.
Pan Robert poprzestał na tem.
I nazajutrz wrócił do swego dworu. Widocznie sesja się nie udała i nie miała dalszego ciągu.
Po pierwszym obiedzie na wsi rozgadał się z córką:
— Taki był tam gwar w Poznaniu — ta kolacja resursowa, i to, i owo, i obrady ziemian... Swoją drogą, szelma Ambroży nie zaprosił mnie na wielką sesję, choć przecie wie, że ja w materjach rolnictwa i ekonomji jestem nie byle jakim ekspertem. Ja się trudzę i rozbijam dla osłonięcia zboczeń jego magnifiki, a on mnie pomija! No, ludzie są niepamiętni — życie mnie do tego przyzwyczaiło. O czem to ja chciałem z tobą pomówić, Doduś? — Aha, o Janku Skuminie. Wspomniałem ci coś, ale nie było czasu. Otóż twój Janek bardzo mi się podobał...
Wykonał otwartą ręką gest aprobacyjny, jakby chciał rzec: gratuluję. I czekał, co o dpowie córka. Ale Dosia milczała.
— Siedzieliśmy obok siebie podczas kolacji i tak dalej. Młody człowiek do rzeczy, dosyć poważny, ale nie nudziarz, nawet pije nieźle. Pozostało w nim dużo z bursza, a to jest cenne w życiu. Tyle życia, ile beztroski. Opowiadałem mu o swoich podróżach, o źródłach mego wykształcenia... Dorzucał stosowne uwagi... O tobie nie mówiłem mu prawie nic...
— Za to dziękuję papie. Poznaliśmy się sami i poznamy się lepiej jeszcze.
— Moja krew! — wykrzyknął pan Robert — powiedziałem mu kubek w kubek to samo, temi samemi słowy.
— To dobrze. I cóż więcej?
— Więcej? — Ty mi powiedz więcej, jak daleko zaszliście w porozumieniu. Mówicie sobie: ty... I myśmy wypili bruderszafta, wiesz? Tak się garnął do mnie, że mu zaproponowałem. Różnica między nami o lat 19. — Jednem słowem: wypiliśmy. Ale ty z nim co gadasz? co porabiasz, Dodo?
— Mówiliśmy z sobą kilka razy żywo, a czasem i pokłóciliśmy się.
— To drugie niepotrzebne. Poco?
— Tak czasem wypadnie, gdy zdania są przeciwne, a mówi się o rzeczach gorąco obchodzących.
— A dalej: gdzieżeście z sobą byli? Jak się bawiliście?
— W Poznaniu, w Gdeczu... Raz tylko jeden trochę wbok prysnęliśmy we dwoje...
— Jakto: wbok prysnęli? — zadziwił się niemało pan Robert.
Dosia śmiała się głośno. Postanowiła i musiała już konsekwentnie kłamać, ale przychodziło jej to trudno, więc kłamstwo pokrywała śmiechem.
— To jest właśnie zmiana w historji Janka z Wercią, o której miałam ojcu donieść. Nie Wercia, ale ja byłam z Jankiem w tej karczmie na Sołaczu.
Pan Robert powstał z krzesła i przybrał postać Katona Starszego:
— Ty? moja córka!
Dosia znowu wybuchnęła śmiechem:
— A papa nigdy nie zawiózł jakiej damy do restauracji za miasto?
Oczy ojca, wytrzeszczone na córkę, powoli się przymykały, aż mówca zaraził się śmiechem:
— Co za porównanie! Ale co was tam poniosło?
— Poniósł nas samochód i odniósł zpowrotem.
— Żarty nabok, to ci się nie udało. I zmienia to gruntownie historję Janka z Wercią.
— W tym wypadku zmienia. Dzisiaj już cały Poznań mówi o mnie, nie zaś o Werci, jeżeli wogóle jeszcze mówi.
— Więc powiedziałaś to komuś i w Poznaniu?
— Powiedziałam przedewszystkiem Franiowi Gozdzkiemu.
— Na miłość Boską! Przecie to on sam, w mojej obecności, puścił tę plotkę o Werci!
— Tak, ale domyślał się tylko. A teraz, kiedy się dowiedział, mówi, że to ja byłam. Zdaje mi się, że nikt nie wziął tej mojej eskapady zbyt tragicznie. Cóż? — jestem wolna, a kto mnie zna, wie, że ze mną nic takiego nie da się zrobić.
— I nie było tam między wami nic a nic?
— Nic zupełnie. Na to mogę dać ojcu słowo honoru.
— Ale to było w nocy?
— No — zachłysnęła się Dosia, gdyż nie znała wielu szczegółów — jużci, że nie we dnie.
— I kryliście się?
— Nie wystawialiśmy się na pokaz.
— Podobno miałaś na sobie jakiś wielki płaszcz, który cię całą okrywał. Czy ty masz taki płaszcz? Nigdy go nie widziałem.
Dosi coraz trudniej było kłamać i komponować. Odrzekła niecierpliwie:
— Czy ja tam już pamiętam, jaki miałam płaszcz! Chodzi o sam fakt.
— Jednak przy wyprawie tak niecodziennej możnaby pamiętać najmniejsze szczegóły — rzekł pan Robert, spoglądając na córkę podejrzliwie.
Dosia, widząc to, a czując już nieprzeparty wstręt do komedji, którą grała, rozpłakała się nerwowo.
— Ojcze! Ja nie mówię prawdy... Ale muszę tak... bośmy się ułożyli... bo przyrzekłam...
Pan Robert kochał jednak córkę po swojemu. Był też czuły na ból kobiecy. Wziął więc główkę jej między dłonie i scałował kilka łez z jej oczu.
— Doduś! uspokój się. Ojciec ciebie przecie nie zdradzi. Wytłumacz mi, co to wszystko znaczy... A jeśli nie chcesz, nie tłumacz — tylko nie płacz.
— Owszem, wytłumaczę, co mogę — odrzekła nieco uspokojona. — Ja nie byłam z Jankiem w tej karczmie, tylko tak zdecydowałam się powiedzieć, bo trzeba było osłonić kogoś.
— To chyba Wercię?
— Może Wercię, może kogo innego.
— A kogożby?
— Wuja Ambrożego. On tu jest poszkodowany, a to jest bezecne.
— Dajże pokój temu romantyzmowi, córuchno. Ambroży o mnie zapomina przy zaproszeniach na wielką sesję ziemian, a moja córka naraża dla niego swoją reputację. To niedorzeczne, ręczę ci.
— Jednak ja dla niego to zrobiłam. I proszę papy o jedno: niech papa o tej sprawie teraz z nikim nie mówi.
— Zapewne, że nie wyrywam się do rozmawiania o tem. Ale może być okazja, że mnie zainterpelują.
Namyślał się i sumował przez parę minut. Aż ogłosił postanowienie prowizoryczne:
— Odłóżmy decyzję do jutra, jak mamy postąpić z największym dla ciebie pożytkiem. Bo o ciebie mi przecie chodzi przedewszystkiem, córuchno. A lepiej było, przed rozpoczęciem tej akcji na korzyść Ambrożego, poradzić się ojca? Czy nie lepiej, powiedz?
Zamiast odpowiedzi Dosia pocałowała ojca w ramię.
Nazajutrz pan Robert miał już swój pogląd ustalony i zaczął magistralną przemowę do córki:
— Jest tak, moje dziecko. Ja przyjąłem do wiadomości ostatnią wersję bajki o Sołaczu, żeś ty tam była z Jankiem. O istotnej prawdzie, którąś mi następnie odsłoniła — nie wiem.
— Jak papa sobie chce.
— Bo mi to potrzebne, widzisz, jako zasada mojej roli w tej sprawie. Ja przecie muszę jakoś zareagować na wiadomość, że moja córka jeździ po nocach do knajp zamiejskich z młodzieńcami, choćby tak sympatycznymi, jak Jan Skumin.
— Ach „jeździ“! Raz się to tylko niby zdarzyło — i to nieprawda.
— Wszystko jedno. Ja muszę oprzeć moją akcję na tej wiadomości.
— Jaką akcję, papusiu? Nie potrzeba żadnej akcji, ani w moim interesie, ani w niczyim. Chodzi o to, aby wieść przycichła, a zczasem została zapomniana.
— Dobrze — ale my, Tolibowscy, musimy z tego pasztetu wyjść z honorem.
Rozśmiała się Dosia:
— To mamy razem: papa, ja i honor wychodzić z jednego pasztetu? Ogromny musi być pasztet.
— Nie żartujmy, Doduś — sprawa jest poważna. Czy chciałabyś wyjść zamąż za Janka Skumina?
— Gdzież tam! Właśnie z powodu ostatniej awantury bardzo mi się nie podobał.
— Masz tobie! Z tobą nie można się dogadać. Z takiemi zasadami, czy metodami, nigdy zamąż nie wyjdziesz.
— Może nigdy?
— No, to ja działać będę na swoją rękę, nie pytając o twoje zdanie — zawołał pan Robert gniewnie. — Moja córka kompromituje się z kawalerem, zresztą przydatnym na męża; zażądam, aby kawaler oświadczył się o rękę mojej córki.
— Tego mi papa nie zrobi! — zawołała żywo Dosia.
— Owszem, zrobię. Winienem to sobie samemu.
— Gotów papa sprowadzić nieszczęście!
— Nieszczęście leży w twojem dziwactwie, Dodo. Zresztą niech się oświadczy, a ty możesz go nie przyjąć, jeżeliś taka mądra...
Dyskusja tak się zaogniała, że oboje poczuli potrzebę rozejścia się tym czasem.
Jakoś nazajutrz przyjechali do Radogoszczy dwaj koledzy Roberta z jakichś szkół, a zarazem współpracownicy w interesach berlińskich, i „akcja“ w sprawie Skumina i Dosi wpadła narazie do wody, a raczej utonęła w winie.


XIV.

Pierwszy śnieg spadł w Gdeczu pod koniec listopada i powiew zimy zniweczył jednem tchnieniem zarówno ostatni wdzięk Flory, jak resztki wesołości w sercach mieszkańców. Wieś stygnie i ucisza się uroczyście na zimowe miesiące, rozbiera się z szat barwnych, a przywdziewa czarno-białe, trochę przez żałobę po minionem lecie, trochę dla odpoczynku od ciągłego wdzięczenia się do płomiennego słońca.
I życie towarzyskie w Gdeczu znacznie ucichło, poczęści z powodu zmniejszonego napływu sąsiadów, z których wielu rozjechało się do miast krajowych i zagranicznych, poczęści i dlatego, że w psychice stałych mieszkańców objawiały się troski niepokojące i generalny upadek humorów.
Ambroży Radomicki nie ustawał w robotach, jeździł do Poznania, do Gdańska, do Warszawy na bardzo krótko, powracał i pracował w swym gabinecie sam otnie, lub z fachowcami i urzędnikami. Nigdy nie był tak pochłonięty przez pracę, jak w tym roku, w którym nie pozwolił sobie na tydzień kuracji, lub beztroskiego odpoczynku. Zasklepiał się coraz bardziej w sobie, mało wdawał się w rozmowy, chyba czasem z Dymitrem Chaleckim, który dał się uprosić, aby pozostał tu na zimę. Ambroży schudł i nabrał surowego wyrazu twarzy. Można też było zauważyć w jego zachowaniu pewną oschłość względem osób od niego zależnych i cień smutku w stosunkach towarzyskich. Mniemano powszechnie, że Ambroży nadto się męczy robotą i ma z tego powodu nieco rozdrażnione nerwy.
Jeżeli komu dawało się to we znaki, to nie pani Weronice, którą mąż otaczał względami, rzec można, uroczystemi, zwłaszcza wobec przygodnych gości, przy reprezentacji zewnętrznej. Traktował ją nietylko jako panią domu, decydującą o trybie i porządku życia codziennego, lecz jako osobę, zasłużoną dla rodziny, ozdobę i zaszczyt Domu. Werci wydawało się to teraz ironicznem, gdyż obok przyznawania jej wysokiej roli stwierdzała inne znaczne modyfikacje w obchodzeniu się z nią męża. Nie porozumiewał się już z nią nigdy na osobności o sprawach poufniejszych, nie zwierzał się jej ze swych myśli i uczuć, ani od niej podobnych zwierzeń nie żądał. Żyli w swym pałacu napozór zgodnie i spokojnie, połączeni jakąś umową, niby protokólarną.
Wercia nabierała pewności, że Ambroży wie już dużo, jeżeli nie wszystko, o jej grzechach ze Skuminem. Zmiarkowała to z dawniejszych z nim rozmów, nie wyczerpujących, lecz kwaśnych, a przedewszystkiem z faktu, że już oddawna nie wspominał o Janku, gdy poprzednio mówił często i przyjaźnie, zajmował się nawet czynnie jego sprawami i przyszłością. Musiał się ostatniemi czasy domacać jakichś dowodów wiarołomstwa żony, które potwierdziły jego dawniejsze podejrzenia. Nie żeby śledził osobiście lub zapomocą jakichś pokątnych wywiadów — był nato zbyt dumny i lojalny — ale mógł się czegoś dowiedzieć przypadkiem, a wielu rzeczy domyślić. Jest on bystry i skryty, i biorący wszystko pod rozwagę.
— Czy ja sama — myślała Wercia — strzegłam należycie swej tajemnicy? Czy ten szał unosił mnie, a ja zaledwie się z nim kryłam? Pierwsze, najlepsze nasze chwile z Jankiem uszły cudem czyjejkolwiek uwagi. Ale te następne pogonie za dalszym ciągiem — pogonie i za nim, niestety — te wyjazdy moje do Poznania i Warszawy, ta nieszczęsna wyprawa na Sołacz, niedostatecznie osłonięta przez kłamstwo... wszystko to narobiło więcej hałasu, niż przyniosło zadowolenia.
Do smutniejszych jeszcze dochodziła wniosków pani Weronika. Ona pokochała Janka szaloną, niepamiętną o niczem innem miłością; on zaś ją?... zmysłami, wdzięcznym odwetem za jej uczucie. Nigdy nie miał przekonania do trwałości ich romansu w stanie pierwotnym, połączonym z oszukiwaniem Ambrożego. Niechętnie nawet skłaniał się do namysłu nad uregulowaniem przyzwoitem romansu przez rozwód... Teraz zaś uciekł od niej i nie odpisuje nawet na listy. Czy jest pospolitym mężczyzną, który skorzystał z oferty zbyt ponętnej, aby ją kto, oprócz może biblijnego Józefa, mógł odrzucić? Czy też istotnie wzgląd na krzywdę, wyrządzoną Ambrożemu, tak go trapi, że go odstręczył od kochanki?
Wercia budziła się powoli, jakby ze snu haszyszowego, i spozierała trzeźwiej na tę, co przebyła, i na możliwą drogę w przyszłość. Sen z Jankiem już mijał. Ich ostatnie rozmowy, jego wyjazd i milczenie — nie wróżyły już dalszego ciągu szczęśliwego. Dla tego mirażu szczęścia porzucać lub nadwerężać spokój i przepych zorganizowanego życia w Gdeczu byłoby jednak bardzo nierozsądnie. Instynkt samozachowawczy skłaniał panią Radomicką do przebłagania męża, który zdawał się dbać przedewszystkiem o decorum domu, a żywił też może w skrytości serca inne pragnienia.
Nie był to, gdy się żenił z Wercią temu lat kilka, człowiek zajęty, jak dzisiaj, wyłącznie pracą i troską o dobro publiczne. Chociaż i wówczas dojrzały, o dwadzieścia lat starszy od żony, Ambroży zakochał się sumiennie w pięknej Werci, która przyjęła go też bez wahania, gdyż był przystojny, bogaty, powszechnie kochany i poważany. Pożycie ich do przeszłego roku było zgodne napozór, lecz bardzo rozbieżne pod względem ideałów. Wercia myślała o życiu lekko, wybierała z niego głównie przysmaki, jak strojne zabawy, grupowanie osób sobie przyjemnych, pochwały swej piękności raczej, niż zasługi obywatelskiej. Kochała właściwie swoją młodość i urodę. Ambroży nie przeszkadzał tym instynktom, nie powoływał żony bynajmniej do współudziału w swych robotach programowych, które zwykł wogóle prowadzić naczelnie i arbitralnie. Cieszył się, że żona jest mu przystrojem domu i przynętą do życia towarzyskiego, które też lubił w chwilach odpoczynku.
Najważniejszą rozbieżność zdań między Ambrożym a Wercią budziła sprawa dziecka. Ambroży pragnął mieć syna, spadkobiercę cywilnego i duchowego. Wercia, niepozbawiona bynajmniej instynktu macierzyńskiego, starała się jednak odłożyć trud macierzyństwa na później. Ta dyskusja, zrazu żartobliwa i pogodna, pochmurniała stopniowo, aż przeszła nareszcie w cichą rozterkę.
Dziwne, że nawet w najgorętszej fazie romansu z Jankiem Wercia nie chciała mieć z nim dziecka. Gdy czasem we śnie zamajaczył jej urojony owoc ich miłości, wzdrygała się. Jakto? Ten syn nieprawy, noszący przez życie nazwisko cudze, podejrzewany o to, albo i nieprzyznany, męczennik za grzech pierworodny matki! — Na szczęście, minęła już dzisiaj obawa takiego wypadku. — Wercia nie była przewrotna; podlegała tylko porywom zmysłowości i miała stały pociąg do ścisłego, serdecznego przymierza z mężczyzną, które jej się z Ambrożym dotychczas niedostatecznie udawało.
Gdy druga próba takiego przymierza — ta z Jankiem — powiodła się jeszcze gorzej, pomimo kilku chwil rozkosznego upojenia — w głowie pani Weroniki zaczynała kiełkować myśl powrotu do Ambrożego pod każdym względem, myśl zarówno pobożna, jak praktyczna.
Trudne to było i skomplikowane zadanie. Po pierwsze nie wiedziała, ile wie Ambroży o jej występku i jak się z nią obejdzie. Po wtóre nie zwierzyła się z niego nikomu, nie miała też nikogo dla zasiągnięcia przyjaznej rady. Przeszedł jej przez głowę projekt spowiedzi kościelnej, ale tu zgóry przewidywała odpowiedź: pokuta — żal za grzechy — a może i wyznanie całej prawdy mężowi? — Ostatni przepis jej nie przekonywał, zwłaszcza, że mąż mógł całej prawdy nie znać. — To byłoby końskie lekarstwo na jego cierpienia — pomyślała po świecku.
Wybrała działanie powolniejsze i drogi okrężne.
Tak pozorna cisza w Gdeczu pełna była ciężkich trosk i niepokojących dreszczy sumienia.
Odczuwała niepokój i ciocia Radomicka, chociaż sama była bezgrzeszna i niewiadomo z czego się spowiadała, chwytając okazję przyjazdu każdego księdza do Gdecza. Staruszka żyła oddawna życiem ukochanych krewnych, u których mieszkała, uważając Ambrożego za niechybną wyrocznię, Wercię zaś za wzór piękności kobiecej i wierności małżeńskiej. Wchodziła w rozważanie ich interesów i stanów duszy tych tylko, co do których otrzymywała okruchy zwierzeń; nie wdzierała się nieproszona w konfidencje i była wzorem dyskrecji. Jedyną jej ambicją była dobra sława i rozkwit rodziny Radomickich, której sama stanowiła drobną, usychającą gałązkę. Od pewnego jednak czasu trapiły ją — wątpliwości co do serdecznego pożycia Ambrożego z żoną. Okazywali sobie wzajemnie wyszukaną uprzejmość i szacunek — ale wyłącznie z szacunku nie rodzą się dzieci. — Tyle wiedziała o tych rzeczach stara panna. A coby to było za ożywienie i błogosławieństwo Boże w Gdeczu takie milutkie maleństwo! — Jeszczebym mu sama potrafiła czemś się przysłużyć — rozczulała się ciocia. I potrzebny tu przecie dziedzic wielkiej fortuny i zacnego nazwiska.
Nie rozmawiała jednak o tem nigdy dotąd z Radomickimi. To też uczuła się niemal zaszczyconą, gdy Wercia zaczęła z nią pewnego dnia nader poufną konwersację.
— Nie uważa ciocia, że coraz smutniej w Gdeczu?
— Zima, moje dziecko. W zimie wieś zasypia.
— Szóstą już zimę tutaj rozpoczynamy, a żadna nie była tak ponura. Mało kto już nas odwiedza, Ambroży coraz bardziej zajęty i jakiś obcy...
Nie decydowała się ciocia potwierdzić krytykę ukochanego synowca i milczała. Wercia wybawiła ją z kłopotu:
— Żeby tak dzieciaczek przybył do domu, byłoby zaraz weselej.
— Ach, moja Werciu! Codzień Boga o to proszę.
Obie panie przystępowały do trudnego tematu ostrożnie, z przystankami.
Odezwała się znowu ciocia:
— Od was tylko dwojga to zależy.
— Ja pragnęłabym tego gorąco, ale nasze porozumienie z Ambrożym popsuło się od paru miesięcy.
— Skądżeby? Dlaczego?
— Przypuszczam, że te głupie plotki mogły dojść do niego i tak go do mnie oziębić.
— Co za plotki? — przestraszyła się srodze drobna ciocia.
— Nie słyszała ciocia? — Opowiadają o mnie, że ja z Jankiem Skuminem...
Staruszka aż wstrząsnęła się z oburzenia:
— Co za bezeceństwo!
— I dlatego Janek nie pokazuje się u nas i wyjechał nawet z Poznania.
— Ma tymczasem słuszność. Ale trzebaby przecie wybić z głowy Ambrożemu takie ubliżające ci posądzenie.
— Nie, nie. Proszę cioci, aby o tem z Ambrożym nie mówiła. Może on nie wie... to jest: może nie doszły do niego te plotki.
Panna Radomicka dawała w dalszym ciągu wyraz swemu oburzeniu:
— Przecie to i Jankowi ubliża! Taki porządny chłopiec — i chce się żenić. — Ma się ku Dosi Tolibowskiej, a ona ku niemu.
— A to znowu ciocia skąd wydobyła?
— Tak, ze spostrzeżeń osobistych. Ale to inna sprawa. Trzeba najprzód, aby się Ambroży na ciebie nie dąsał.
— Mogłaby ciocia coś czasem mu wspomnieć... o dziecku.
— Moja Werciu droga! Ty masz wszystkie atuty, aby go namówić, a cóż ja?
— Niech ciocia wspomni — zobaczymy, jak się on na to zapatruje.
— A ty nie wiesz?
— Nie wiem. Ja go już niedobrze rozumiem.
Niebardzo wielką odniosła pociechę z tych wyznań panna Radomicka, przyrzekła jednak przy okazji coś napomknąć Ambrożemu.
Tego samego dnia pan Dymitr Chalecki wyczytał w dzienniku warszawskim, że Jan Skumin został attache przy ministerjum spraw zagranicznych, i oznajmił o tej nowinie przy stole w Gdeczu.
— Może to lepiej — dodał od siebie uwagę. — W pracach finansowych wątpię, aby doszedł daleko. Ale w dyplomacji dojść może — ho, ho, zdolny to młodzieniec.
Nikt nie podtrzymał tego zdania, ani mu zaprzeczył, skąd pan Dymitr wyciągnął wniosek, że Skumin musiał tu komuś się narazić i był na indeksie. Jako sam zręczny dyplomata, zwrócił rozmowę na inne tory.
Wiatr zaczynał wyć po kominach, chłód błąkał się po większych salonach, które przy zamkniętych oknach wydawały z siebie woń muzealno-kościelną. Wieczorami zapalano ogień na kominkach, przy których nie rozbrzmiewały wesołe rozmowy, gdyż rodzina i domownicy przedstawiali tylko rozbite, niespojone przez wspólny interes jednostki.


XV.

Ciężko, zewszechmiar, osiedlał się Skumin w Warszawie. Znał ją powierzchownie z lat przedwojennych, ale wtedy był bardzo młodym chłopcem, bogatym, niezależnym, takim sobie gościem w stolicy, do której zaglądał w przejazdach i mieszkał w hotelach, korzystając z wielkomiejskich urządzeń i rozrywek. Znał wówczas tutaj zaledwie kilkadziesiąt osób ze swego towarzystwa, oraz setkę innych: kupców, rzemieślników, dostawców, którzy mu basowali, jako dobremu klientowi.
Dzisiaj znalazł się z konieczności w tłumie podrzędnych pracowników biurowych. W banku, w oddziale warszawskim, otrzymał tę samą posadę korespondenta w językach obcych, którą zajmował w Poznaniu. Zarabiał tu mało i nie przywiązywał się bynajmniej do pracy nieodpowiedniej jego usposobieniu i wykształceniu, nie obiecującej też wiele na przyszłość. Skumin odrabiał swe obowiązki biurowe starannie, ale z niepomiernym wstrętem. Pozostawiały mu one zresztą wiele wolnego czasu, zwłaszcza wieczory.
Nie chciał tymczasem odszukiwać dawniejszych znajomych i niektórych młodszych krewnych, o których wiedział, że mieszkają w Warszawie. Z powodu braku pieniędzy nie mógł uczestniczyć w ich trybie życia na równych z nimi prawach, a przytem pragnął obecnie jak najmniej pokazywać się na powierzchni towarzystwa, aby jak najmniej o nim mówiono. Niejakie zawikłanie swoich stosunków w Poznańskiem pragnął puścić w niepamięć przez danie nurka w tłum warszawski. Wypłynie z niego kiedyś spokojniejszy, a może i zasobniejszy w pieniądze, o których pomnożeniu nie przestawał myśleć. Brak ich nietyle dawał mu się we znaki materjalnie, ile upokarzał jego dumę. W epoce, w której pieniądz stanowi tak despotycznie o klasyfikacji ludzi w hierarchji społecznej, czuł, jak pod wielu względami zapada w klasę poślednią. Korciło go to bardzo, bo chociaż sam nie cenił ludzi bynajmniej według cyfry ich majątku, poczuwał się do prawa grania wyższych ról w społeczeństwie.
Był też w pełni sił młodzieńczych i potrzebował zabawy, wesołości, choćby obcowania z wesołymi ludźmi. Natura jego zmysłowa ciągnęła go do towarzystwa kobiet; kultura dziedziczna i osiągnięta przez studja osobiste zbliżała go do osób estetycznie wyrobionych. Tych nie znajdował w gronie swych kolegów biurowych. Spróbował poszukać ich pomiędzy literatami i artystami, a choćby w szeregach cyganerji.
Dziwnem mu się wydało, że Warszawa nie posiada ani jednego specjalnego lokalu dla towarzyskich zebrań tego rodzaju. Związki literackie były instytucjami ograniczonemi do interesów zawodowych; nie posiadały ani salonu, ani jadalni. Nie istniał też żaden klub literacki, lub artystyczny we właściwem znaczeniu. Żadna restauracja, winiarnia, lub kawiarnia nie skupiała wesołej cyganerji codziennie i regularnie, jak naprzykład Michalik z „Zielonym balonikiem“ w Krakowie. Skrzących dowcipem paryskich kabaretów literackich, gdzie świetni piosenkarze i silni satyrycy produkowali własne utwory, nikt nie próbował naśladować w Warszawie nigdy; tem bardziej nie było ich teraz, w epoce żądającej bezmyślnego hałasu i pokazów nagości, nie zaś piosenki. Cechu pisarzy i artystów twórczych trzeba było szukać po ich mieszkaniach prywatnych, lub po garkuchniach, gdzie również stanowili tylko nikły odsetek publiczności i nie zabarwiali zgromadzenia swym stylem, lub humorem. Przepadali w ruchliwym, gwarnym, szarym od pomieszania barw, tłumie.
Ten tłum miał obecnie Skumin za codzienne towarzystwo na ulicy, w restauracji, w teatrze i przyglądał mu się bez zachwytu. Rozbrzmiewająca wszędzie mowa polska, poprawniejsza, niż po innych naszych miastach, sprawiała przecie generalne wrażenie, że jest się w Polsce, ale bliższe wejrzenia mąciły je niepokojąco. Dużo większa, niż w czasach przedwojennych, domieszka cudzoziemców nadawała Warszawie pozór międzynarodowy, niby jakiejś wielkiej, tłumnej stacji między Europą i Azją. Charakter swoisty, oryginalny przebłyskiwał skąpo, jakby przygnębiony przez zalew neutralny, narodowo obojętny, problematycznego pochodzenia.
W tłumie rozróżniał jednak Skumin jeden odłam, a raczej żywioł niewątpliwie polski i niewątpliwie dążący w kierunku doskonalenia rodzaju swego — wojsko. Przycichały już ferwory sekt: piłsudczyków, dowborczyków, hallerczyków, fanatyków osób lub prowincyj; żołnierz polski powracał na łono — niby Kościoła powszechnego — armji polskiej. Odwieczne cnoty Polaków: męstwo i żywiołowa miłość ojczyzny ozdabiały tych zuchów, noszących mundur niby przyrodzoną własną skórę i gotowych w każdej chwili stanąć do apelu Ojczyzny.
Jeżeli jednak w tym kierunku widział Skumin wzrost siły młodego państwa, inne starodawne cnoty i zalety wydawały mu się w zaniku. Stwierdzał ogólne zdziczenie przekonań, obyczajów i instynktów. Do przyczyn tego upadku nie sięgał studjami, które mu narazie były niedostępne, lecz przyglądał się wyrazistym objawom zewnętrznym. Zdawało mu się, że wynieśli się z Warszawy wszyscy ideowcy, wyznawcy miłości bliźniego, humaniści, estetycy i tym podobne, dawniej cenione gatunki; rozmnożyli się zaś niepomiernie finansiści, niedouczeni technicy, sam oluby i spekulanci rozmaitych odmian. Między tymi nowymi ludźmi przeważał typ, zwany po staropolsku złodziejem, dzisiaj przemianowany rozmaicie ze względu na wysokie stanowiska, zajmowane przez niektóre osobniki tego typu. Skumin, obracając się teraz w warstwach średnich, napotykał głównie odmianę, zwaną „paskarzami“. Zetknął się z nimi naprzykład, gdy szukał dla siebie mieszkania.
Chciał znaleźć niewielkie, lecz przyzwoite mieszkanie w dobrym punkcie Warszawy i natrafił na ugruntowane mocno w głowach warszawiaków pojęcie prawno-obyczajowe, zwane „odstępnem“. Każdy posiadacz mieszkania, który przestał go już potrzebować dla siebie, uważał prawo nieustąpienia z lokalu za część swego majątku, przypadającą do spieniężenia sposobem przymusowego opodatkowania nowego lokatora. Proceder ten, zabroniony niby przez prawo, trwał od czasu ogłoszenia abderyckiej ustawy o ochronie lokatorów i zakorzenił się w zwyczajach i sumieniach z niewzruszoną mocą. Jeżeli kto wyniósł się z mieszkania bez wynagrodzenia za to i oddał je właścicielowi domu, uważany był powszechnie za pretensjonalnego moralistę. Ale taki zdarzał się niezmiernie rzadko.
Przekonawszy się, że lokal, jakiego poszukuje w mieście, musi być zapłacony poprzedniemu lokatorowi około dziesięciu tysięcy złotych, według notowań giełdy paskarskiej, Skumin zajrzał do nowych dzielnic, gdzie dobroczynni przedsiębiorcy „kooperatyw mieszkaniowych“ budowali pośpiesznie i po fuszersku domy, żerując przy tej sposobności na kapitalikach rzeszy poszukujących dachu nad głową. Tu już o „odstępnem“ nie mogło być mowy, gdyż pokoje były niezamieszkane jeszcze, czasem nawet wcale niegotowe, lub tylko naznaczone na planie. Ale trwała w nich zasadnicza plaga: pokoje były tak małe, że Skumin łatwo sięgał laską do sufitu, a podłogę wzdłuż i wszerz mierzył czterema do pięciu krokami. Gdy pytał, dlaczego niema choć jednego większego pokoju:
— Nie wolno — odpowiadano — są przepisy, ograniczające kubiczność. Inaczej bank nie daje pożyczki na budowę.
— Rozumiem — rzekł Jan — że takie przepisy mogą istnieć dla budowy mieszkań robotników, ale czyż ten dom jest dla nich przeznaczony?
— Nie, ale mieszkania średniej inteligencji są zasadniczo zrównane z proletarjackiemi — odrzekł przedsiębiorca, zadowolony z tego porządku rzeczy.
— No, ale gdzież ma mieszkać wyższa inteligencja? — rozśmiał się Skumin.
— Może sobie sama budować domy, bez pożyczki. Wyższa inteligencja powinna mieć pieniądze.
— Jestem pańskiego zdania.
Zniechęcony bezowocnem poszukiwaniem, Skumin najął pokój w familijnym pensjonacie. Był to salon, oderwany od większego mieszkania. Inne wygody miał wspólne z nieznajomą familją.
Chociaż Skumin mało stykał się obecnie z szerszeni życiem Warszawy, wysłuchał sporo rozmów. Uderzyły go ciągłe narzekania na ciężar pracy. Te narzekania były w dziwnej sprzeczności z widocznemi wynikami pracy. Robiono mało, długo i źle. Pracowali energicznie tylko grubsi spekulanci. Rzemieślnik i robotnik byli niepospolicie leniwi, niedbali o swój kunszt, a wymagający nieuzasadnionych podwyżek. Tłum proletarjacki zdawał się ciągle oczekiwać rozdawnictwa pieniędzy bez pracy, co było jego wymarzonym ideałem. Takie usposobienie klas niby pracujących odbijało się sromotnie na jakości wyrobów w budownictwie nowych domów, w przedmiotach użytku i zbytku wyrabianych w kraju, we wszystkich dodatkach do codziennego życia. Skumin, który przywykł przed wojną zaopatrywać się w Warszawie nie tak dobrze, jak w Paryżu, lecz lepiej, niż w Berlinie, obecnie natrafiał ciągle na lichotę krajową i berlińską tandetę w przedmiotach codziennego użytku. Niecierpiał zaś tandety we wszelkich jej postaciach.
Gdyby znalazł jaką pracę pociągającą, do której mógłby się zapalić, może zgłuszyłby w sercu rozterkę dziwną, w której przesyt jednem uczuciem walczył z niedosytem innego, wymarzonego dopiero uczucia. Przy pracy zaś w banku, mechanicznej i bardzo niezgodnej z jego usposobieniem, w mizernych warunkach mieszkania i towarzystwa, czuł się ponuro. Nie było to jednak zniechęcenie do życia, w którem jakiegoś rozjaśnienia oczekiwał instynktowo, ani też rozpaczliwe wyrzuty sumienia, bo popełnione błędy spodziewał się zażegnać. Młodym czuł się jeszcze, a wiara w swe siły jest najtęższą dźwignią do wybrnięcia z zawikłań życiowych.
Miesiąc już siedział w Warszawie, gdy otrzymał list z nieznajomej stacji pocztowej, adresowany do poprzedniego jego mieszkania, przeadresowany przez biuro i znacznie opóźniony. Pismo, zdaje się, męskie? — W każdym razie nie od Werci.
Rozerwał kopertę i zajrzał najprzód do podpisu...
— — Szczerze ci przyjazny Robert Tolibowski.
— Ach, ten paliwoda! — uśmiechnął się i zaczął czytać:

„Kochany Janku!

Piszę do Ciebie nie jako kompan, zachowujący o Tobie bardzo miłe wspomnienie, lecz jako ojciec. Nie twój — rozumiesz — bo różnica wieku zbyt mała do tego mnie nie upoważnia — lecz jako ojciec jedynej mojej córki, Doroty. Cieszyłem się, żeście zawarli z sobą pokrewieńską komitywę i, gdy myślałem o was obojgu, wyznam, że łza mi się kręciła pod powieką. Ale zaszło zdarzenie, o które Cię nie obwiniam, które jednak złość ludzka rozdęła do rozmiarów skandalu. Mówię o nocnej wyprawie do karczmy na Sołaczu. O tej wyprawie słyszałem rozmaicie, lecz gdy obecnie utrwaliła się opowieść, że byłeś tam z moją córką, rozumiesz, że, jako ojciec, zmuszony jestem wezwać Cię do wytłumaczenia się z tego postępku i do wyciągnięcia z niego konsekwencji. Za czasów ojców naszych kompromitacja panny musiała się skończyć na ślubnym kobiercu. Nie moją jest rolą zapraszać Cię na ten kobierzec, zwłaszcza, że piszę bez porozumienia z Dodą. Ale spodziewam się po Tobie, kochany Janku, że uczynisz krok odpowiedni w tym kierunku. Szczęście córki leży mi zawsze na sercu i pamięci. Kierowałem nią najstaranniej, ale teraz wypuściłem ster z rąk — niech kieruje nadal sama łodzią swego życia. Nie miej mi za złe stylu uroczystego — są chwile w życiu człowieka i ojca, które tego wymagają.

Szczerze Ci przyjazny
Robert Tolibowski“.

Skumin nie doznał wcale przykrego uczucia po przeczytaniu listu. Ostatecznie, oświadczyć się o rękę Dosi nietylko mógł, ale pragnąłby najgoręcej. Tylko pora, w której mu każą to uczynić, wydała mu się pełną wątpliwości. Jak to przyjmie naprzykład Wercia? Czy on ma prawo bez jej uprzedniego zawiadomienia wyrządzić tak bolesną obrazę jej grzesznemu może, ale szczeremu uczuciu? Nie wie zresztą, jak ona przyjęłaby taką wiadomość, ale zarazem niepodobna mu obecnie jechać do Gdecza, aby ją wybadać. Jego przyjętą taktyką, a poniekąd i obowiązkiem jest dzisiaj: siedzieć w Warszawie i nie pokazywać się w Poznaniu, ani w Gdeczu, ani w Radogoszczy.
Treść listu, niezupełnie jasną, zrozumiał tak, że, gdy się oświadczy, ojciec przyjmie go w otwarte ramiona, a o córce, że niby pisze „bez porozumienia z nią“, to ma znaczyć, że nie przystoi pannie wywoływać deklarację, ani brać udziału w zabiegach o tę deklarację.
Nagle, po powtórnem odczytaniu listu, zaczął go rozumieć bardzo odmiennie i zatroskał się gwałtownie. Szalony Robert zmalował tu coś swoim zwyczajem, pisząc „bez porozumienia z córką“, albo tym razem użył może bardzo zręcznego dwuznacznika. Porozumiewać się z nią musiał o sprawie oświadczyn, tak blisko ją obchodzącej. O nby tam czego nie wypaplał, i to swojej córce! Tylko ona albo się sprzeciwiała wysłaniu listu, albo odpowiedziała: niech papa pisze, ale jeżeli on się oświadczy, to ja go nie przyjmę. To bardziej do niej podobne i zgodne z jej stanowiskiem w ostatnich naszych rozmowach. A to jest właśnie najgorsza katastrofa!
Prawda, którą odgadł, srodze go ubodła. Ale jako człowiek dumny i uparty, nie wpadł w żałosną martwotę, owszem — zawziął się.
— Poczekaj, przekorna panienko! Wartaś może dużo, alem i ja nie byle kto. Krytykujesz moją moralność, poświęcasz się dla kochanego wujaszka? To szlachetne, ale nie twoja rola. Potrafię ci to wybić z głowy...
Tymczasem nie wiedział, jak do tego dojdzie i co ma począć narazie...
Na początek — zmieni tryb życia w Warszawie. Banku narazie nie rzuci, bo ten płaci. Mało płaci, ale od groszy zaczyna się zbieranie majątku. Zmieni tylko swe postępowanie poza bankiem. Poco ma się ukrywać w Warszawie i stronić od swych krewnych i znajomych, jakby popełnił jaką zbrodnię? — Że miał romans z kuzynką zamężną, to mu nic nie przeszkodzi w stosunkach wielkoświatowych.
Tegoż dnia poszedł na obiad do hotelu Europejskiego, gdzie spotkał kilku wpływowych znajomych. Do znajomości z innymi otwierało mu drogę piękne nazwisko i sympatyczna powierzchowność. Przyjęto go uprzejmie i z ciekawością; został zaraz zaproszony do klubu i do paru domów familijnych.
Na list Roberta Tolibowskiego nie śpieszył się z odpowiedzią. List błąkał się długo, mógł wcale nie dojść, gdyż nie był polecony.
Jednak coś począć trzeba było, jeżeli nie z odpowiedzią na list, to z rozstrzygnięciem kategorycznem pytania, czy Dosia nie chce go za męża, czy nałożyła na niego czasową karę za postępowanie z Ambrożym, czy tylko poprostu kaprysi? — Choć wyrabiał w sobie sztuczną pewność siebie i gorączkową wesołość, wśród nowych wrażeń i zabaw, prześladowała go ciągle ta niepewność.
— I za jeźdźcem siedzi czarna troska — powtarzał sobie łacińskie przysłowie.
Odpowiedź na list była istotnie bardzo trudna do sformułowania. Nie można było przecie powiedzieć, choćby najpiękniej, ale w ten sens: Na rozkaz twój, Robercie, oświadczam się o rękę twojej córki. Napisać zaś krótki list do ojca, a długi i z głębi duszy płynący do córki, kajać się przed nią za grzech nie przeciw niej popełniony, błagać o przebaczenie i zarazem o oddanie mu się na życie?! No, możnaby, gdyby to miało być skuteczne... Ale gdyby ona odważyła się odmówić! — Nie — takie rzeczy załatwiać trzeba w rozmowie bezpośredniej, sprawdzać słowa na wyrazie ust i oczu, działać wymową serdeczną, gotową na zmaganie się z nieprzewidzianemi dzisiaj argumentami... Tak, trzebaby ją zobaczyć — ileż to już czasu, jak jej nie widziałem! — i dogadać się do jakiejś pewności.
Na tym planie osadził się. Pisać niepodobieństwo. Trzeba tam pojechać, do tej Radogoszczy, której nie znał, a budował ją sobie nieraz w marzeniu według nikłych rysów zasłyszanych, niebywałą, świeżą, pełną wdzięku w swem dziwactwie, jak ta upragniona postać kobieca, którą w sobie zawierała.
Zbadał rozkład pociągów i wysłał następującą depeszę do Roberta Tolibowskiego:

„Otrzymałem list bardzo opóźniony. Z wielką radością wykonam rozkaz. Proszę o pozwolenie odwiedzenia Radogoszczy i odpowiedź wyznaczającą dzień mego przyjazdu.
Całem sercem wasz
Skumin“.

Dodał dokładny adres swego nowego mieszkania i przyglądał się z lubością blankietowi telegraficznemu, jakby wmawiał w niego mnóstwo niedomówień, które marny papier i zimne maszyny miałyby zachować i zanieść aż do miejsca przeznaczenia.
Czekał cierpliwie dzień cały na odpowiedź. Ale po upływie dwudziestu czterech godzin zaczął przypuszczać, że zachodzić tam muszą namysły, a może i targi o treść odpowiedzi między ojcem a córką. Sposępniał i nie przewidywał już nic dobrego.
Gdy przyszedł telegram na drugi dzień wieczorem, Jan otwierał go już jak skazaniec. Depesza brzmiała:

„Proszę nie przyjeżdżać. Ojciec w Berlinie. Przyjazne pozdrowienia
Dorota Tolibowska“.

— Jeżeli znała treść listu ojca, to odmowa. Gdyby nie znała, to obojętność zupełna. Bo inaczej — przyjęłaby mnie sama; nie brak jej nato śmiałości. W każdym razie to srogie załamanie się pięknych projektów.


XVI.

W parę dni po wysłaniu przez Dosię odstraszającej depeszy do Skumina, pan Robert powrócił z zagranicy do Radogoszczy. Skwapliwie zapytał:
— Czy nie przyszedł nareszcie list do mnie od Janka?
— To papa oczekiwał odpowiedzi? — rzekła Dosia, wpatrując się w oczy ojca — więc bez mojej wiedzy wysłał zapewne do Janka ten list, pomimo, że prosiłam, aby nie był wysłany?
— Napisałem, córuchno. Ty możesz tu postąpić, jak zechcesz, ale ja muszę stać na straży honoru domu.
— Dobrze — odrzekła Dosia tonem zaciętym — zatem wszystko poszło tak, jak papa to urządził.
— Jakże poszło? Jest jaka odpowiedź?
— Był telegram.
— Do mnie? — pokaż-że prędzej!
Dosia podała ojcu otwartą depeszę Skumina. Czytał ją, rozpromieniając się na twarzy.
— Więc czegóż więcej żądać? Niech przyjeżdża ten kochany chłopiec Ja go w każdym razie przyjmę radośnie; mam nadzieję, że i ty...
— Proszę papy nie mieć nadziei. Depesza przyszła trzy dni temu. Ja już odpowiedziałam.
— Co odpowiedziałaś?!
— Żeby nie przyjeżdżał, bo ojca niema w domu.
Pan Robert cisnął depeszę na stół gwałtownie i wybuchnął:
— Wiesz co, Dodo, że jesteś niemożliwa! Odpowiadasz za mnie i gmatwasz wszystko wcale niemądrze. I gdzież tu choćby prosta gościnność? On oznajmia swą wizytę — pierwszą wizytę u nas, a ty... To już nawet nie po polsku, nie po szlachecku!
Chodził po pokoju zupełnie gniewny.
— Może ojciec od siebie odpowiedzieć inaczej. Jeżeliby przyjechał, ja mu się nie pokażę.
— A nie pokazuj się! Dość już pokazujesz, jaka jesteś. I najlepsza młodzież od ciebie ucieka. Za kilka lat trzeba będzie wybierać w gorszej.
— Niech ojca o to głowa nie boli — odrzekła Dosia sucho i wyszła z pokoju.
Robert zaś sapał ze złości i stękał z ubolewania nad uporem córki. Rzucił się następnie do swego gabinetu i przez telefon nadał depeszę do Warszawy, zapraszającą Skumina do Radogoszczy.
— Będzie, co będzie, ale pozwól mi przynajmniej zachowywać się po ludzku — mówił głośno do Dosi, której nie było już w pokoju.
Wczesny zmierzch zimowy zasiał ciszę we dworze i we wsi. W takiej atmosferze milkną rychło urazy, szczególniej między członkami rodziny, którzy bardziej się lubią, niż czubią. Już Robert zerknął parę razy ku córce pojednawczo, już i ona pozbyła się swego wyrazu wojującej amazonki.
— Widzisz, córuchno — odezwał się ojciec pierwszy, zastawszy Dosię zamyśloną, patrzącą w płomienie zapalonego kominka — można być z kimś odmiennego zdania, można się nawet poróżnić, ale nie trzeba robić awantury.
— Czyż ja ojcu zrobiłam awanturę?
— Dajmy na to, że nie. I my się łatwo pogodzimy, bo znamy się już lat... dwadzieścia sześć. Ale Jankowi nie warto robić wstrętów. Zawsze to człowiek wybitny i, mojem zdaniem, sympatyczny. Jeżeli w dodatku cię kocha...
— Ach, on tam kocha! — na prawo i na lewo.
— Daruj, Doduś, ale mówisz jak pensjonarka, a masz już przecie niejakie życiowe doświadczenie. Któryż mężczyzna, doszedłszy do lat trzydziestu pięciu, nie kochał już kilka razy?
— Ach, papo, dajmy już pokój tej rozmowie. Awantury z pewnością nie zrobię.
W tej chwili zadzwonił telefon. We dworze wiejskim zdarzenie to nie jest tak pospolite, jak w mieście. Pan Robert podszedł do aparatu, mówiąc:
— Czyżby już odpowiedź od niego?
Tak dalece się tego spodziewał, że nie zrozumiał pierwszych zasłyszanych wyrazów:
— Co takiego? Kto mówi?.. Gdecz?
Odjął słuchawkę i zwrócił się do córki:
— To do ciebie, Doduś, z Gdecza.
Dosia poskoczyła raźnie do aparatu. Słuchała i odpowiadała głosem coraz bardziej zgorączkowanym.
— ...Dobrywieczór... Jakto? — Od kiedy? — Czy jest lekarz? Dobrze, przyjadę... Pierwszym pociągiem.
Tolibowski nasłuchiwał i krzywił się, myśląc: znowu jakaś przygoda, tylko nie ta, której oczekiwał.
Nareszcie Dosia oderwała się od telefonu i zwróciła się do ojca:
— Papusiu! Wuj Ambroży chory, niebezpiecznie chory! Chce mnie widzieć — to już pewno jest źle. Pojadę pierwszym pociągiem do Gdecza.
Pan Robert cmoknął boleśnie:
— To dopiero przyszło wporę! Już to rzeczywiście masz pecha do porozumień ze Skuminem.
— Jakto: ze Skuminem? — Wuj Ambroży bardzo chory — słyszy ojciec?
— No, biedny Ambroży, ale... mogłabyś tu doczekać przyjazdu Janka, choćby dla proporcji...
— Właśnie dla proporcji wyjadę. Nikt mi tego za złe wziąć nie może.
— Dziwne dzisiejsze panny — mruczał Robert. — Czeka tu na oświadczyny porządnego konkurenta, a kocha się w starym wuju.
— Niech to sobie papuś wytłumaczy.
Pierwszy pociąg wychodził stąd w nocy, a stawał na stacji Gdecza wczesnym rankiem. Dosia pobiegła do swego pokoju, aby przygotować się do wyjazdu.
Jan Skumin przyjechał nazajutrz najętą furmanką, dla pośpiechu, natychmiast po otrzymaniu depeszy Tolibowskiego.
Zaraz od progu powitał Robert gościa:
— Jakże się cieszę! Ale wiesz, co się stało? Ambroży Radomicki ciężko zachorował. Doda, wezwana przez telefon, wyjechała przed kilku godzinami do Gdecza.
Jan zdrętwiał i po chwili dopiero odpowiedział:
— A to się złożyło fatalnie...
— Mnie to tak samo przejęło. Ale wszystko będzie dobrze. Ambroży wyzdrowieje, bo to żelazna kompleksja. No, a Dosia powróci.
Jak gospodarzowi, tak i gościowi wypadało nadrabiać miną. Przychodziło to jednak trudniej Skuminowi, bo, oprócz rozczarowania z Dosią, wieść o ciężkiem zasłabnięciu Ambrożego mocno go obeszła. Najprzód dlatego, że go lubił, szanował i czuł się wobec niego winnym; po wtóre — nie śmiał tego przypuszczać — gdyby choroba Ambrożego skończyła się tragicznie, a Wercia została wdową, zrodziłyby się względem niej obowiązki, mocno sprzeczne obecnie z aspiracjami Jana.
Trzeba było stłumić w sobie wrażenie zawodu i smętne przewidywania, pomyśleć zaś o chwili obecnej, a przedewszystkiem o głównym celu przyjazdu do Radogoszczy. Jan miał przecie oświadczyć się Robertowi o rękę jego córki. Trudność zachodziła ta, że pana Roberta niełatwo było brać na serjo, jako ojca. Jednak Skumin zdobył się na sztuczną powagę i, stojąc, wyrecytował zdanie uroczyste:
— Panie Robercie, mam zaszczyt prosić cię o pozwolenie starania się o rękę panny Doroty.
Sam pan Robert nie czuł się wygodnie w szacie błogosławiącego ojca, przerzucił się też odrazu do swobody starszego kompana:
— Mój Janku! Jesteś chyba przekonany, że sprzyjam całem sercem tobie i twoim zamiarom. Wywołałem to oświadczenie dla powodów, które znasz. Teraz twoja w tem będzie sztuka przekonać Dodę, co ci się z pewnością uda, nie dziś, to jutro.
Wziął Janka w objęcia i wspiął się na palce, aby dosięgnąć ustami przychylonego czoła kandydata na zięcia. Jedyny to był gest ojcowski, na który sobie pozwolił. Poczem odsapnął od swej roli i zawołał wesoło:
— Chodźmy na śniadanie.
Wódka, przekąska i tak dalej — ułatwiają znakomicie wszelkie porozumienia, czy to dyplomatyczne, czy familijne, odciągając troski i obawy od serca do żołądka, który je przetrawia na pożytek organizmu. Robert poczuł się zaraz przy stole w swej roli naturalnej i ulubionej przyjmowania miłego gościa.
— Co za wspaniałe jezioro! — odezwał się Jan, spoglądając przez szyby okien.
Przestrzeń w ody ciemna, zmarszczona, lśniąca połyskiem szmelcowanej stali, zdawała się płynąć ku łagodnemu wzgórzu, na którem dwór był postawiony. Fale były jeszcze żywe, niepokryte lodem, rozkołysane wiatrem, a okalający las sosnowy nie tracił w zimie swej uroczej powagi. Tylko wyblakłe przy brzegach trzciny i oczerety, żółte krzaki leśnego podszycia i ogołocone drzewa liściaste parku świadczyły, że kraj się zestarzał na długą chwilę zimową. Ale doświadczone oko wyobrażało sobie łatwo urok tego widoku na wiosnę.
— Zobaczysz w lecie; to nasz klejnot rodzinny — rzekł Robert pysznie, ale rzewnie zarazem. — To jezioro Śniwoda, jedyny twór żywy, który Dosia kocha równo i bezustanku.
Skumin spojrzał na Tolibowskiego, jakby zapytując, czy ta metafora zawiera krytykę, czy pochwałę.
— Nie zrozumiej, że jest trzpiotką. Owszem, aż zanadto się namyśla nad wielu rzeczami — sam to musiałeś spostrzec. Ale wogóle od ludzi wymaga zbyt wiele: jakiejś cnoty nieskazitelnej, jakichś heroizmów...
— Może dlatego właśnie kocha jezioro, że jest ciągle piękne i czyste — rzekł Jan żartobliwie.
— Może dlatego — odpowiedział Robert. — Ale jej wybredność i moralizatorstwa szkodzą jej samej, odstręczają od niej czasem ludzi.
— Odstręczają?! — zawołał Jan. — Nie widziałem jeszcze takich, którzyby od niej stronili.
— No tak, powodzenie ma ogromne, ale przebiera, marudzi. Nie wie często, za jakiem pójść uczuciem, czy popędem... Choćby i dzisiaj — spodziewała się twego przyjazdu, a skoro tylko przyszła wiadomość o chorobie Ambrożego, wyleciała jak z procy.
— A ja to rozumiem.
— Skoro rozumiesz, to się łatwo pogodzicie.
Biesiadnicy zajęli się teraz sumiennie śniadaniem, doskonale przyrządzonem, zwłaszcza, że obaj byli głodni; Skumin po podróży z Warszawy, Tolibowski zaś był zawodowym smakoszem, który lubi nietylko jeść, lecz lubować się swem znawstwem.
— Czy lubisz gospodarzyć na wsi? — odezwał się Robert bez związku z combrem baranim, który spożywał, lecz widocznie z innemi myślami i projektami, które go nurtowały.
— Bardzo lubię. Aż do wybuchu wojny żyłem pośród tych zajęć.
— A znasz się na tem? — powiedz szczerze.
— Naukowo — nie; ale otrzaskany z tem jestem, jak się to mówi.
— A na hodowli koni?
— Na tem lepiej, niż na czem innem. Bardzo lubię konie i miałem z niemi wiele do czynienia.
— A psy lubisz?
— Lubię... lubię szczególniej psy myśliwskie.
Po przerwie, zapełnionej przez sztuczną i smaczną potrawę, ciągnął Robert dalej:
— Muszę ci się przyznać, Janku, że jestem trochę zmęczony długoletniem gospodarowaniem w Radogoszczy. Urządziłem ją wzorowo, ale teraz już, gdy gospodarstwo idzie samo, zdałem troskę o nie mojej Dodzie, która, tak jak ja, lubi nasze rodzinne gniazdo. Wkrótce mam zamiar oddać jej Radogoszcz na własność, zachowując sobie tylko niewielką rentę. Ja mam główne swe interesy w Berlinie i tam się zapewne osiedlę na starość.
Skumin wysłuchał tego zwierzenia, milcząc. Miarkował jednak, że było ono specjalnie dla niego przeznaczone, jako szkic urządzenia przyszłości z Dosią. Nie mógł mieć nic przeciw temu, tylko nie czuł się, niestety, wcale zaręczonym z Dosią. Perspektywa więc wspólnego z nią szczęścia i dobrobytu wydała mu się szyderczą.
Po obiedzie zwrócił się do Janka Robert:
— Chcesz obejrzeć stajnię? — albo i cały okólnik?
— Mogę — odrzekł Skumin bez zapału.
— Albo i nie oglądajmy — jest zimno i wietrzno. Pokażę ci raczej wnętrze domu.
— To dużo bardziej mnie zaciekawia.
Uradował się Robert, który właściwie z całej Radogoszczy kochał naprawdę tylko tę swoją bezpośrednią skorupę. Nabrał zatem niepospolitej werwy w opowiadaniu.
— Ta sala, w której jedliśmy, dobudowana była przez mego ojca razem z trzema innemi pokojami. Jest wyższa, niż inne pokoje na parterze, i ma ścisłe wymiary gabinetu Fryderyka Wielkiego w Sans-Souci.
— Ale tamten gabinet ma na ścianach bukiety i grona owoców, wyrobione z twardych kamieni, które go charakteryzują — zauważył Skumin.
— Tu niema tych ozdób, ale jest malowany fryz w owoce. Przez to sala wygląda... lżejsza — odparł Robert, czyniąc ruch ręką, mający przedstawiać lekkość.
Skumin przestał oponować, zwrócił zaś uwagę na meble, jasne, jaworowe, ozdobione floresami z czarnego dębu, lub z gruszki.
— Oryginalne meble. Zapewne niemieckie, ale wyjątkowo ładne.
— Mylisz się, mój drogi. To meble czysto wielkopolskie. Robił je przed kilkudziesięciu laty nasz stolarz nadworny, którego jeszcze jako starca pamiętam. Trochę za skromne są na dużą salę i chciałem je zastąpić innemi. Ale wyprosiła ich zachowanie Doda.
— Doprawdy?
— Tak. Łączą się one ze wspomnieniem jej figla z lat dziecięcych. Aby zrobić psikusa guwernantce Angielce, której nie lubiła, przepadła niby z domu na pół dnia. Szukano jej wszędzie, zaczęto już nawet szukać w jeziorze. A ona zamknęła się w dolnej komodzie tego tu bufetu i siedziała tam cichutko. Duszno jej było, więc oddychała przez dziurkę od klucza. Miała też na pociechę cukierki. Tak lubi te meble, że je zostawiłem.
— Śliczne meble! — powtórzył Jan i otworzył wskazaną komodę, jakby chciał w niej ujrzeć tkwiące jeszcze przekorne maleństwo.
Sąsiedni pokój był gabinetem pana Roberta, z biurkiem, ogromną otomaną i wielkiemi fotelami. Trochę było tam książek w szafie i na półkach — podobno szczątki wielkiej bibljoteki, zrabowanej niegdyś przez Szwedów. Miały być w niej druki arjańskie niesłychanej rzadkości. Jeden tylko pozostał — wskazał go pan Robert na wysokiej półce. Gdy go Jan dosięgnął i otworzył, okazało się, że to Kazania Skargi w późnem wydaniu.
— Tamten tom arjański zasunął się gdzieś — objaśnił Robert — odszukamy go kiedy indziej.
Nad biurkiem wisiał portret kobiety niemodnie ubranej, ale bardzo pięknej i jakby Skuminowi znajomej.
— Kto to jest? — zapytał ciekawie.
— Moja święta nieboszczka, matka Dody — odrzekł Robert i zasępił się stosownie.
Ale wpobliżu wisiały inne portrety kobiece, gorszego stylu, o które Skumin już nie rozpytywał.
Przeszli do sąsiedniego salonu, którego ściany, pokryte gipsaturą, udającą żółty marmur, takież pilastry i para kolumn, pająk ze szkiełkami i kinkiety wyglądały uroczyście i balowo, tymczasem jednak nago i zimno. Był to, oczywiście, splendor pałacowy, wystawiony na pokaz. Skumin skłonił się przed nim grzecznie i przeszedł.
Zawędrowano teraz do izb niższych, kapryśnie ułożonych, jakby doklejanych stopniowo jedna do drugiej. Był to starszy dwór, zawierający niegdyś pokoje bawialne, jadalnię i wszystkie inne, wystarczające na potrzeby antenatów. Pozostawiono na miejscu mury i przegrody, przebijając w nich tylko gdzie niegdzie kanały komunikacyjne do nowej części pałacowej. Wszystkie te komnaty, salki i klitki nosiły dziś charakter muzealny, gdyż zachowały mnóstwo starych mebli, sprzętów i pamiątek i służyły za wieloklatkowy salon do siadywania, popijania, gry w bridge’a. W jednym tylko rogu parterowego domu miał pan Robert swój pokój sypialny, ten sam podobno, z którego jego prapradziad wybrał się na odsiecz Wiednia z królem Janem III. Pokój był dziś urządzony nowożytnie i sybarytycznie, tylko obok miał tak zwaną „zbrojownię“ ze zbiorem pancerzy, hełmów, starej broni palnej i siecznej różnego gatunku, niezupełnie sprawdzonej autentyczności.
Gość i gospodarz przysiedli w długiej, wąskiej komnacie, zwanej „pokojem codziennym“, gdzie skupiały się najobficiej zabytki dworu w Radogoszczy: od sięgających końca XVII-go wieku aż do dagerotypów, albumów i fatałaszek z przeszłego wieku. Nie brakło też portretów obecnego władcy, Roberta, w fantastycznych mundurach i przebraniach, konno lub pieszo; jeden był nawet w rodzaju apoteozy, otoczonej emblematami, jak oto: herby, chorągwie, armaty, buńczuki, pługi, sierpy i kosy, łan zboża, konie i krowy. Artysta wyobrazić chciał duszę Roberta w jej przemianach metapsychicznych, od wspomnień z pod Wiednia aż do cichej pracy na roli.
Skumin czuł się w tym pokoju doskonale, gdyż obok dziwactw, które przyniosło tu każde pokolenie, znajdowały się i dzieła sztuki, i świadectwa starej kultury. Zabłąkany między obojętne „holendry“, wisiał tam na ścianie śliczny obrazek Norblina — ogród z drobnemi figurkami. W oszklonej szafce znalazł Jan, obok zwykłej w każdym polskim dworze porcelany saskiej, talerz bejwederski ze słynnego serwisu dla sułtana, sztukę bardzo rzadką. Gdy go wskazywał Robertowi, ten oświadczył:
— Mieliśmy tego cały serwis; daliśmy go na jakąś wystawę — i nie wrócił.
— To ogromna szkoda! — rzekł Jan i urwał, chociaż wiedział, że kompletu tego serwisu nikt nie posiada w Polsce.
— Są tu różne kawałki cenne — chwalił się Robert. — Uważałeś ten wielki sztych w pokoju obok: Aurora podług Guido Reniego?
— Widziałem.
— Jeden grand hiszpański, który odwiedził rnnie w Radogoszczy — bo ja tu różnych już przyjmowałem — ofiarowywał mi za ten sztych pięćset dolarów, ale nie sprzedałem.
— Trzeba było sprzedać — nie wytrzymał Jan. — Dobra to rycina, ale nie rzadka. Można ją było zawsze kupić u handlarzy zagranicznych za sto franków. Masz tu ciekawsze — naprzykład ten portret pani Mostowskiej przez Pichlera według Grassiego... Albo ten cartel złocony nad kominkiem; za ten daliby i więcej, niż pięćset dolarów.
— Wierzę ci — odrzekł Robert — to jest zegar z gabinetu pani du Barry. Oglądali go już różni. Za ten zegar możnaby i folwarczek kupić.
Przestał Skumin korygować wybujałe i fantastyczne wiadomości Tolibowskiego. W milczeniu rozglądał się po ścianach i po stołach. Wziął czasem do ręki jakiś dzwonek złocony z delfinem, lub z Napoleonem. Przerzucił karty starego albumu, nie zawierające arcydzieł, ale pełne kroniki codziennego życia pokoleń.
Robert palił tymczasem grube cygaro i przyglądał się przyjaźnie kandydatowi na zięcia. Dostrzegł dzisiaj jeszcze jedną jego zaletę, że zna się dobrze na sztuce i na antykach. Postanowił ostrożniej odzywać się przed nim o tych materjach. — Teraz przemówił:
— Musisz zobaczyć i pierwsze piętro. Są tam pokoje gościnne, z których sobie wybierzesz jeden dla siebie.
— Chciałem już dzisiaj na noc powracać — rzekł Jan.
— Czy zwarjowałeś?! — zawołał Robert. — Przecie Doda może jutro, pojutrze przyjechać z Gdecza. Gdyby ciebie tu nie zastała, mogłaby pomyśleć, żeś się tu zjawił tylko dla wypełnienia żądanej formalności. — A cóż ja mam myśleć? — Że nie chcesz mi ofiarować dni kilku? Że ci tu źle w Radogoszczy?
— Jest mi tu za dobrze, kochany panie Robercie, a dlatego i niezdrowo. Mam twarde życie i muszę do niego powracać.
— Znowu romantyzm! Pal licho twoje twarde życie — zamień je na lepsze — masz po temu doskonałą okazję.
— Pragnąłbym.
— Jednem słowem — przerwał Robert filozofowanie — nie puszczę cię przed kilku dniami i basta. Chodźmy na górę. Jest tam też pokój Dody — chcesz go zobaczyć?
— I owszem — odrzekł Jan z takiem ożywieniem, że Robert uśmiechał się, prowadząc go na piętro, lecz nie uznał już za stosowne wypowiedzieć głośno, co myślał.
— O tutaj... Tylko, gdy ją spotkasz, nie mów, żeś był w jej pokoju — ona bardzo tego nie lubi. Myślałby kto, że stara kokietka i boi się, aby nie odkryto tajemnic jej upiększania się. A to przecie świeże, zdrowe jak rydz i nie potrzebuje żadnych dodatków do tego, co Bóg jej dał — i rodzice. — No, wejdźmy.
Pokój był spory, jasny, o dwóch oknach, z widokiem na jezioro. Panował w nim zapach nieokreślony, radosny, jakby dzikiej łąki w rozkwicie. Jak na pokój kobiecy było tu mało draperyj, kotar i materyj zdobiących. Ściany, malowane olejno, jednobarwne, zawieszone były gustownemi obrazami i rycinami. Meble były w rodzaju angielskim; staroświecki, inkrustowany kantorek z odkładaną klapą służył za stół do pisania. Na innym stole leżały w znacznej ilości szpicruty, stiki, obroże — końskie i psie akcesorja.
— To niby... gabinet — zapytał Skumin — a gdzież sypialnia? — Śpi na tym tapczanie. Na noc zaścieła go się, ale we dnie nie lubi ona widzieć łóżka. Sto razy proponowałem jej urządzić ładną, kobiécą sypialnię. Nie chce. Takie już ma dziwactwa.
Skumin obrzucił ciekawem spojrzeniem tapczan, nakryty kilimem. Wyglądał, jak studencka kanapa. Tylko zboku, zapomniane tu, czy celowo zostawione, leżały na posadzce symetrycznie dwa czerwone safjanowe pantofelki, na pewno kobiece i na pewno jej — Dosi. Gdyby nie obecność ojca, Jan obejrzałby niechybnie zbliska ten jedyny w pokoju poufny ślad jej pobytu.
— A tu obok łazienka — rzekł Robert, otwierając niskie drzwi tapetowe.
Zajrzał tam Jan na chwilę, tyle tylko, aby się napić ciepłej fali wonnej, ziejącej z tego, już niewątpliwie kobiecego pokoiku.
Błyszczały mu oczy, coś go nosiło po pokoju, po którym zaczął przechadzać się wzdłuż i wszerz i spoglądać przez okna na jezioro, i jakby szukać miejsca, gdzieby usadowić się i zostać.
Ale Robert, spoglądający przyjemnie na pożądany wynik oczarowania Janka, uznał, że już dosyć tego.
— Uciekajmy! Jeszcze gotowa zastać nas tu panna służąca i zdradzić przed Dodą.
Mówił wesoło, po łobuzersku, niby wspólnik ryzykownej romansowej wyprawy.
Zaprowadził go do pobliskiego pokoju przy tym samym korytarzu, otworzył drzwi i rzekł:
— Tu się rozlokuj, Janku. Może zechcesz chrapnąć, boś przecie podróżował w nocy. Ja tymczasem zatelefonuję do Gdecza, co się tam dzieje z Dodą... no i z tym biednym Ambrożym.
— Dobrze — ale nie wspominaj o mnie, że tu jestem. Musiałbym i ja coś manifestować, a wolałbym, żeby myśleli, że jestem w Warszawie.
— Rozumiem.
Po odejściu Roberta Jan ani myślał układać się do snu. Rzucił się w fotel i rekapitulował doznane wrażenia. Zaczął od ostatniego: porównywał jasne, surowe mieszkanie Dosi z sybarytycznym przepychem, otaczającym Wercię. Sądząc objektywnie, po sybarycku, czy po kupiecku, Wercia więcej byłaby warta, niż Dosia. Tamtej ponęta odmienna jest, gorąca, pieszczotliwa i usłużna. Tej urok fizyczny, wprawdzie tylko przeczuwany, jednak potężny, może być nieco zawodny... w praktyce. Panna jest cerebralna, czuje przez intelekt chyba, nie przez zmysły. Jej uśmiech najprzychylniejszy wabi do jakiegoś ideału miłości, lecz nie do pocałunku. Wercia oddaje się bez zastrzeżeń, Dosia stawia zawsze warunki, nawet przy pakcie niezmysłowego przymierza. Czy on zresztą z Dosią mówił kiedy o możliwości zmysłowego uścisku? Chyba nie?
— A jednak — dochodził do wniosku empirycznie raczej, niż logicznie — ja dzisiaj kocham Dosię, nie Wercię. — Tam przesyt, tu ciekawość? — Nie, to są podrzędne czynniki. I o przesycie tak piękną kobietą, jak Wercia, nie może być mowy po kilkunastu spotkaniach, a znowu sama ciekawość uścisku Dosi nie budziłaby we mnie tak plenarnego uczucia miłości. Stary ze mnie grzesznik, lecz nie ordynarny smakosz kobiecego ciała. — Jest coś w tej Dosi więcej, niż ponęta zmysłowa. Można kochać jej duszę, czystą i płomienną. Można jej przebaczyć dziwactwa i narowy, nawet pewną nieczułość na zapędy sensualne. Ta nieczułość da się rozczulić, ale kiedy? — Tymczasem jest na mnie obrażona za moje grzechy... No, dobrze — winien jestem, żałuję, obiecuję poprawę, ale rozgrzesz mnie przecie, bądź miłosierna. — Najgorsze to, że się nie mogę przed nią wyspowiadać z całą szczerością...
Pomimo, że sytuacja pozostawała niezmieniona, Skumin czuł pewien przypływ optymizmu, znajdując się w jej domu. I pomimo, że ją pomawiał o nieczułość, sam zapach jej pokoju napełniał go szczęściem fizycznem nieporównanem.


XVII.

Dosia nie powróciła do Radogoszczy nazajutrz, ani nie podała o sobie wiadomości, kiedy wróci.
„Wuj Ambroży bardzo chory. Przeziębił się fatalnie, jadąc temi dniami otwartym samochodem cudzym, za cudzemi też, naturalnie, interesami. Odrazu po powrocie do Gdecza dostał silnej gorączki, dochodzącej do 40 stopni. Jest to zapewne ta „grypa“, grasująca dziś wszędzie. Lekarze boją się komplikacji z płucami“.
Była to suma wiadomości, które Dosia zatelefonowała do ojca. Podziałały one przygnębiająco na Jana, nie uradowały też Roberta. Ale Robert zasadniczo nie lubił się martwić; nazywał to swoje usposobienie sprężystością charakteru.
— Wiesz co, Janku? Zamiast tutaj czekać bezradnie na biuletyny o chorobie Ambrożego, zaproponuję ci jedną ekspedycję. Jutro jest 8 grudnia, imieniny Muki Golanczewskiej. U Golanczewskich w Topielnie będzie z pewnością sporo gości, bo u nich tam zawsze pełno. Choć Topielno nie o miedzę z nami, mamy dojazd koleją doskonały: i my, i oni blisko toru. W półtorej godziny tam będziemy. Pojedźmy. Zrobimy im prawdziwą przyjemność, a to dobrzy ludzie.
— W innych warunkach najchętniejbym się wybrał — odrzekł Skumin — ale teraz? W Gdeczu tragedja i Dosia tam... i we mnie wszystko się kotłuje...
— Co się ma kotłować? Aniś ty chory, ani Doda tam nie przepadnie. Właśnie się rozerwiemy i od poczniemy od próżnego oczekiwania. Współczuć bliźniemu ślamazarnie, to żadna przysługa; uradować bliźniego — to uczynek miłosierny — o!
Skuminowi podobał się ten aforyzm. Rozchmurzył się: — Nie mam nawet fraka z sobą.
— Poco? W tej wspaniałej czarnej kurtce będziesz aż za piękny. Zresztą Topielno, choć to niby także pałac, ale nie tak autentyczny, jak Gdecz, albo inne. Nie obserwują tam ściśle protokółu.
— Skoro sądzisz, że to wypada...
— Najzupełniej. Jedno tylko zastrzeżenie: nie zawracaj w głowie pannom, bo ci już nie wolno — rzekł Robert z naciskiem na ostatnie wyrazy.
— Ach, gdybyś wiedział, Robercie, jak daremnie nawracasz już nawróconego!
I spojrzał na ojca D osi tak miłośnie, że Robert zrozumiał i uściskał serdecznie przypuszczalnego zięcia.
— A więc — zapowiedzmy nasz przyjazd przez telefon.


∗             ∗

Nazajutrz przed południem Robert i Jan dojeżdżali już do pałacu w Topielnie.
Budowa była wielka, z kolumnami, arkadami i tarasem, nie miała jednak ani osędziałej powagi pałacu w Gdeczu, ani ujmującego wdzięku dworu w Radogoszczy. Gdyby nie okalające drzewa parku, gmach wyglądałby na pawilon mieszkalny dworca kolejowego, lub osady fabrycznej.
Ale pod arkady podjazdu wysypało się na przyjęcie miłych gości dużo twarzy znajomych ziemiańskiego typu i ożywiło gmach obojętny serdecznem ciepłem. Pan Maciej Golanczewski witał już wymownie od najniższego stopnia schodów, pani ukazała się we drzwiach, w zarzuconej na suknię pelerynie; panienki, ubrane lekko, nie chcąc wystawiać się na przymrozek, wyglądały figlarnie z przedpokoju przez szyby okien. Kryś Ramułtowski rzucił się aż do drzwiczek samochodu i po sumarycznem przywitaniu zapytał skwapliwie:
— Gdzie Dosia?
Odpowiedział Tolibowski z pewną wyniosłością:
— W Gdeczu.
W przedpokoju znalazło się jeszcze więcej osób, a między niemi szambelan Straszyński, zwykle obecny na zjazdach sąsiedzkich. Sam posesjonat w Poznańskiem i stary kawaler, gdy nie miał gości u siebie, wędrował po pałacach i dworach, łaknąc ludzkiej mowy. Przyjmowano go wszędzie chętnie, gdyż był okazały, łagodny i wielce ugrzeczniony.
Z panien domowych pierwsza przystąpiła do Skumina brunetka Zosia i tęsknem spojrzeniem wcale pięknych oczu starała się mu przypomnieć rozmowę przy stole, w Gdeczu. On zaś pamiętał i oczy jej, i niektóre szczegóły rozmowy, ale zapomniał, która z panien nosiła imię Marja, a która inne. Zaczął jednak na chybi-trafi:
— Pozwoli pani powinszować sobie...
— Czego? Że się nazywam Zofja? To imieniny mojej siostry, Muki.
— Najmocniej przepraszam za niedokładne powiadomienie — odrzekł przytomnie — ale utkwiła mi pani w pamięci z imieniem Marja.
— To niechże pan prędko wymaże je z pamięci i napisze: Zosia.
— Już zapisałem.
Wybrnął jako tako — i panna była kontenta.
Podszedł następnie do jasnowłosej Muki i już bez wahania złożył jej życzenia imieninowe. Podziękowała grzecznie, lecz zimno, trochę urażona, że Skumin zarówno w Gdeczu, jak tutaj, nie zwraca na nią uwagi. Okręciła się na pięcie i pośpiesznie przystała do Krysia, okazując, że jest w posiadaniu aspiranta w każdym razie... dużo bogatszego od Skumina.
Byli tam jeszcze jacyś państwo: Wacio Klonowski i rodzina Obornickich, bezpośrednich sąsiadów Topielna, pan, pani, syn i córka. Spodziewano się jeszcze większego zjazdu gości na wieczór.
Że grudzień już się dawał we znaki, nie pożądał nikt przechadzki po parku, ani po okólniku gospodarskim. Goście wędrowali po pokojach, układając się w dowolne grupy. W zacisznej wnęce jednego mniejszego pokoju zasiadła już czwórka do bridge’a: szambelan Straszyński, oboje państwo Oborniccy i gospodarz domu, który odrywał się często od stolika dla zajmowania się gośćmi. W tych przypadkach zastępował go Wacio Klonowski. Ponieważ w tym kącie było dość ciemno, gracze zapalili świece pomimo białego dnia — i aparat bridgowy nabierał charakteru wiecznego znicza, płonącego przy uroczystym, uświęconym obrzędzie.
Skumin, wierny swemu nałogowi, przeglądał po koje, meble i graty. Jedna duża sala była widocznie bibljoteczna, gdyż ściany obstawiono szczelnie wysokiemi szafami jednakowego wzoru, okratowanemi na frontach. Brakło jednak ksiąg, które zapełniały zaledwie półtorej szafy, więc reszta zajęta była przez wypchane ptaki, dalej — zbiór minerałów, jeszcze dalej — różne przedmioty z gliny, z kości i z metalów, wykopane z ziemi wielkopolskiej, lub znalezione na jej powierzchni. Jedną całą półkę zajmował skamieniały wąż, podobno też miejscowego pochodzenia, z epoki przedhistorycznej. W każdym razie sala była naukowa. Środek sali zajmował wielki, starożytny bilard z łuzami, w który nikt już nie grywał. Ale służył on do rozkładania zawartych w szafach osobliwości.
Ściany innych pokojów pokryte były obrazami mistrzów krajowych i zagranicznych w ogromnej ilości i w bardzo pstrokatym doborze. Były tam kopje z Rafaela, Correggia, Rubensa — i wątpliwe niemieckie Holbeiny, i mocno podejrzane Teniersy. Z polskich malarzy pysznił się na honorowem miejscu Smuglewicz, spotykało się nowożytniejszych, niegodnych wspomnienia. Matejko przedstawiony był tylko przez dwa oleodruki.
Napróżno szukał Skumin w tym przewale twarzy i postaci jednego choćby krajobrazu. Nie wiedział, że pan Maciej Golanczewski nie uznawał krajobrazu, zgodnie, widać, z gustem antenatów. Mawiał:
— Co mi to za obraz, kiedy nie ma gęby!
To też obfitowała w gęby galerja familijna, złożona z mnóstwa portretów, po różnych pokojach rozrzuconych. Uderzało spostrzeżenie, że te obrazy, im nowsze, tem były gorsze. Niektóre stare, sięgające w kilku egzemplarzach 17-go wieku, choć malowane naiwnie, starały się jednak o podobieństwo i o charakter, które to wysiłki artystów dawały często wynik ciekawy i dla nowożytnego widza. Poznać było można, że taki a taki jegomość był rycerzem, albo opojem, sangwinikiem lub flegmatykiem, wreszcie, że piastował jakieś urzędy i godności, co było wyrażone przez insygnja i akcesorja, a często i przez stosowne napisy w tle obrazu. Portrety kobiece były naogół gorsze i z mniejszem tworzone zamiłowaniem — twarze bez wyrazu, charakterystyka głównie przez strój, cechujący epokę. Wszystkie młode miały nadnaturalnej wielkości perły na szyi.
Bliższe epoki bieżącej wizerunki surdutow e były beznadziejnie pobieżne i nudne. Pociągnął uwagę Skumina portret naturalnej wielkości do kolan, w którym rozpoznał, po namyśle, pana Macieja Golanczewskiego, gospodarza domu, w wieku kwitnącym. Ale dzisiejszy pan Maciej szpakowaty, z podstrzyżonym wąsem, z dobrodusznym uśmiechem, był przyjemny. Tamten czarny wąsacz odęty w czarnym surducie, pyszny niewiadomo z czego — był nieznośny. Dzieło to słynnego malarza poznańskiego, Marcelego Krajewskiego, wisiało nad honorową kanapą.
Aby odpocząć od malowidła, spojrzał Skumin na kanapę. Był to rodzaj mebla, dobrze mu znany z dworów, plebanij, albo ze starych hoteli krajowych. Nogi i poręcze pokręcone oznaczały styl Ludwika XV-go; oparcie, złożone z trzech owalnych medaljonów, naśladowało również wzory francuskie, tylko gdy tamte zawierały w rzeźbionych ramach dobre tkaniny specjalne, naprzykład „aubussony“ z bukietami, lub sielskiemi scenami, te obramiały byle jaką struganiną kawały wyblakłego rypsu, którym cała kanapa była powleczona. Trzecia część kanapy, odłączona, nazywała się krzesłem, a krzesło z poręczami — fotelem. W garniturach takich, dożywających wieku swego po polskich domach, możnaby się dopatrzyć stylu polskiego, ale wygodniej podciągnąć je pod generalną firmę Ludwika Filipa, która powagą swą pokrywa jeszcze większe świństwa.
Właśnie w swym przeglądzie doszukał się Skumin ciekawej szafy ciemno-żółtej, zwanej gdańską, lecz raczej holenderskiej, z dobremi inkrustacjami z drzewa i kości, gdy spocony służący w zbyt obszernym fraku, odziedziczonym po panu Macieju, i w rozkraczonych białych rękawicach ukazał się i oznajmił, że podano obiad.
Obiad był wcale dobry, obfity w jadło i napój, zwłaszcza w napój, gdyż Topielno posiadało zasobne piwnice, a w nich sławne stare węgrzyny. Jako wino stołowe podawano, obok francuskiego, także młode wino węgierskie, modą już zanikającą w Polsce, w której dawniej pochłaniano przy ucztach puhary, konwie i beczki „sikacza“ i „zieleniaczka“. Pomogło to do zagrzania serc i ośmielenia animuszów biesiadników. Naprzykład Wacio Klonowski, przystojny i dobrze ubrany młodzieniec, którego dotychczas nie słyszano głosu, zaczął coś mówić o koniach.
Po obiedzie towarzystwo rozproszyło się znowu na grupki i kombinacje, niektóre w stylu romansowym. Coraz to ktoś przybywał z bliższego sąsiedztwa, zwłaszcza sporo młodzieży obojga płci, krewnych i przyjaciół solenizantki.
Ale Skumin, pomny przestróg Roberta, nie zbliżał się do panien; zaledwie trochę porozmawiał ze starszą panną Golanczewską, Zosią, która parokrotnie rozpoczynała z nim konwersację, jako gościnna panna domowa.
Skumin przysiadł się do matki jej, pani Madejowej, nietylko z obowiązku grzeczności, lecz z głębokiej predylekcji.
Pani Golanczewska znała jego matkę i pochodziła sama z jego stron rodzinnych.
— Czy szanowna pani po wojnie zajrzała w nasze strony?
— Niepodobieństwo, panie hrabio. Jestem już oddawna Wielkopolanką, czyli obecnie wrogą i nienawistną Polką dla tych nowych Litwinów, którzy zagrabili nasze ziemie. Nie dostałabym nawet wizy litewskiej, gdybym chciała tam pojechać. Sam pan musi to wiedzieć. Czy pan odwiedził Hołojsk po wojnie?
— Niestety nie. Ale są jakieś sposoby przejazdu i powrotu. Sam widziałem sąsiadów naszych z Kowieńszczyzny w Warszawie i wybierających się zpowrotem.
— To tylko ci, którzy pozostali obywatelami litewskimi i posiadają tam ułamki swoich majątków. Ja nigdy nie byłam prawną właścicielką na Litwie; rodzice, rodzeństwo, ale nie ja. Nie mam nawet zasady dostania przepustki. A jakże hrabia?
— Ja jestem w jeszcze gorszej pozycji; optowałem za Polską.
— Tak — to już drzwi zamknięte i ziemia stracona. Jest pan jak ten Jan bez Ziemi. — A tęskni Pan za naszemi stronami?
— Jakże nie tęsknić! Piękny kraj i dobrzy ludzie.
— Nawet ci, którzy nas wyrzucili, rodowici Litwini, czyli chłopi. Ja ich dotychczas nie mogę nienawidzieć.
— Bo też nie oni nas ograbili, szanowna pani, ale te spekulanty i pachołki niemieckie, które tam rządzą.
— Tak, tak. — Tułamy się po świecie i zaczynamy na nowo życie osobiste, familijne i społeczne. Nie mówię o sobie, bo ja tu od lat z górą dwudziestu zagnieżdżona. Ale pan naprzykład, mężczyzna i posiadacz takich włości! Rozumiem, co to za dramat. — Dobrze jednak pan uczynił, śmiem powiedzieć, że obrał Poznańskie za nową siedzibę. Tu nas kresowców przyjęto lepiej, niż w Warszawóe, albo w Krakowie.
— Bośmy, tak jak Poznańczycy, najszczersi Polacy.
— Może i tak. — Ale słyszałam, że pan przeniósł się do Warszawy. Czy to prawda?
— Czasowo, szanowna pani — kwestje pieniężne. Bo najprzód trzeba zdobyć pieniądze na zapewnienie sobie egzystencji. Ale po opuszczeniu stron rodzinnych najlepiej czuję się w Poznańskiem.
— To pięknie. To będziemy pana tu oglądali. Proszę nie zapominać o Topielnie i o rodaczce.
Podała mu rękę, którą pocałował z przekonaniem, że ta pani jest dobra, delikatna i przyjemna. Z rozmowy nie wyniósł ani nowych powiadomień, ani silnych wrażeń, jednak przyjemne uczucie pokrewieństwa rasowego i duchowego. Przytem pięćdziesięcioletnia pani Anna Golanczewska miała swój urok kobiecy, nie zalotny, lecz matczyny. Przypomniała Skuminowi najlepsze czasy, przeżyte w polskiej Litwie.
Nie miejsce było na liryczne wspomnienia. Skumin rzucił okiem po sali, w której się znajdował i gdzie rozbujała się już nieco szczera, zacna i mało liryczna szlachta wielkopolska. Duża przymieszka młodzieży i roznoszone na tacach baterje szklanek z „bolą imieninową“ przyczyniały się coraz dzielniej do ożywienia humorów. Wczesny zmrok zimowy podpełzał już pod okna domu i przenikał do sali, gasząc barwy toalet kobiecych i mącąc zarysy grup ludzkich, zwłaszcza po kątach, skąd dobywały się podniesione głosy i chichoty.
Zabłysło elektryczne światło, a z przyległego pokoju wybuchnął nagle jazzband, sprowadzony z Poznania. Była to główna niespodzianka dla solenizantki i dla młodzieży, która przepadała za nowożytnym tańcem i jego specjalną przygrywką.
Nic już nie przypominało dawnych zabaw tanecznych, które były popisami sztuki choreograficznej. Żaden podkomorzy nie czuł się w obowiązku poprowadzenia poloneza, ani ugrzecznione pary nie układały się w sztuczne korowody. Zamiast namownej, kołyszącej melodji, dziki murzyński harmider rozpasał się i wył:
„Dość już tej głupiej przyzwoitości i afektowanych ceregieli. Dajmy pohulać naturalniejszym instynktom!“
Na to hasło nie odrazu odpowiedziała hurmem cała młodzież. Stare przesądy estetyki i układności towarzyskiej trzymały jeszcze na uwięzi, zwłaszcza zasiedziałych wieśniaków. Dopiero po chwili stanęły do tańca dwie pary: Kryś Ramułtowski z solenizantką i Wacio Klonowski ze starszą jej siostrą Zosią. Kryś ujął swą damę ochoczo i dawał jej podczas tańca jakieś żartobliwe instrukcje szeptem; Muka śmiała się, ale odsunięta przyzwoicie od partnera, tańczyła niewinnie. Zosia okazywała dużo większe zdolności do nowożytnego tańca. Przymykając oczy, zdawała się wydzierać tancerzowi od zbyt ścisłego objęcia, tylko od czasu do czasu muskała go ciemnem, aksamitnem spojrzeniem. Ale Wacio myślał tymczasem tylko o elegancji swej postaci i o dokładnem funkcjonowaniu nóg w charlestonie.
Skumin, stojąc przy Robercie Tolibowskim, o którego miał tu główne oparcie, zapytał:
— Powiedz mi, co to za Wacio Klonowski? Plącze mi się ciągle przed oczami, nie poznał się jeszcze ze mną i wogóle nic nie gada. Słyszę tylko, że tak go nazywają.
— To jest taki ananas z Kieleckiego.
— I cóż dalej?
— No... przyjechał do nas, żeby sobie złapać jakąś posażną pannę. Sam jest też podobno synem bogatych rodziców.
— Stara się może o pannę Zosię Golanczewską?
— Może być. Cóżto ciebie może obchodzić?
— Osobiście nic. Tylko w teorji. Szkoda ładnej dziewczynki dla takiego, jak mówisz, ananasa.
— Czyż uważasz, że Zosia taka ładna?..
Napór tańczących zepchnął Roberta i Jana z konwersacyjnego stanowiska.
Mnożyły się pary taneczne. Nie było już prawie miejsca do okazałych popisów solowych; pary wymijały się z trudem; zato w ścisku były okazje do ściślejszych porozumień.
Jazzband rznął, brzęczał, gwizdał, fałszował umyślnie dla urągania wszelkiej harmonji — i następowały po sobie, z krótkiem i przerwami, tańce niby różne: one-step, foxtrot, shimmy, charleston, wykonywane mniej więcej jednakowo przez tancerzy. Chodziło im o to, aby dzika orkiestra rąbała takt, a tańcować wolno było każdemu, jak mu się podobało. Sztuka polegała właściwie na tem, aby tancerka uzgodniła swoje wyczyniania nogami i kibicią z takiemiż ewolucjami tancerza, przyczem mężczyzna miał inicjatywy. Dobrze, jeżeli oboje znali się już uprzednio i byli z sobą zgrani. Ale przy tańcowaniu z sobą nieznajomych zdarzały się efekty komiczne. Niektóre sploty taneczne wyglądały bardziej na bójki, niż na zalotne pląsy. Inne znowu tak brutalnie były podobne do aktu, który miały symbolizować, że raziły oczy nietylko moralisty, ale i estety.
Gdy wreszcie która para starała się zacierać drastyczny sens zabawy, uwydatnić zaś jej charakter salonowcy, w tedy taniec, polegający na uzgodnionem między mężczyzną a kobietą, łatwem i dowolnem suwaniu nóg po posadzce, stawał się poprostu głupim.
Tańce te mogła wprowadzić do salonu tylko zuchwała i symplistyczna Ameryka, której wolno wiele, bo ma pieniądze... Przyda się Europie zapatrzenie na zdolności ekonomiczne Ameryki, może nawet na jej etykę kupiecką i prawość polityczną, ale naśladowanie jej stylu towarzyskiego, jej obyczajów i mody wpływa bardzo ujemnie na ozdobę i wykwintność życia europejskiego.
Tak szeroko rozwinięte uwagi snuł Skumin o nowych tańcach, ale, nie stroniąc od ich wartości sensualnej, oddawał się im przy zdarzonej sposobności. Tutaj, aby się nie wyróżniać pretensjonalnie z grona młodzieży, zatańczył z solenizantką i z panną Obornicką, poczem przestał, przyglądając się tylko rosnącej ochocie.
Ale w pewnej chwili przeszła koło niego Zosia Golanczewska, rzucając mu spojrzenie, pełne rozżalenia, które zrozumiał: jakto? a nie ze mną? Pomyślał, że jeżeli ma tańczyć, to woli z tą, niż z inną — i zaprosił Zosię.
Nagrodziła go uśmiechem radosnym, z pokazem białych zębów. Wogóle wypiękniała od rozpoczęcia tańców; oczy jej były jeszcze goręcej zalotne, falowała całą postacią śmielej i wyraziściej, szedł od niej dreszcz namowny. Głównym urokiem tych objawów była szczerość: w tym przynajmniej tańcu kochała się ona na pewno w Janku Skuminie. Poczuł to i tańczył z nią inaczej, niż z poprzedniemi, zaledwie powściągliwie odpowiadając na jej nieme wyznania. Gdy po kilku kręgach zmierzał już do wyprowadzenia jej z koła, szepnęła błagalnie:
— Jeszcze trochę...
„Trochę“ przeciągnęło się długo, aż nareszcie panna zaczęła chwiać się w objęciu Janka, wypraszać się — i wymknęła mu się z rąk przy drzwiach do sąsiedniego pokoju, do którego wbiegła i rzuciła się na fotel, ciężko dysząc. Jan zajrzał do tego pokoju, ale, widząc, że panna nie umiera, lecz wdzięcznie go ściga pałającemi oczami, cofnął się i powrócił do sali.
Niebawem przystąpił do niego Robert:
— Co wyprawiasz, Janku? — Jeszczeby ci zemdlała w ręku — a potem co? — kompromitacja i zaręczyny wobec zebranego powiatu... I ja na to patrzeć muszę, ojciec Dody!
— Ależ, panie Robercie! — tłumaczył się Jan. — Cóż ja winien, że panna chciała tańczyć do upadłego? Czyż ja miałem osłabnąć pierwszy? Wtedy byś dopiero nabrał o mnie marnego wyobrażenia. A gdyby mi nawet zemdlała w ręku, jak przypuszczasz — oddałbym ją ojcu, lub komu innemu z brzegu. Ale nic się jej nie stało... Patrz, powraca już do salonu.
— W każdym razie radziłbym ci, Janku, nie tańczyć z nią po raz drugi. Panna oszalała — nigdym jej takiej nie widział — gotowa cię pocałować.
— Jakto? — w tańcu? w tym salonie? — rozśmiał się Jan zmysłowo, podniecony przez taniec.
— Licho ją tam wie — może w innym...
Gdy się tak spierali na uboczu, zauważyli, że zbliża się do nich stanowczym krokiem Wacio Klonowski. Przemknęła Skuminowi myśl przez głowę, że młodzieniec przychodzi żądać wytłumaczenia tego zapamiętałego tańca z damą jego serca. Jan wyprostował się dumnie.
Ale Wacio nie miał tak w ojowniczych zamiarów. Przystąpił, ukłonił się i rzekł tylko:
— Wacław Klonowski.
— Jan Skumin — bardzo mi przyjemnie — odrzekł Jan, wyciągając do niego rękę.
Na tem skończyła się rozmowa, Klonowski odszedł i przysunął się do Zosi Golanczewskiej, prosząc ją zapewne o taniec. Ale ona chyba odmówiła, bo się rozeszli.
Widząc to Robert, głośno się rozśmiał:
— Cha, cha, to ci się udało! Dowiodłeś mu poglądowo, że jest niedorajdą i nie umie się brać do kobiet, a on ci przyszedł za to podziękować! — Mówię to jednak nie w charakterze ojca Dody.
— Nie wspominajmy nawet o niej pośród tej sarabandy — odrzekł Jan. — Jabym już chętnie znalazł się zpowrotem w twojej ślicznej Radogoszczy. Mamy pociąg o ósmej — będziemy tam o pół do dziesiątej. Wieczerzy tutaj nie pożądam. Dasz jeszcze pewno co do przegryzienia i kielich tego pysznego burgunda? — O to, to lubię. Wracajmy.


XVIII.

Nadchodziły święta Bożego Narodzenia, a stan zdrowia Ambrożego Radomickiego budził ciągle po ważne obawy. Wprawdzie gorączka, która sięgała czterdziestu stopni zaraz po zasłabnięciu, temu dwa tygodnie, została stłumiona zapomocą energicznych środków, zastosowanych przez lekarzy, trwała jednak codzień w mniejszem natężeniu. Chory schudł bardzo, nie osłabł całkiem dzięki wielkiej odporności organizmu, ale pozostawał w stanie rozdrażnienia nerwów. Nie przywykł do chorowania; pierwszy raz w wieku męskim naprawdę chorował i leżał w łóżku tak długo. Oburzało to jego czynną naturę i drażniło nerwy, nad któremi mniej już panował, niż zwykle. Gdy mu się jednak zdarzyło zniecierpliwić, to raczej na siebie sa mego, na los, niż na otaczające go osoby.
Przyznać trzeba, że miał nad sobą wyjątkowo czujną, troskliwą, nawet miłosną opiekę. Nietylko lekarze pielęgnowali go wzorowo — jeden zamieszkał w Gdeczu, drugi dojeżdżał z Poznania — ale wszyscy mieszkańcy pałacu, od krewnych aż do służby, pochłonięci byli przez troskę i zadanie przywrócenia do zdrowia tego najcenniejszego człowieka. Z poza granic Gdecza przychodziły też ciągle zapytania o przebieg choroby, listowne i telegraficzne, które nareszcie tak dokuczyły choremu, że kazał przenieść telefon z gabinetu swego do dalszych pokojów.
Trzy panie zamieniły się w pielęgniarki, prześcigając się w obsłudze chorego.
Gdy Dosia przyjechała w pierwszych dniach do Gdecza, wuj Ambroży miał maksymalną gorączkę. Rozmówił się jednak z ulubioną siostrzenicą.
— Przyjechałaś? — Czy cię kto sprowadził?
— Dali mi znać. Ale sama przyjechałam. Ja się znam na chorych. Czy wujaszek mnie wypędza?
— Ciebie, Dosieńko? — Nie. Ale masz przecie u siebie do czynienia... może gości?
— Nie mam, wuju, nie mam... Proszę nie rozmawiać, już idę sobie.
Radomicki przeprowadził ją do drzwi bladym uśmiechem.
Stara ciocia Radomicka od pierwszej chwili zasłabnięcia Ambrożego gotowała własnoręcznie ziółka i kleiki, a gdy dozór lekarski objął komendę nad dietą, czekała tylko z upragnieniem, aby jej dano coś do roboty dla kochanego Brozia. Błąkała się wpobliżu, drobna i nieznaczna, wpogotowiu nawet na posyłki, gdyż zachowała jaką taką sprawność kończyn.
Najznaczniejsze przeobrażenie uczuć i zwyczajów objawiło się w pani Weronice od czasu zachorowania męża. O zdrowego i wiecznie gdzieś z kimś zajętego mało się troszczyła; teraz roztoczenie opieki nad chorym i bezradnym wydało się jej nakazem obowiązującym, tak dalece, że spierała się o swe pierwszeństwo w czuwaniu przy nim. Ambroży patrzył na żonę zrazu wzrokiem szklanym, pytającym, następnie łagodniejszym, w miarę jak stwierdzał wyraźne dowody jej przywiązania. Znał ją, wiedział, że nie zwykła nic udawać, a nawet nie umie ukryć tego, coby należało; nie mógł zatem wątpić o pomyślnym zwrocie w usposobieniu tej niegdyś szczerze kochanej kobiety.
Istotnie Wercia wcale nie obłudnie zapaliła się do akcji ratowania męża. Od pewnego czasu zaczęła przyglądać mu się uważnie i dochodziła do przekonania, że to człowiek niepospolitej miary, a przytem wyjątkowo dla niej dobry i względny. Że podejrzewa ją o zdrożne porozumienia ze Skuminem, miała na to różne wskazówki w paru rozmowach, w ochłodzeniu jego obejścia się, a zwłaszcza w fakcie, że nigdy już o Janku nie mówi. Wie zatem coś, lecz nie czyni z tego użytku dla zadowolenia swej dumy, albo dla pomsty. Milczy owszem. To milczenie czyżby było obojętnością, czy jest szczytem delikatności i chrześcijańskiego przebaczenia?
Zastanawiała się też Wercia nad inną zaletą męża. Nie jest to młodzik, ale jeszcze mężczyzna w sile wieku. Mógłby, biorąc odwet za jej oziębłość i za postępek z Jankiem, szukać pociech w towarzystwie innej kobiety. Nigdy nie okazał nawet pozoru zmysłowego zainteresowania się inną. — Nie tak, jak Janek, który za jej szalone uczucie płaci zapomnieniem i jeszcze zwraca się z afektami do Dosi.
Serdeczna jej uraza do Skumina przemieniała się w niechęć, a uszanowanie dla Ambrożego nabierało rzewności i ciepła.
— A czyżby on jeszcze mnie kochał? — Jest tak skryty, że trudno go przeniknąć, a zapytać go o to niepodobna, gdy biedak tak chory. — W każdym razie musi wyzdrowieć — i nietylko dla mnie.
W jednej rozmowie z doktorem Flisińskim, przyjacielem domu, usłyszała szczegół diagnozy, który ją przejął osobliwym niepokojem. Doktór, po zbadaniu całego organizmu pacjenta, doszedł do spostrzeżenia, że serce i nerwy musiał on mieć dotknięte już przed zaziębieniem i zapadnięciem na grypę, z powodu jakichś niepowodzeń, zawodów, czy podrażnień. Te wady mogły się przyczynić do rozwoju choroby i teraz przeszkadzać jej szybkiemu usunięciu. — Ponieważ nie doznał żadnych niepowodzeń w ostatnich czasach, ani w interesach, ani w poszanowaniu spółobywateli, przeciwnie — zbierał pieniądze i laury — może właśnie zawody małżeńskie odbiły się na sercu i nerwach? I ona, Wercia, byłaby temu winna! Przypuszczenie to prześladowało ją teraz, jak zmora.
Od ludzkiej pamięci pałac w Gdeczu nie był pogrążony w takim smutku i szpitalnej ciszy. Ponieważ odsuwano propozycje zbytecznych odwiedzin, nie było gości, ani gwarnych zebrań. Dosię i Dymitra Chaleckiego liczono już do domowych.
Bawił tu tylko od tygodnia gość rzadszy w Gdeczu, choć bynajmniej nie obcy, bo nawet spowinowacony z całem niemal ziemiaństwem poznańskiem, ksiądz prałat Lipski. W krótkiej, dobrze skrojonej sutannie, z twarzą uśmiechniętą misternie i uprzejmie, sprawiał wrażenie raczej przyjacielskie, niż pontyfikalne. Jednak był na serjo księdzem w życiu prywatnem, towarzyskiem i publicznem. Pomimo jego pozorów eleganta i światowca, nikt go nie posądzał nawet o skryte miłostki, lub o wyzysk kapłańskiej powagi dla celów osobistych. Nazywali go liczni jego przyjaciele „świętym dobrze wychowanym“. Ambroży Radomicki cenił go bardzo za jego cnoty i zalety, a także za to, że mu prałat pomagał kapitalnie w pracach społecznych, znał się bowiem dobrze i na sprawach ekonomicznych i rzeczywiście kochał nietylko wdzięk, ale i pożytek rodzinnego kraju. Pod tym względem był prałat Lipski następcą słynnych poznańskich księży — działaczy, Wawrzyniaków i innych.
Znając dobre stosunki Ambrożego z księdzem Lipskim, ciocia Figa ściągnęła zapomocą pobożnej intrygi prałata do Gdecza, podczas gdy Ambroży był najniebezpieczniej chory. Prałat zrozumiał łatwo swą ewentualną rolę przy chorym i dał się nawet zatrzymać na święta Bożego Narodzenia. Nietylko nie zawadzał nikomu, lecz przyniósł z sobą do atmosfery miejscowej znaczną dozę spokoju, a nawet ożywienie rozmów — nic zaś z tej grozy wzniosłej, lecz ponurej, którą wprowadza do domu ciężko chorego zjawienia się księdza.
Jednak, pomimo pomnożenia towarzystwa, wszyscy chodzili na palcach, porozumiewali się cichym głosem, choćby nawet nie wpobliżu pokoju Ambrożego. Napięcie nerwów, oczekiwanie bezterminowe trwało; nie czyniono dalekich projektów i wszystko zależało od obrotu, jaki przyjmie choroba.
Na dzień wigilji Bożego Narodzenia, obchodzony zwykle w Gdeczu w licznem gronie krewnych i przyjaciół, nie doproszono tego roku nikogo. Nawet Dosia miała spędzić święta z ojcem w Radogoszczy, ale po paru porozumieniach telefonicznych została w Gdeczu. Wobec tego pan Robert doniósł, że pojedzie na święta do Golanczewskich.
Wszyscy ucieszyli się z zatrzymania panny Tolibowskiej w Gdeczu. Kochali ją już zdawna: wuj Ambroży, ciocia Figa, stary Chalecki. I prałat Lipski wyprowadził pokrewieństwo Lipskich z Tolibowskimi, aby zyskać tytuł wuja Dosi, który ona chętnie potwierdziła. W ostatnich dniach urosła też jej komitywa z Wercią.
Znalazły się raz obok siebie w bibljotece, podczas gdy lekarz dokonywał gruntownej auskultacji Ambrożego.
— Jak myślisz, Dosiu, czy on z tego wyjdzie? — pytała Wercia ze łzami w oczach.
— Wyjdzie na pewno — odpowiedziała Dosia — onby czego nie przezwyciężył!
— Tak, w rzeczach od niego zależnych. Ale walka z chorobą, z losem...? Miejmy w Bogu nadzieję.
Dosia zajrzała głęboko w oczy niewiernej żony:
— Więc ty go jeszcze kochasz?
— Teraz więcej, niż kiedykolwiek. Jaki to człowiek wielki i dobry — jaki w uczuciach swych pewny i nieodmienny! — Nie tak, jak inni.
Dosia domyśliła się łatwo, o kim mowa.
— To też innych nie warto kochać — rzekła twardo.
— Ty to mówisz, Dosiu?!
— Ja — i z doświadczenia.
Odtąd obie panie zaczęły się nawzajem przypatrywać sobie z sympatją. Obie pozostawały w stosunku uczuciowym do tych samych dwóch mężczyzn, blisko je obchodzących, — ale błyskała już nadzieja podziału między nie tych dwóch, bez rozterki osobistej i bez obrazy praw moralnych. Może Wercia będzie nareszcie żoną wuja Ambrożego, jak mu się to należy — a niech Janek będzie wolny sercem... na wszelki wypadek — myślała Dosia, altruistycznie, czy samolubnie? — w każdym razie uczciwie.
Nadciągał zmierzch 24 grudnia, pora tradycyjnej wieczerzy. Ambroży czuł się od paru dni lepiej i próbował wstawać. Oświadczył dzisiaj, że weźmie udział w wieczerzy wigilijnej, choćby nie jadł sztucznych frykasów postnych, które kuchmistrz obmyślił dla uświetnienia uczty. Gdyby nie był na niej obecny, byłaby zła wróżba na rok przyszły. Nikt tu nie był naprawdę przesądny, jednak takie mętne poczucie mieli mniej więcej wszyscy.
Gdy zaczęto nakrywać stół, z sianem pod obrusem, naczelny służący, zwany marszałkiem, był w rozpaczy. Tylko siedem nakryć! I to w takie święto! Przeszłego roku było ośmnaście... Zredukował więc stół do najmniejszych rozmiarów. Ale znowu ogrodnik przyniósł z cieplarni taką moc kwiatów i krzewów ozdobnych, że na stole niepodobna ich było zmieścić, ustawiono zatem część wazonów na bufetach i po kątach. Wyglądało to wspaniale, ale jakoś żałobnie; jadalnia przybierała pozór kaplicy przedpogrzebowej. Wercia kazała zostawić kwiaty tylko na stole, uprzątnąć zaś z innych mebli i kątów.
W sali jadalnej czekały już trzy panie, uśmiechnięty misternie ksiądz Lipski i pan Dymitr Chalecki, który uparł się przy wystąpieniu we fraku.
— Jakżeż, przepraszam pana, w dniu tak uroczystym!
Ambroży wszedł wolno, opierając się na lasce; nieopodal od niego postępował lekarz i służący.
Zasiadł na zwykłem swojem miejscu i spojrzał wesoło po obecnych. Blady był, ale oczy miał już ciekawe życia. Posypały się do niego oświadczenia, że dobrze wygląda.
Już niektórzy skosztowali zupy, gdy odezwał się Chalecki:
— Jakżeż, przepraszam państwa, czyż zarzucamy piękny zwyczaj łamania się opłatkiem? Mamy zaś dzisiaj wyjątkową sposobność wyrażenia radości z powodu powrotu do zdrowia i do biesiadnego koła uprzejmie nam panującego hrabiego i do życzenia mu długich lat życia, tak miłego sercom naszym, a potrzebnego, znaczy się, ojczyźnie.
Powstał i ciągnął ku siedzącemu panu Ambrożemu, któremu lekarz nie pozwalał jeszcze ruszać się zbyt żwawo. Ale uprzedziła Chaleckiego Wercia. Chwyciła opłatek i ze swego miejsca naprzeciwko męża podbiegła do jego krzesła, przyklękła, podając mu biały chleb święcony, a gdy go wziął i do ust zaniósł, ujęła za rękę i ucałowała ją ostentacyjnie.
Skurcz rozrzewnienia przejął obecnych. Ciocia Figa zdążyła już uronić łezkę. Ambroży zaś otoczył dłonią głowę żony i ucałował gorąco w sposób dawno nie widziany.
— Dziękuję ci, moja Werciu. Tobie również życzę zdrowia i szczęścia i zadowolenia z losu, jaki Bóg nam dał.
Inni kolejno przystępowali z życzeniami do siedzącego pana domu.
On zaś jął żartami pokrywać wewnętrzne wzruszenie:
— Otóż to zabawa! Siedzę tu, jak niedołęga, zamiast brać inicjatywę w podejmowaniu miłych gości.
Uczta ożywiła się znacznie. Chalecki jął rozpowiadać o tradycyjnych potrawach, podawanych na „wigilję“, o ich odmianach na Litwie, na Białorusi i gdzie indziej. Doktór znów oceniał te potrawy ze stanowiska higjeny: ryby są naogół zdrowym pokarmem, ale ten tarty mak, albo „kucja“ litewska z niemielonego zboża, zalanego „podsytą“, czyli rozwodnionym miodem...
Po drugiem daniu, którego zresztą nie jadł, gdyż miał swą wieczerzę specjalnie przygotowaną, Ambroży poczuł się niedobrze. Zbladł bardzo. Oświadczył, że powróci do swego pokoju, bo odwykł od stołu.
— Wy się o mnie nie kłopoczcie. Dojedźcie i dopijcie. Ze mnie i tak marny dzisiaj kompan.
Jednak cała kompanja ruszyła się od stołu. Zawołała pierwsza Dosia:
— Ja wujaszka odprowadzę!
— A nie! — zaprotestowała Wercia, ujmując męża troskliwie pod ramię — dzisiaj moja kolej.
Doktór pomógł podnieść się z krzesła Ambrożemu, który, oddalając się, wsparty na przechylonej ku niemu żonie, mówił jeszcze do gości:
— Nie troszczcie się o mnie — tyłkom się trochę zmęczył. Ale jest mi dzisiaj lepiej, nawet dużo, dużo lepiej...
Gdy znikł za drzwiami jadalni, pozostali biesiadnicy zajęli swe miejsca przy stole. Puste miejsce gospodarza sprawiało niemiłe wrażenie.
— Nie jest mu jednak tak dobrze, jak mówi — zauważył ksiądz Lipski.
— Pójdę w każdym razie zobaczyć — rzekł doktór i wstał, porzucając nawet wspaniałego łososia z rusztu, ulubioną swą potrawę.


XIX.

Skoro tylko Jan Skumin dowiedział się, że Dosia nie powróci na święta do Radogoszczy, a pan Robert ma je spędzić u Golanczewskich w Topielnie, powrócił do Warszawy, mocno zawiedziony w oczekiwaniach i obrażony w swej dumie męskiej.
Cóż u licha?! Przyjechał do Radogoszczy na wezwanie ojca panny i poprosił o jej rękę. Gdyby to nawet była tylko formalność, przecie Dosia, powiadomiona o jego obecności i oczekiwaniu, powinna była dać jakąś odpowiedź. Niechby odmówiła, jak to zdawało się być zgóry ukartowane. Ale pozostawienie sprawy nierozwiązaną, a jego, Skumina, bez odpowiedzi, było poprostu lekceważeniem.
Choroba Ambrożego tłumaczyła niejako jej postępowanie, ale bardzo niedostatecznie. Radomicki był jej ukochanym wujem, ale przecie nie ojcem, ani żadną taką osobą, o którą troska mogła być obowiązkiem zawieszającym wszelkie inne zobowiązania i formy towarzyskie. Mogła przecie przez dni kilkanaście znaleźć czas na wysłanie listu, jeżeli już nie na przyjazd do Radogoszczy w ostatnich dniach przedświątecznych, gdy wiadomości o zdrowiu Ambrożego były nieco lepsze. Czekał przecie na nią rodzony ojciec, no i konkurent nie byle jaki, z którym obejść się trzeba było choćby tylko grzecznie. Nic do niego, ani o nim w rozmowach telefonicznych — poprostu nie przyjechała; bo... wuj jeszcze bardzo chory.
— Ależ i ja chory — z tego niewytłumaczonego oczekiwania, które można było przeciąć zapomocą kilku zdań delikatnych.
— Ten nowożytny gatunek panien — myślał Skumin — w swem postępowaniu wychodzi z zasady już nie równouprawnienia, lecz nadprawnienia kobiety. Wolno jej wszystko to samo, co mężczyźnie, a należy się jeszcze nieograniczone prawo do kaprysu. Kaprys jej znosić trzeba, bo to płeć słaba i piękna, a czyny jej mieć za doniosłe i liczyć się z niemi poważnie, bo... równa jest mężczyźnie. Jest w tem spora doza absurdu. Jeżeli Dosia ma te zasady, czy narowy, to... dziękuję za taką żonę!
Wmawiał w siebie usilnie, że Dosia nie warta kochania, i starał się uczuć, że jej nie kocha.
Ale z uczuciem szło gorzej, niż z rozumowaniem. Uczucie trzeba było tłumić boleśnie, zamącić przez jakąś obcą mu robotę mózgu, rozcieńczyć choćby w pospolitych zabawach. I o to postarał się w Warszawie.
Rozszerzył znacznie koło znajomych. Miał stosunki w banku, pożyteczne dla chwytania okazji jakiegoś korzystnego obrotu pieniężnego. Miał miejsce w ministerjum spraw zagranicznych, gdzie wielu paniczów udaje z powodzeniem mężów stanu, a korzysta tymczasem z ułatwień, które też coś warte na pieniądze. Miał przyjaciół w klubie, pełnym ludzi możnych, pożytecznych jako oparcie. Jednem słowem — miał sposoby dochodzenia z nędzy do pieniędzy — a to uważał słusznie za pierwszy warunek przejścia od rzewnej sytuacji ubogiego młodzieńca do stanu „porządnego“, czyli zamożnego człowieka.
Te względy praktyczne postanowił wysunąć na pierwszy plan swych zabiegów. Zapędy miłosne, do których jednak wielką miał skłonność, trzeba tamtym podporządkować. Do takiego postanowienia znacznie przyczyniała się pora zimowa, pora uśpienia wyobraźni erotycznej, rozbudzenia zaś trzeźwego zmysłu samozachowawczego. Nie uważał już dzisiaj za zdrożne nawet małżeństwa z bogatą panną, które mu doradzali poważni a niepodejrzani przyjaciele, jak Dymitr Chalecki.
Dosia, dziedziczka ślicznej Radogoszczy, posiadała wprawdzie i ten warunek dodatni, obok zalet intelektualnych i dziwnej, ciekawej ponęty swych wdzięków wyzywających, a dziewiczych. Cóż, kiedy ona kochałaby może zawsze warunkowo, zależnie od swych manij moralizatorskich, które się czasem zmieniają w dziwaczne kaprysy. Naprzykład ta jej sroga obraza za moją historję z Wercią... Co to ją właściwie obchodzi? — Aha, krzywda Ambrożego, jej najukochańszego wuja. — To moja rzecz, mój wyrzut sumienia, który zatruwał zawsze mój romans, aż go nareszcie zerwał i zniweczył. Ale onaby chciała mieć mnie doskonałym według swego wyalembikowanego ideału, i to doskonałym od urodzenia aż do dnia dzisiejszego... — No, przepraszam! Taki, jaki byłem i jestem, ujdę jeszcze za pożądanego konkurenta u innych panien i ich rodziców. Mam nawet tego pewne dowody.
Wspominał taniec z Zosią Golanczewską, równający się miłosnemu wyznaniu panny, i uprzedzające zachowanie się jej rodziców. Zauważył też w Warszawie pewne zabiegi pozyskania go za męża dla kuzynki, księżniczki, wprawdzie niezbyt ponętnej fizycznie. „Rasa“, widoczna głównie w sztywności karku i zbyt długich, chudych nogach, dopełniona była tylko przez niezły folwark posagowy.
— Ależ ja chcę mieć żonę dla siebie! Koligacyj mam dosyć. Najmilszą ze wszystkich mi znanych jest bezwarunkowo Dosia. Tylko jej dziwaczne postępowanie świadczy, że ona nie dba o mnie.
Te zawiłe rozmyślania obsiadały go głównie, gdy był sam w swym najętym, smutnym pokoju. Szukał zatem wesołego towarzystwa. Odnalazł w Warszawie kilku młodych krewnych, dawniej tu zasiedziałych; przez nich poznał się i pokumał z licznem kołem młodzieży, niebardzo wiedzącej, co począć ze swemi rodowemi tytułami i zamgloną tradycją klasy przodującej. Ale były pośród niej zgrabne, rokujące niby coś na przyszłość chłopaki. Siadywał z nimi m ało w klubie, gdyż nie grał w karty, częściej po wielkich restauracjach albo knajpach, lub teatrzykach. Konwersacje były żywe, czasem dowcipne, stroniły od polityki i spraw społecznych, ograniczały się zazwyczaj do głównych tematów, zajmujących rozbawioną młodzież.
— Wiecie, że ta ładna Stefka z Qui pro Quo wyszła zamąż — ogłosił Tonio Granowski.
— Szkoda — odrzekł Witold Korjatowicz z udaną powagą — przerzedzają się szeregi wybitnych kokot.
— Z wielkim uszczerbkiem dla społeczeństwa — wtrącił kto inny.
— Pozostają już tylko zawodowe — no i nasze panie — dodał Granowski, największy cynik z kompanji.
— Co tam Stefka! Wyrób krajowy i niepolerowany — mówił Korjatowicz. — Spotkałem tu, w hall’u hotelow ym, pyszną Szwedkę, białą, jak śniegi, z kasztanowatemi włosami i niebieskiemi oczami — naturalnie Krystynę. Tyle o niej wiem dopiero, bo nie udało mi się jej zaczepić.
— Kiedy ją wytropisz i zaczepisz, dajże znać przyjaciołom.
— Nie głupim. Schowam ją pod korcem.
— To jej będzie niewygodnie. Zamroź ją lepiej w szampanie. Szwedka to lubi.
— Zobaczymy.
Nastąpiły inne sylwetki, szkicowo rysowane i cenione, jak jaki towar na sprzedaż. Wytrysło też kilka pieprznych anegdot. Janek Skumin słuchał z uśmiechem, ale nie dodawał nic od siebie, bo nie znał warszawskiego półświatka.
— A ty, Janku — zwrócił się Granowski do Skurnina — grasowałeś podobno cały rok w Poznańskiem. Czy są tam okazy żeńskie godne uwagi? W mieście, albo po dworach?
Już Skumin gotował się do odparcia nieznośnej plotki, kiedy zmiarkował, że Granowski nie był nigdy w Poznaniu i gada, byle go wciągnąć do rozmowy. Odrzekł zatem:
— Są różne: są i ładne.
— Są i bardzo ładne — wmieszał się Korjatowicz. — Byłem tam przeszłej zimy na paru balach. Pamiętam jedną taką pannę Dosię Tolibowską.
— Tolibowską? Co to za jedni?
— Stara szlachta, krewni Radomickich.
— Aha, jesteśmy w domu. Więc cóż ta panna?
— Śliczna, sprytna, dowcipna. Ale dziwny zlepek przeciwieństw. Będzie ci mówiła naprzykład o anatomji ludzkiego ciała z nazwami wszystkich członków pokolei.
— Tak poprostu, po naszemu? — spytał Granowski i wymówił parę nazw drastycznych.
— Dajmy na to, po łacinie. Umie trochę i po łacinie.
— Więc sawantka? Un bas bleu?
— Nie. Gada się z nią bardzo przyjemnie, jak z burszem. Ciekawa jest różnych szczegółów męskiego życia. Wypytuje czasem o rzeczy niemożliwe do odpowiedzenia. Ale wie też sporo rzeczy wcale nie panieńskich. Bawić się z nią można kapitalnie gadaniem. Ale spróbujno, naprzykład przy podawaniu futra, musnąć ustami sa nuque — nie chcę rzec po polsku: potylicę — zmierzy cię wzrokiem tak strasznym...
— Ee — przerwał Granowski — to są znane metody; rozhecować najprzód mężczyznę gadaniem, a potem mu okazać swą niezmierną wartość przez oburzenie na najlżejszą propozycję. Panienka musi być cwana.
Skumin wmieszał się nareszcie do konwersacji.
— Znam ja ją lepiej, niż wy, moi drodzy. Panna jest nowożytna, ciekawa, śmiała, ale dużej wartości moralnej. Bierze się do robót społecznych, zarządza majątkiem ziemskim ojca, którego jest jedyną spadkobierczynią...
— Al Skoro ma majątek ziemski — ozwał się znowu Granowski — to zmienia postać rzeczy. Zaczynam nabierać do niej rzetelnego przekonania.
Zmienił rozmowę, gdyż zauważył, że Skumin zbyt gorąco broni panny Tolibowskiej. Może się stara o nią?
— A powiedz, Janku — Poznań to jednak dziura?
— Jakto: dziura? — zadziwił się Skumin. — Miasto dużo czystsze, harmonijniejsze, bardziej europejskie, niż Warszawa. Naturalnie mniejsze, ale wcale nie prowincjonalne, o w szem stołeczne — stolica Wielkopolski, streszczająca cnoty i zalety tej ziemi.
— Jednak ludzie tamtejsi, o ile ich znam, są ciężcy.
— Bo są z metalu, z żelaza.
— A może dlatego, że mają ołów w siedzeniu?
Skumin lubił o rzeczach poważnych mówić poważnie, nie uśmiechnął się więc z dowcipu Granowskiego, który mówił dalej:
— Musiał cię ktoś tam w Poznaniu przekupić, Janku, że tak ich chwalisz. Przyznaj się, że kobieta?
— Ani mężczyzna, ani kobieta; całe społeczeństw o tamtejsze przekupiło mnie swą spoistością dążeń, czystością rasy, dyscypliną narodową.
— Przecie Litwinem jesteś, Janie Skuminie. Skąd ci się wziął taki patrjotyzm wielkopolski?
— To z ciebie, Toniu, Małopolanin? A Korjatowicz może się ma za Białorusina? Chyba nie, chyba wszyscy mamy jeden patrjotyzm?
— Zapewne, zapewne — ale są odmiany... obyczajowe.
Tego dnia Skumin, który szukał rozrywki od swej wewnętrznej udręki, wyniósł z rozmów w restauracji niewielką pociechę. Licho wie, jak i poco przyszło do dyskusji o charakterze Dosi. Mało sobie ważył zdania o niej Granowskiego, czy Korjatowicza, nie zawierające zresztą nic bardzo ubliżającego. Jednak jej zachowanie się wobec mężczyzn, i to mało znajomych, szerzy o niej opinję kobiety zawiłej, niezrównoważonej, jeżeli nie lekkiej. Nie jest to wcale pożądane, a w tem dużo jej winy. Poco mówić w salonie o anatomji, albo dopytywać się o tajemnice męskich zabaw nocnych?! Ona chce być wszechstronnie uświadomiona — no, to niech czyta książki, a czego w nich się nie doczyta, niech jej nauczy przyszły mąż — jeżeli to wogóle potrzebne.
Ona wogóle nie dba o opinję, ale raczej „o, to, co powiedzą“ bezpośrednio o jakimś jej wybryku, lub głośnej enuncjacji. Może to być dumne stanowisko moralne, gdy się idzie konsekwentnie i przebojem do jakiegoś chwalebnego celu, ale nie wtedy, gdy się robi heroiczne głupstwo, jak naprzykład to podstawienie siebie, zamiast Werci, w plotce o karczmie na Sołaczu. Zamiar był niewątpliwie szlachetny, ale celowość mocno wątpliwa, bo dotychczas pół Poznania wie, że była tam Wercia, nie Dosia, a tym czasem na reputacji Dosi pozostała jednak jakaś plama, tem bardziej, że ona sama przyznawała się do tej wyprawy. Przyszło jej to łatwo, gdyż właśnie dba za mało o to, „co ludzie powiedzą“.
Żeby to kobiety nowożytne, dążące do zrównania się w prawach z mężczyznami, przyswoiły sobie i męską logikę! Ale tej nie nabędą nigdy, bo ich nietylko nie pociąga, ale nawet drażni.
Mnożyły się w umyśle Skumina niezadowolenia ze słów i działań Dosi, które zbierał, niby dokumenty do wytoczenia jej procesu o rozwód z niedoszłych zaręczyn. Gdyż zaręczony nie był, odmówiony też niewyraźnie. Głupio mu było na sercu, a jednak nie przestawał myśleć o rozkoszy połączenia losów swych z nią, a nie z inną.
Od marzeń nierealnych odrywały go nietylko zabawy towarzyskie, lecz i wysiłki zebrania jakiegoś funduszu. Ze sprzedaży swych obrazków zachował prawie wszystko, bo otrzymał bezpośrednio potem miejsce w banku i pensję, wystarczającą na skromne utrzymanie. Zajęcie w ministerjum dawało mu też drobne dochody. Podwoił swój kapitalik przez nieryzykowne operacje giełdowe, wykonane za radą życzliwych kolegów. Wszystko to razem nie stanowiło majątku, było jednak ścieżką do niego, a tymczasem zasobem, wystarczającym na przeżycie choćby roku, gdyby nawet dotychczasowe źródła dochodu nie dopisały.
Zabiegi o pieniądze przychodziły Janowi trudno. Nie lubił tych zabiegów, a prawdę mówiąc, nie lubił i samych pieniędzy. Przed wojną, jako syn bogatych rodziców, miał wszystko, co się za pieniądze otrzymuje: wygodę i beztroskę; o to zaś dbał, nie o monetę. Podczas wojny jakoś jeszcze dochody z dóbr ziemskich starczyły na potrzeby rodziny, składającej się z matki Jana, wdowy, zajętej bardziej akcją społeczną i dobroczynną w Wilnie, niż administracją dóbr, — z siostry Jana, zamężnej w Kowieńszczyźnie — i z Jana. Kapitałów znaczniejszych Skuminowie nie posiadali, jak przeważna część „obszarników“ na wszystkich ziemiach polskich. Po wojnie konfiskata dóbr przez rządy Litwy niepodległej doprowadziła całą rodzinę do ruiny, okruchy zaś gotówki, okrojone jeszcze przez generalną dewaluację, musiały starczyć na utrzymanie matki i córki. Jan bez wahania odstąpił kobietom szczątki fortuny, zawarte głównie w klejnotach, zachował zaś dla siebie zaledwie kilka sprzętów i obrazów, oraz moralne prawo dziedziczenia włości pradziadowskich. To prawo było tymczasem urągowiskiem.
Tułał się z początku, oczadzony przez odmienność świata, który go otoczył, i nowość życia osobistego, które go ścisnęło. Zabrnął nareszcie w Poznańskie, gdzie trzeźwa atmosfera wzbudziła w nim przekonanie, że przedewszystkiem należy zebrać trochę pieniędzy.
Ale w człowieku przemyślanym, zdolnym i ambitnym, jakim był Skumin, budzi się na przełomie wieku młodzieńczego z dojrzałym kapitalne zagadnienie: czem ja będę w społeczeństwie, albo i w historji swego kraju? A jeżeli wybitnym czynem odznaczyć się nie zdołam, jak przynajmniej rozwinę ziarna mych naturalnych zdolności, jak użyję nabytą kulturę i erudycję, aby górować wybujalszym krzewem nad łanem mego pokolenia?..
Przed wojną jego droga życiowa była jasno wytknięta. Ojciec jego już nie żył, Jan był zatem de facto jedynym męskim opiekunem rodziny — co go uchroniło od zaciągu do wojska rosyjskiego — i dziedzicem Hołojska, oraz innych obszarów ziemskich, któremi nie zarządzał jeszcze osobiście aż do ukończenia studjów uniwersyteckich. Ale jego powołanie było ściśle określone przez dziedziczny obowiązek: miał być bogatym ziemianinem, administratorem, cywilizatorem i obrońcą ziemi; posiadał ogromne pole działalności ekonomicznej i obywatelskiej. Sroga wojna i jej skutki pozbawiły go nietylko bogactwa, lecz możliwości pięknej pracy, na którą przywykł liczyć niezawodnie.
Dzisiaj wiedział, że już nie skorzysta ze stanowiska swej rodziny, ani z odziedziczonych bogactw, bo te przepadły bezpowrotnie. A zakładałby piękne instytucje, budowałby gmachy użyteczności publicznej... To należało wykreślić nawet z dziedziny snów — ale znaleźć sobie natomiast jakiś wyższy cel życia, niż mozolne odrabianie majątku od zera.
Pragnienie szczęścia osobistego, zmysłowego, nie opuszczało go również, ale ostatnie próby pozyskania dobrej towarzyszki życia nie wiodły się. Szukać zaś żony — jużci nie wstrętnej, przyzwoitej — lecz z głównym zamiarem zdobycia jej posagu, choćby się miało najszczerszą chęć użycia go na cele najwznioślejsze — to się wydawało Skuminowi dopuszczalne, lecz ogromnie smutne.
Jedyna byłaby Dosia?.. Ale co ona sobie myśli?


XX.

Warszawa ma swój charakter wielkomiejski i przyjemny tylko na długiej linji od Belwederu do Zamku, z paru bocznemi widokami na plac i pałac Saski i na Wisłę. Po wyliczeniu na palcach kilku widoków, zbanalizowanych przez powtarzanie na pocztówkach, jak śliczne rzeczywiście Łazienki, widok na Zamek od strony Pragi, plac Teatralny, lub ładny, lecz skromny rynek Starego Miasta, po nabraniu nadziei, że Aleja 3-go Maja z wiaduktem i mostem Poniatowskiego mogą być kiedyś wspaniałe — nawet entuzjasta Warszawy przyzna, że, jak na stolicę już od lat trzystu — miasto ma charakter pospolity, będąc pozbawione arcydzieł w gmachach kościelnych i świeckich, wielkich i estetycznie obudowanych placów, perspektyw olśniewających i więznących w pamięci, jak rysy kochanych osób. Niektóre zaś ulice, nawet śródmieścia, jak zażydzona Marszałkowska, z podobnemi przecznicami, lub dzielnica Nalewek wyłącznie żydowska, pozostawiają we wspomnieniu obrazy koszmarowe.
Skumin znalazł sobie mieszkanie przy ulicy obojętnej — Żurawiej, w domu bez pretensji do architektury, ani do wyszukanej wygody. Widok z okien był na podobny dom przeciwległy, podwórze ciemne i brudne, piece dymiły, schody były wyżarte przez liczne procesje grubych butów. Mało nad tem cierpiał Skumin, uważając instynktowo ten dom za etap przejściowy w wędrówce swego życia. Tylko, ponieważ dłuższy pobyt w Warszawie wypadł mu na porę zimową, w której trudniej o świeże powietrze, dusił się w swym „familijnym“ pensjonacie i uciekał z niego pod byle pozorem. Już gmach bankowy, w którym codzienne miał zajęcie, był lepiej przewietrzony i stał przy czystszej ulicy. Zresztą wybierał się Jan często na przechadzkę, nie kierując się nigdy na ulicę Marszałkowską, lecz przez plac Trzech Krzyży wchodził w Aleję Ujazdowską, gdzie, pomimo zimy, było czyściej, a obfitość drzew nasycała powietrze lepszemi woniami, sprawiała nawet czasem niespodzianki, ubierając się w kryształową osadź, oblaną bladem słońcem.
W jeden taki piękny dzień zimowy Skumin, postępując wzdłuż parku Ujazdowskiego, zauważył, że kryty samochód zatrzymał się z pędu na jezdni i jakaś pani w bogatem futrze, po otworzeniu drzwiczek, wychyliła się, dając mu żywe znaki, aby się zbliżył.
— Pani Canevari!
Oczywiście, podszedł do drzwiczek i ukłonił się.
— Pan tutaj, hrabio? Przejazdem czy na stałe?
— Tymczasem mieszkam w Warszawie.
— Pamięta pan „mandragorę“ w Gdeczu?
— Naturalnie, że pamiętam.
— A ten pyszny stary senator żyje?
— Zapewne żyje — dawno tam nie byłem.
— Jakto? — zadziwiła się pani Berta. — Ale przedewszystkiem, co pan tu porabia w Alejach?
— Włóczę się.
— Ja także. — Siadaj pan ze mną.
Energicznym podrzutem usunęła się w prawo na siedzeniu. Skumin nie miał powodu wykręcania się, więc usiadł przy niej na lewo.
— Przejedziemy się do Łazienek. Bardzo piękne są pod szronem.
— Nie wiem tylko, czy puszczają tam samochody w zimie?
— Mam flagę włoską — widzi pan? Puszczą nas.
Pomknął samochód.
Pani Canevari nawiązała przerwaną rozmowę:
— Jakto? Nie wie pan, co się dzieje w Gdeczu?
— Wiem... zdaleka. Radomicki był bardzo chory.
— Słyszałam. A Wercia?
— Wercia zapewne pielęgnuje męża.
Lekki uśmiech przemknął po karminowych ustach pani Berty — i zmieniła konwersację.
— Ale pan? — Bardzo się cieszę ze spotkania. — Nie mógł też pan nas odwiedzić, mieszkając w Warszawie?
— Ach, pani! Nigdzie nie bywam. Pracuję w banku i w ministerjum spraw zagranicznych.
— Brawo! — to się pan zbliża do nas, do „karjery“.
— Dopiero od pięciu minut — zażartował Skumin, pochylając się zlekka ku pachnącym błamom futra pani Canevari.
Zmierzyła go spojrzeniem lwicy zalotnej, ale świadomej swej mocy.
— Nic pan na tem nie straci; mógłby nawet zyskać życzliwą pomoc. Znam dobrze cały korpus dyplomatyczny.
Skuminowi błysła myśl, bynajmniej nie zalotna, owszem praktyczna, interesowna, którą pani Berta odgadła po wyrazie jego twarzy.
— Przyjmuję we czwartki po południu — rzekła. — Spotka pan u mnie sporo dyplomatów — także i ludzi ze swego ministerjum.
— Nieomieszkam skorzystać z łaskawego zaproszenia — odrzekł Skumin, uchylając kapelusza.
Wjechali bez przeszkód do Łazienek przez bramę od Belwederu i znaleźli się na drodze klasycznego objazdu tego klejnotu, pozostałego po Stanisławie Auguście. Pałacyk, rozparty dzisiaj na matowej, bo zamarzłej szybie stawu, sztuczna ruina teatru na wyspie, zamiast pysznej zieleni letniej przybrały się dzisiaj w koronkową bieliznę, przetykaną srebrem, którą cały park był otulony. Jakby przebłysk kobiecego ciała przez bieliznę, promienie zniżonego słońca różowiły gdzie niegdzie tę powódź szronu.
— Rozkoszne gniazdko miłosne zimowe! — rzekła pani Canevari, falując nozdrzami.
— Może tam, w środku pałacyku, jeżeli jest ogień na kominku — ale tutaj, brr... zimno — odparł Skumin, zacierając ręce.
— Zmarzły panu łapki? — daj pan — niech je ogrzeję.
Ujęła go za rękę, wsunęła ją pod swe futro i oparła ją na sobie powyżej kolana. Skumin roześmiał się zmysłowo i zajrzał w jej oczy błyszczące swawolnie.
Po chwili tego komicznego ogrzewania, czując silny prąd, przenikający go cd dotknięcia bardzo kształtnego uda, Jan cofnął rękę, udając szlachetne oburzenie na siebie samego:
— Jestem pani nieskończenie wdzięczny za jej gest altruistyczny, ale nie mogę się zgodzić na ziębienie pani moją zmarzniętą łapą!
— Odejmuje mi pan okazję uczynku miłosiernego... Jak to tam jest? — „Nagiego przyodziać — głodnego nakarmić — zziębniętego ogrzać...“
— Tego ostatniego nakazu nie zauważyłem w katechizmie... I nie warto tak obdarzać mężczyzn, bo, chociaż wdzięczni, są zuchwali: chcieliby doznać wszystkich naraz uczynków miłosiernych co do ciała... A tutaj, w zamrożonym samochodzie...
— Rzeczywiście należy pan do zuchwałych — przerwała pani Berta z niebardzo groźnym gestem obrażonej.
Samochód dojeżdżał właśnie do małego pałacyku o wklęsłym froncie, skąd zwykle normalne przejażdżki zawracały do drogi powrotnej. Na schodach paru oficerów salutowało grzecznie — czy przejeżdżającą damę? — czy flagę włoską, która obiegła okrągły dziedzińczyk z nieposzlakowaną godnością?
Powrót był mniej piękny, bo już słońce zdjęło swą różową pozłotę ze szronów, zapadając głęboko za drzewa, i mniej figlarny. Zato ustalała się gorąca, przyjazna komitywa. Skumin wygadał się, że pragnie poznać personel poselstwa amerykańskiego. Pani Canevari obiecywała, że wszystko to będzie u niej w przyszły czwartek — pojutrze. Uparła się też odwieźć Skumina do jego mieszkania.
Gdy stanęli przed frontem kamienicy na Żurawiej, pani Berta zapytała z pewnem zdziwieniem:
— Tu pan mieszka?
— Tutaj — bardzo marne mieszkanie — nie udało mi się znaleźć lepszego.
— Znajdę panu — odpowiedziała, obnażając rękę z rękawiczki do ucałowania na waletę — w przyjaźni jestem przedsiębiorcza.
Jeszcze Skumin nie doszedł do drzwi swoich na trzeciem piętrze, gdy usłyszał za sobą szybką pogoń i wołanie:
— Janek! Janek!
Kryś Ramułtowski biegł za nim po schodach.
— Czy można do ciebie?
— Bardzo cię proszę.
Skoro tylko znaleźli się w pokoju Skumina, Kryś zaczął:
— Wybierałem się właśnie do ciebie, alem po obiedzie chciał się przewietrzyć w Alejach, bo dzień ładny — aż patrzę: mija mnie pyszna limuzyna, a w niej Berta z kim? — Z Jankiem! — w konwersacji niezupełnie kryminalnej, ale bardzo ożywionej. Widzę, że się nie nudzisz w Warszawie.
— Nie nudzę się, bo pracuję — odrzekł Skumin. — A pani Canevari porwała mnie do swego samochodu z Alei do Łazienek. Pierwszy raz ją widzę w Warszawie.
— No, no — już ja znam te twoje hermetyczne dyskrecje...
— Myśl sobie, co chcesz, ale ja bez koniecznej potrzeby nie kłamię.
— No dobrze. Ale przyznam ci się, że ciekaw byłem, gdzie też tak razem się wybierzecie — i jechałem za wami. Aż stanęliście przed domem, gdzie mieszkasz, a którego numeru nie byłem pewny. Przyznaj, że to opatrznościowe.
— Przyznaję. Ale powiedz mi najprzód, kiedy przyjechałeś i co wiesz o zdrowiu Ambrożego Radomickiego.
— Przyjechałem wczoraj. A w Gdeczu byłem niedawno. Ambroży jeszcze niezdrów.
— Ach, byłeś w Gdeczu? Kiedy?
— Pięć... sześć dni temu. Wiesz zapewne, że podczas świąt zachorował najgorzej?
— Nie wiem. Opowiedzże.
— Uparł się wstać na wieczerzę wigilijną, zaziębił się i dostał zapalenia płuc. Zrobił się alarm. Teraz już znowu lepiej podobno. Kiedym tam był, nie widziałem go jednak, tylko domowników: panie, Chaleckiego, doktora, księdza. — Siedzi też tam dotąd Dosia.
Skumin dowiedział się już mniej więcej wszystkiego, czego pragnął. Ale Ramułtowski przystąpił do wyznań w tonie lirycznym:
— Ta Dosia to dziwne stworzenie. Śliczna, ponętna — ale dowiedz się od niej, co ona właściwie do ciebie czuje! Raz jest miła i bliska, to znowu obca, szydercza...
— Przypuśćmy — przerwał Skumin — ale dlaczegóż się tem przejmujesz?
— Ona mnie oddawna bardzo zajmuje...
— Przecież się starasz o Mukę Golanczewską. Sam widziałem.
— To i ja widziałem w Topielnie, że zawracałeś w głowie jej siostrze, Zosi. A przecie się o nią chyba nie starasz?
Skuminowi zaczynała się cała ta rozmowa nie podobać.
— Powiedz jasno, mój drogi, do czego zmierzasz, bo nie rozumiem.
— Widzisz, Janku... Ta rzecz wynikła właśnie podczas mojej wizyty w Gdeczu. Nie dopuszczono mnie do Ambrożego, więc rozmawiałem z paniami. — Wiesz, że pani Wercia stała się najczulszą małżonką? Nie opuszcza chorego męża i on przyjmuje jej usługi z rozrzewnieniem. Poprawiły się ich stosunki do niepoznania.
— To bardzo pięknie. Cóż dalej?
— Więc ja przez parę godzin mego pobytu rozmawiałem głównie z Dosią. — Pytała mnie nawet o ciebie.
— Ach, pytała? O co?
— W jakim jesteś humorze, czy coś takiego. Odpowiedziałem: sądzę, że w najlepszym, bom go widział na imieninach w Topielnie; tańczył zawzięcie z Zosią, aż się w nim na dobre rozkochała.
— Pocóżeś to powiedział?
— Bo prawda. A cóż to może szkodzić? Panny lubią takich, w których się inne kochają beznadziejnie. Wierz mi. Co zaś do Zosi, ciągle o tobie gadała po twoim wyjeździe i zwierzała się Muce. Wiem, bom tam zabawił jeszcze dwa dni.
— Cóż ci Dosia odpowiedziała na tę arcypotrzebną rewelację?
— Rozśmiała się głośno i zawołała: A to doskonale! Zdziwiłem się, bo myślałem, że macie się ku sobie.
— Jak my się mamy ku sobie, to rzecz nasza — rzekł Skumin, zupełnie już rozdrażniony — ale zechciej mi powiedzieć, dlaczego tyle mówimy o pannie Tolibowskiej?
— Myślę, że ona cię interesuje, lub interesowała — więc chciałbym wiedzieć, jak zapatrywałbyś się na to, gdybym ja starał się o jej rękę?
— Ty?! — zawołał Skumin i zawiesił nad nim wzrok pogardliwy, nie dodając żadnego objaśnienia.
Stropił się nieco Kryś, jednak odpowiedział godnie:
— A ja. Jeżelibyś jednak miał coś przeciw temu, to powiedz.
— Nic nie mogę mieć przeciw temu, ani za tem, bo nie rozporządzam ręką panny Tolibowskiej.
— Kochany Janku! — rzekł Kryś serdecznie — wyglądasz, jakbyś się na mnie gniewał, a za co, to nie wiem. Chciałem cię poprostu zapytać, zanim posunąłbym się do jakichś projektów z Dosią.
Pomimo fizycznego wstrętu, którego nabrał nagle do Krysia, Jan nie mógł nie przyznać, że Kryś postąpił sobie względem niego uczciwie w tym wypadku. Aby zatem zatrzeć wrażenie złego humoru, rzekł:
— Zapal papierosa. Wytłumacz mi, jak ci to przyszło do głowy. Widziałem cię nieraz z Dosią, ale nigdy nie przypuszczałem tych zamiarów.
— Powiem ci szczerze: przyszło mi do głowy z nudów — z nudów nie z nią, ale z innemi. Te dawne romanse i romansiki z łatwemi paniami znudziły mnie. Przyjemne to do czasu, ale do niczego nie prowadzi. A tu minęła trzydziestka i wypada się ustatkować. Wziąłem się do panien. Ale z pannami z porządnego domu inna sprawa. Taka panna jest zwykle głupia, albo głupią udaje, i niewiadomo, co z niej jeszcze będzie. Można w paść szalenie: albo się rozwinie w jędzę, albo w kokotę, albo nudzić się z nią będzie trzeba całe życie poza miodowemi miesiącami. Może i która stanie się dobrą towarzyszką, ale zgóry niewiadomo — loterja. — Co innego z Dosią. Z tą się gada o wszystkiem, prawie jak z mężatką, i wie się zgóry, że będzie dobrą żoną, kiedy zechce. A że piękna, to się widzi, z naszą zaś wprawą, Janku, reszta łatwo się zgaduje.
Skumin słuchał tej filozofijki z uśmiechem zrazu, następnie z niesmakiem.
— Wszystko to pięknie — rzekł — ale czy przypuszczasz, że ona wyszłaby za ciebie?
— Ach, gadało się z nią o tem nieraz... lekko. W ostatnich czasach nie, bo niby oglądałem sobie Mukę... Ale teraz znowu w Gdeczu rozmawialiśmy chyba z godzinę. Wstrzymałem deklaracje stanowcze, bom się chciał najpierw z tobą rozmówić, Janku. Dlatego głównie przyjechałem do Warszawy i rad jestem, żem cię odrazu spotkał.
— Bardzo ci dziękuję — odrzekł Jan sucho. — Więc jednak zmiarkowałeś z rozmowy, że ona dba o mnie, czy przeciwnie: wcale o mnie nie dba?
— Tego nie penetrowałem. Mówiliśmy o tobie bardzo mało, niewiele więcej, niż to, co ci już powtórzyłem.
— Jednak trochę więcej?
— Nie... nic... Nic o tobie złego nie powiedziała, daję ci słowo.
Skumin wstrzymał się od dalszego wywiadu w tym kierunku, przerzucił się do badania, co mogło zajść między Dosią a Krysiem, żeby ten aż przygotowywał się do stanowczych oświadczyn.
— Skoro zatem darzysz mnie zaufaniem, powiedz, jaka była między wami rozmowa, na której opierasz swe nadzieje.
— Rozmawialiśmy tak... niby warunkowo — mówił Kryś lirycznie, jak o błogiem jakiemś marzeniu — coby to było, gdybyśmy się pobrali. — Powiedziała mi najprzód, że zapewne wcale zamąż nie wyjdzie, bo nie widzi około siebie młodzieńca, któremuby mogła zaufać. Wszystko to letkiewicze — mówiła — egoiści, szukają tylko rozkoszy własnej i wygody, nie myślą o wspólności dążeń i pracy z kobietą, tylko o jej łóżku — tak powiedziała. A kiedy protestowałem, że każdy, to jest: ja — pozbyłby się odrazu swych błędów i nałogów z miłości dla kobiety, tak pięknej i mądrej, jak ona — uśmiechnęła się bardzo ładnie, ale swoim zwyczajem zaczęła żartować: „z ciebie byłby chyba mąż... do tańca. Wyobrażam sobie Krysia, jako stałego tancerza, ale w roli obywatela kraju wyglądałby pociesznie“ — i wybuchła śmiechem.
Rozśmiał się i Skumin:
— No, to jeszcze nie widzę, abyś miał pewne szanse...
— Poczekaj. To są jej zwykłe przekomarzania. Ale gdybym się oświadczył regularnie, a ona ujrzała przed sobą piękne zadanie nawrócenia mnie na swoje tam drogi, może odpowiedziałaby inaczej. Jest między nami iskierka — to się czuje. A przytem, jest się zawsze hrabią, ma się pokaźny majątek...
— Nikt ci nie przeszkadza próbować. Człowiek z twojemi zaletami i stanowiskiem może zaryzykować nawet odkosza — odrzekł Skumin ze słabo zamaskowaną ironją.


∗             ∗

W tem, co usłyszał Skumin, nietyle go oburzał Kryś, niezły chłopiec, ale srodze banalny, ile zaczynała mu się nie podobać Dosia. Nie przyjmie ona chyba Krysia, ale wobec niego, Jana, zachowuje się niepoprawnie. Upływa już miesiąc od jego oficjalnej deklaracji, a dotychczas ani śladu odpowiedzi Dosi. Choroba Ambrożego nie tłumaczy już zgoła braku odpowiedzi.
W paplaninie Krysia jedyną pocieszającą wiadomością było nawiązanie dobrych stosunków między Ambrożym i Wercią. Skumin nie był w Gdeczu już oddawna, nie mógł zatem znać przebiegu cichego dramatu, który się tam odegrał; ale przeczuwał trafnie, że Ambroży dowiedział się o grzechu żony, przemilczał go, a teraz, skoro stwierdził żal i poprawę, przebaczył. To mi człowiek! Niedarmo imponuje on wszystkim i wszyscy go kochają — nawet Dosia.
Tylko uczucie Dosi dla Ambrożego, starszego wuja i żonatego, nie ma charakteru namiętności, jest raczej rozczulonym szacunkiem. I to uczucie byłożby dość silne, aby zagłuszyć inne porywy miłosne, młode i naturalne? — Nie — ona poprostu nie umie kochać i nie kocha.
— Ona widzi we mnie tylko odchylenia od swego moralnego ideału, ocenia mnie widać surowo, nie potrzebuje wcale mojej obecności, nie liczy się z mojem szczęściem, ani z boleścią, które to stany mej duszy kobieta czuła mogłaby odgadnąć... A z mojej strony ściganie jej marzeniem, niepewność i niedosyt nie są stanem odpowiednim dla człowieka, który musi zdobyć sobie przyszłość i rozwinąć swe zdolności. Rozmazgajam się tylko...
Arystokratyzm uczuć nie dopuszczał Jana do prób zapomnienia Dosi zapomocą oddania się innej kobiecie. Takie wybijanie klina klinem jest zawsze profanacją miłości. Dawne, choćby zbolałe, uczucie pozostaje jednak miłością; zastępcze musi być z konieczności nieszczere i traktowane jako lekarstwo.
Jedynie godziwym sposobem zapomnienia Dosi wydała się Skuminowi praca finansowa spekulacyjna na większą skalę, niż ją uprawiał dotychczas. Uznał za konieczne zrobienie majątku nie przez drobne oszczędności i ślimacze postępy, lecz przez duże, wyrozumowane operacje w spółce z fachowcami. Największem polem takich dorobków były Stany Zjednoczone Ameryki. Będąc już zapisany do ministerjum spraw zagranicznych, zaczął usilnie starać się, aby go przyłączono do polskiego poselstwa w Ameryce.
W tym zamiarze mogła mu być pomocna pani Canevari, do której wybrał się zaraz w następujący czwartek.


XXI.

W przedostatni dzień karnawału Jan Skumin przyjechał z Warszawy do Poznania i stanął w Bazarze.
Jeszcze trzy dni temu ten powrót do Poznania wydawał mu się nie do pomyślenia. Gdy jednak otrzymał w Warszawie zaproszenie na bal „Ziemiański“ do Bazaru, i to jeszcze z uprzejmym dopiskiem pani Weroniki Radomickiej, jednej z gospodyń balu, przetarł oczy, obejrzał adres i znajome pismo, poczem już bez dalszego namysłu wybrał się w podróż.
Poznań, obleczony w zimową, mniej świetną, ale czystą szatę, wydał mu się nowym z pozoru, lecz oddawna kochanym w swej treści. Nawet mróz w tem mieście był polski. Przejeżdżając, liczył pokolei znajome gmachy, czy nie uległy jakim uszkodzeniom. Nie — zachowane były wybornie i pyszniły się jeszcze wspanialej w powietrzu białem. Na placu Wolności ostatni dom wykupiony został z rąk niemieckich.
Znużony gorączką i chaosem Warszawy, Skumin witał rozkosznie atmosferę spokoju i ładu, w której dojrzewały owoce sumiennej, polskiej pracy.
Zajął pokój w Bazarze, a że zapadał wieczór, postanowił nie pokazać się znajomym, aż na sali, gdzie dzisiaj bal miał się odbyć. Bal ziemiański zgromadzi zapewne wszystkich jego znajomych. Z niektórymi spotkanie będzie trochę skomplikowane, ale w tłumie uda się lepiej.
Późno, przed samą północą, zjawił się na sali. Tłum bardzo żywy, lecz wyjątkowo wykwintny; bawili się tu między sobą panowie. Wir tańca pośrodku, i potrójny okład widzów przy ścianach utrudniał odnalezienie znajomych. Niebawem jednak Jan ujrzał Radomickich, stojących obok siebie, i zbliżył się do nich odważnie. Pani Wercia przywitała go uprzejmie, lecz spokojnie.
— Spodziewałam się, że przyjedziesz. Nie trzeba zaniedbywać przyjaciół.
Ambrożemu ukłonił się Jan trochę niżej, niż zazwyczaj, i ścisnął go mocniej za rękę.
— Przecież cię widzę na nogach i w dobrym stanie zdrowia! Nie śmiałem narzucać się wam z zapytaniami, ale miałem częste biuletyny przez innych.
— Ano, raz trzeba już było przestać chorować — odrzekł Radomicki z nieprzeniknionym, generalnym uśmiechem, jakby witał Skumina po wczorajszem z nim się rozstaniu.
Schudł sporo, włosy mu się usrebrzyły na skroniach, ale wyglądał już zdrowo i dzielnie. Raz po raz przystępował ktoś do niego z czułemi wyrazami, oglądając go we fraku, który pierwszy raz przyodział w tym roku. Niedługo pozostał Skumin wpobliżu Radomickich. Rozglądał się chciwie w tłumie. Napotkał szambelana Straszyńskiego, który mu wydeklamował piękny kompliment powitalny. Maciej Golanczewski ledwie mu się nie rzucił na szyję. Jan odpowiadał uprzejmie, ale z roztargnieniem. Przeglądał teraz wirujące pary.
— Jest! — wymówił bez głosu. — Co za ramiona! Dosia tańczyła z jakimś panem nieznajomym, nietutejszego pokroju. Jan widział ją po raz pierwszy w tualecie balowej, obnażoną trochę skromniej, niż wiele innych tancerek, lecz dostatecznie, by uwydatnić rozkosz jej ciała, które wieńczyło giętką bielą szatkę barwy morskiej. Barokowy hełm jej fryzury połyskiwał miedzią. Tańczyła płynnie, rzekłbyś poważnie, tylko oczy błękitniejące śmiały się figlarnie. Nowożytność stroju łączyła się tak harmonijnie z praurokiem niewieścim, że sprawiała wrażenie greckiego marmuru, wprawionego w taniec ostatniej mody.
— Tańcząca najada, ubrana w Paryżu — coś takiego — myślał Skumin, śmiejąc się do niej i ścigając ją oczami jaśniejącą, to znów przepadającą w barwnej zawierusze ciał i strojów. Poczuł też parę razy jej spojrzenie na sobie, zdawało się łaskawe.
Należało teraz rozstrzygnąć pytanie, jak przywitać się z Dosią. Czy przyjaźnie i serdecznie, jak dawniej? Czy w charakterze obrażonego konkurenta? — Zapał Jana do niej, ożywiony przez długą rozłąkę, i spotkanie w nowej, czarującej postaci, jakby wystawionej na kochanie, doradzał mu ponowne, stanowcze oświadczyny. — Będzie, co będzie! Ale rozsądny namysł radził inaczej: on względem niej jest bez winy, ona zaś czy ma prawo wyrzucać mu obce, dawne i już odpokutowane grzechy? — Czy zapomnienie, czy upór w dziwacznem moralizatorstwie? To najprzód należy wyjaśnić i nie dać się tyranizować przez kapryśną pannę. Przecie wczoraj jeszcze postanowił zapomnieć o niej.
Tymczasem trudny był dostęp do Dosi. Ów nieznajomy pan wodził ją jeszcze długo po sali, powoli, uroczyście, dumnie, jakby chciał poszczycić się nią przed ogółem... Gdy ją nareszcie odprowadził na miejsce, porwał ją odrazu kto inny. Nadomiar niepowodzenia natknął się Jan na Zosię Golanczewską, która przywitała go natarczywie. Niepodobna było z nią nie zatańczyć. Nie szło to tak składnie, jak w Topielnie. Panna, nie czując się na własnych śmieciach i zawiedziona w oczekiwaniu jakiegoś dalszego ciągu z Jankiem, hamowała tutaj wyrazistość swych tanecznych wyznań, on zaś okazywał pewne roztargnienie. Stało się jednak, że Skumin rozpoczął swe pląsy z Zosią, nie z inną.
Dopiero gdy muzyka urwała, Jan zbliżył się do Dosi i ukłonił się jej ceremonjalnie. Spojrzała mu w oczy pytająco, powstała z krzesła i rzekła:
— Chodźmy gdzieś dalej. Tu niepodobna rozmawiać.
Poszli do bocznej sali, bufetowej, i usiedli w kącie, wystawiając się na baczną obserwację wielu oczu. Jan nie rozpoczynał rozmowy.
— Cóż tak milczy skromnie, jak winowajca? — zaczęła Dosia wesoło.
— Czekam od miesięcy na odpowiedź pani.
Dosię przejął dotkliwie ten wyraz „pani“, już między nimi niezwykły. Zgasiła odrazu uśmiech i odrzekła niecierpliwie:
— Ach, to ten pomysł mojego ojca, żeby wymusić od pana formalną deklarację? Nigdy się na niego nie zgodziłam.
— Można było jednak coś mi dać znać.
— Przecie wuj Ambroży zachorował tak niebezpiecznie!
— Zapewne. Ale jest telefon między Gdeczem a Radogoszczą, gdzie czekałem dni dziesięć.
— I bawił się pan doskonale, pijąc z ojcem i tańcując na imieninach w Topielnie.
— Widzę, że pani dbała specjalnie o to, żebym się martwił, bo nawet gdy Ambroży już wyzdrowiał, chwała Bogu, nie dała mi o sobie najmniejszej wieści — upływa już trzeci miesiąc.
— A pan chciał, żebym mu się oświadczyła?! — zawołała Dosia ze złym błyskiem w oczach.
Jan spojrzał w te oczy wcale nie poddańczo, owszem stanowczo i wyniośle.
— Uspokójmy się, panno Dosiu. Proszę zważyć, że mnie należała się jakakolwiek odpowiedź, a gdyśmy się widzieli po raz ostatni, już strasznie dawno, tu w Bazarze, rozstaliśmy się w niejakiej... przyjaźni. Liczyłem na nią długo.
— A teraz już pan nie liczy?
— Muszę wiedzieć, co pani o mnie myśli, bo inaczej nie wiem, co mam myśleć o pani.
Algebraiczność tej odpowiedzi zastanowiła Dosię, a ton, którym przemawiał Skumin, choć ją drażnił, budził w niej raczej szacunek, niż niechęć. Przemknęło jej przez głowę sumienne zapytanie, czy Jan wobec niej co zawinił, czy tylko ona chciałaby widzieć go innym, niż jest, a raczej, niż był niegdyś, gdy się zaplątał w romans z Wercią. Ależ tamta historja minęła, została naprawiona. — jednak w umyśle kobiety — i to pięknej a pewnej siebie — od przebłysku zdrowej logiki, aż do głośnego jej wyznania, lub zastosowania jest jeszcze daleko. — Dosia zamilkła i przysłuchiwała się przez czas pewien odgłosom muzyki tanecznej, która wybuchła znowu z sąsiedniej sali. Jan rozglądał się po sali bufetowej, gdzie siedział, a raz po raz muskał spojrzeniem odurzające wykwity nieznanych mu dotąd wdzięków Dosi. Majaczyła mu w pamięci niezapomniana atmosfera jej pokoju w Radogoszczy, który zwiedził przed paru miesiącami.
Takie usposobienie obojga łagodziło sprzeczkę i skłaniało ich do wymiany jakichś przecie o sobie powiadomień.
— Jakże tam urządziłeś się... pan w Warszawie?
— Smutno urządziłem się.
— Rozumiem: ja temu mam być winną. Ale porzucając tę piłę — cóż pan tam porabia?
Znowu wyraz „piła“ rozdrażnił Skumina, gotowego już do ustępstw ze swego polemicznego tonu. Ona, widać, w dalszym ciągu lekceważy i doniosłość swych dziwactw i jego cierpienie. Odrzekł bez uśmiechu:
— Staram się myśleć praktycznie o swej przyszłości.
— Z Zosią Golanczewską? — wystrzeliła Dosia jeden ze swych niespodziewanych szmermeli konwersacyjnych.
Jan spojrzał w oczy jej uśmiechnięte przekornie.
— Tak jak pani z Krysiem Ramułtowskim — odpowiedział z podobnym uśmiechem.
Dosia nie stropiła się bynajmniej.
— Jeżeli tak, to niegroźne. — Ja mam już nowego konkurenta.
— Doprawdy? — Nie śmiem pytać o jego nazwisko.
— Widział go pan ze mną w tańcu.
— Taki elegant ogromnie z siebie zadowolony, jakby z Małopolski?
— Ten sam i oczywiście jest z pod Przemyśla. Zaraz go pan pozna, bo właśnie przychodzi tu mnie szukać. Przyrzekłam mu mazura.
Wspomniany elegant lustrował zapomocą monokla salę bufetową, a gdy dostrzegł, gdzie siedzi panna Tolibowska, posunął się do nich w tanecznych lansadach, osadził przed nią rumaka swej osoby i zawołał:
— Panno Dosiu! Nasza godzina! — zaraz dadzą sygnał do mazura.
Dopiero teraz zauważywszy, że panna siedzi obok młodzieńca godnego uwagi, przedstawił mu się:
— Hrabia Bobrkowski.
— Skumin — odrzekł tamten, podając hrabiemu dwa palce.
Bobrkowski naszkicował postawę kogutowatą, ale zajrzawszy w jasne oczy silniejszego ptaka, uspokoił się i porwał pannę Dosię do sali balowej.
Hasło mazura obudziło w całej młodzieży, nawet modernistycznej, uśpione dreszcze szlachetnego tańca. Nie chodziło tu już, jak w nowych tańcach, o karykaturę prawiecznego aktu zwierzęcego w mniej lub więcej wyrazistych podrygach i uściskach, lecz o zaloty grzeczne, estetyczne a ochocze, o pokaz wyszkolenia choreograficznego i towarzyskiego.
Istnieje podanie, że konie andaluzyjskie, przywykłe od licznych pokoleń do „hiszpańskiego kroku“, wykonywają go tradycyjnie, prawie bez ćwiczeń przygotowawczych. Polskie konie we frakach powinnyby umieć tańczyć swój tradycyjny taniec. Jednak młodzież nie umiała. Zgrabniejsi biegali mniej więcej powabnie, lecz bez właściwego charakteru; mniej zdolni naśladowali mazura ze starych obrazków humorystycznych. — Panie, mające w prawdziwym mazurze tylko zadanie posuwania się szybko i płynnie, wyprzedzając o pół kroku swego tancerza, zapomniały i tej skromnej roli, może pod wpływem nieudolnych towarzyszów. Nawet Dosia biegała bez choreograficznego sensu ze swym galicyjskim tancerzem. Jeden tylko niemłody już pułkownik ze służby rosyjskiej i piękna dama rosyjskiego pochodzenia tańczyli mazura znakomicie, według reguł sztuki. Żal było patrzeć. Pomimo te niedomagania, taniec szedł naogół hucznie i dostojnie, przenosił uczestników i widzów w mniej barbarzyńskie czasy.
Skumin stał bez pary w szeregach widzów. Przyszedł późno i nie wyrywał się wcale do tańców. Z kimżeby zresztą? Z Dosią, z którą miał najprzód do rozstrzygnięcia donioślejsze zagadnienia? Z Zosią Golanczewską, aby potwierdzić rozpowszechnione już plotki? Z wielu względów wolał wstrzymywać się od tańców.
Poczuł raptem na ramionach dwie silne dłonie, obejmujące go ztyłu. Obrócił się prawie mimowolnie, gdyż dłonie te obróciły go również i rzuciły w męskie objęcia i w pocałunki z dubeltówki.
— A tuś mi nareszcie, synku?! — wołał pan Robert Tolibowski rozpromieniony.
Oglądał go z zadowoleniem:
— Wcale grzeczny kawaler we fraku. Ale grzecznież to nie dać znać o sobie od przeszłego roku?
— Ja miałem dać znać o sobie, czy strona przeciwna? — zawołał Jan żywo.
— Przeciwna, nie przeciwna... — odrzekł Robert. — Widzę, że nie tańczysz? Chodźmy do bufetu.
W sali bufetowej, prawie opróżnionej z powodu mazura, tańczonego w przyległej, przystąpił Robert do sprawy ważnej:
— Piłeś już szampana?
— Nie piłem.
— To źle. Bal bez szampana, to jak polowanie bez prochu. — Kazimierzu! — zwrócił się do znajomego służącego — dajcie butelkę Pommery drapeau américain.
— Nic się tu nie zmieniło od przeszłego roku, ale może dlatego właśnie u ciebie się zmieniło? — przystępował Robert okólnie do sprawy jeszcze ważniejszej.
— Ja spoważniałem znacznie. Staram się dojść do jakiegoś przecie majątku.
— Chwalebnie, bardzo chwalebnie. Ale nie grasz w karty?
— Ani mi się śni. Chcę tylko rozszerzyć pole działania i możliwości zarobku. Wyjadę gdzieś daleko.
— Może do Berlina? — zapytał żywo Robert.
— Gdzież tam! Zupełnie inny mam projekt. Jestem w ministerjum spraw zagranicznych i staram się, aby mnie przyłączono do poselstwa polskiego w Stanach Zjednoczonych.
— Cóżto znowu za projekt! — skrzywił się pan Robert.
— Tam się złoto przelewa. I tam swą pracę, o ile dobra i silna, można sprzedać korzystnie.
— Powiem ci, Janku, że to jest nawet w sprzeczności z twojemi pryncypjami. Opuszczać kraj, gdzie jest tyle do roboty i taka potrzeba ludzi zdolnych — to jakoś niebardzo — deklamował pan Robert argument, chwycony nie z własnego repertuaru.
— Wyjadę przecie nie na zawsze, nie emigruję. Mogę nawet dorobić się tam i przywieźć złoto do kraju.
— A razem z niem jakąś Betsy, Dolly, lub inną Mabel amerykańską z dolarami?
— O tem nigdy nie myślałem. — Ej, Janku, z ciebie też chimeryk. Masz tu wyraźne zadania, a idziesz szukać szczęścia za morzem.
Wypił bez rozkoszy kielich szampana i zasępił się nieco. Dawnoby już przystąpił do rozmowy o córce, ale sam nie wiedział dokładnie, co ona myśli. Był znowu w Berlinie, a gdy powrócił do domu, porozumienia z córką i namowy stale mu się nie udawały.
— Czy spotkałeś tu już Radomickich? — rzekł po chwili.
— Spotkałem, rozmawiałem z nimi. Nawet Wercia przysłała mi sama zaproszenie na ten bal i dlatego przyjechałem.
— To dobrze. Czegóż chcesz więcej?
— Niczego więcej.
— A czy widziałeś Dodę? — Prawda, że pyszna suknia? Sam dopilnowałem wyboru i wykończenia.
— Bardzo ładna.
— A dopiero Doda w niej — w tej sukni, czy obok sukni — co?
— Piękna.
— Cóżto? Czyś zlodowaciał tej zimy? Czy cię spaliły na popiół oczy warszawianek, żeś tak obojętny na wdzięki dawniej wielbione?
— Nie jestem bynajmniej obojętny, tylko już nie wiem, czego się mam trzymać.
— Rozmawiałeś z nią? — Bo ja tu dopiero co wszedłem i nie widziałem.
— Rozmawiałem, alem się do niczego nie dogadał. Nie zrozumiałem dotąd, dlaczego pozostawiono mnie bez odpowiedzi na moją oficjalną prośbę i za co cierpię pokutę.
— Otóż to! — trzasnął się Robert po kolanie — ja, rodzony ojciec, jestem w takiem samem nieporozumieniu z własną córką. Chcesz, czy nie chcesz, gadaj! — ale nie pozostawiaj w zwątpieniu zacnego człowieka. Ale ona ciągle, że to nie jej pomysł, że to wymuszone oświadczyny i że ona się do tego nie chce mieszać. No, to i ja się mieszać nie będę. Taka była stale treść naszych rozmów o tej sprawie.
— To tylko dowód, że nie dba o całą sprawę, czyli o mnie — rzekł Skumin.
— Ręczę ci, że jest przeciwnie. Kobiety, nawet najlepsze, gdy są ponętne, lubią dawać susa wbok od zdrowego sensu; chcą koniecznie być trudne do wzięcia. Brzydkie są łatwe, ale nikt się na nie łasi. Otóż Doduś, dziewczynka dosyć dumna, może i słusznie, chce zapewne, żebyś ty ją jeszcze trochę pobłagał. — Sama zaś, od czasu jak powróciła z Gdecza, mało nawet zajmuje się gospodarstwem. Siedzi w domu i gada ze swojem jeziorem. Może ono wie i rozumie, czego ona chce doprawdy.
— Chciałbym wejść w porozumienie z jeziorem; możebym od niego czegoś się dowiedział — uśmiechnął się Skumin.
— Pyszna myśl! — zawołał pan Robert — zabieram cię zaraz po balu do Radogoszczy! Piwnica jeszcze nie wyschła, a jezioro powoli odtaje.
— Zbyt proste rozwiązanie, drogi Robercie — odrzekł Jan — a właściwie żadne.
Skumin poczuł silny przypływ sympatji dla ojca Dosi: jakikolwiek on tam jest, jako wartość moralna i obywatelska, sprzyja serdecznie jego związkowi z córką. W dobrym kompanie dostrzegł rysy dobrego człowieka.
— Kochany panie Robercie — rzekł — mówimy tak szczerze i poufnie, że wyznam ci jedną z mych zasad w stosunku do kobiet. Nie można się przed kobietą zbyt płaszczyć, bo zacznie po tobie deptać. Są wprawdzie kobiety, które, gdy się zdecydują kochać, kochają słodko, ulegle, zupełnie altruistycznie. Ale panna Dosia do nich nie zdaje się należeć; jest dumna i żądna panowania nad mężczyzną.
— Masz słuszność — ona i własnego ojca chciałaby wodzić na pasku.
— Ojcu to niewiele zawadza — odrzekł Jan. — Ale jej przyszły mąż... nie wiem, jak sobie z nią da radę.
— Jakto: jej przyszły mąż? Mówisz o nim, jak o kimkolwiek! — zgorszył się pan Robert.
— A no, skoro mnie nie chce, cóż mogę wiedzieć, za kogo wyjdzie. — Może za tego pana Bobrkowskiego?
— Za tego świszczypałę? Nigdy! Odmówiłbym jej ojcowskiego błogosławieństwa! Zresztą skąd wiesz, że ona ciebie nie chce? Czy ci to kiedy powiedziała?
— Nie. Ale skoro nie odpowiada na kategoryczne zapytanie...
— Kto milczy, zdaje się przyzwalać — przypomniał sobie Tolibowski łacińskie adagium.
— Nie w tym wypadku, panie Robercie.
Stwierdziwszy, że jeden o d drugiego więcej się nie dowiedzą, popijali wino.
Wtem Dosia ze swym tancerzem wtargnęli do sali bufetowej.
— Proszę sobie iść do sali balowej; mam tu do pomówienia z ojcem — rzekła Dosia do Bobrkowskiego.
Ten wyprostował się ze zdziwienia i oddalił się niepyszny.
Wtedy Dosia zwróciła się do siedzącego Skumina również nakazująco:
— Słyszał pan, że chcę rozmówić się z ojcem?
— Dodo! — zawołał Robert gniewnie. — Janek tu ze mną siedzi i nie można nim tak komenderować. Może i mnie zechcesz oddalić? — Odejdę — ale pozostaniesz sama i w tym pokoju i na świecie.
Skumin już przed chwilą powstał i udał się do sali tańców.
Wtedy Dosia, pozostawszy z ojcem na uboczu, rzekła:
— Jeżeli ojciec nie chce zupełnie odstręczyć mnie od Jana Skumina, a jego odemnie, to proszę najpokorniej nie zachęcać go do mnie w rozmowach z nim, bo to się na nic nie zda, a wszystko może popsuć.
— Nie bój się — odrzekł pan Robert zaperzony — on się już nawet nie liczy z tobą w swoich projektach na przyszłość.
— Powiedział to ojcu?
— Opowiedział o projektach, które wasz związek wyłączają.
— Cóżto za projekty?
— Daruj, lecz ci nie powiem. To może jego sekret, a przyznam się, że w twoim zatargu z nim ja muszę być po jego stronie, jako rozumniejszej i sprawiedliwszej.
— Dziękuję za sąd ojcowski — rzekła Dosia krnąbrnie.
Odeszła i przybliżyła się do Bobrkowskiego, który czekał we drzwiach sali balowej na dalsze losy swego mazura. Przemówiła do niego kilka słów, po których mina mu zrzedła, coś jakby zaprotestował, znów otrzymał słów parę, poczem skłonił się głęboko, ironicznie. Dosia powróciła do ojca.
— Cóżeś tam znowu zmalowała? — zapytał Robert.
— Powiedziałam temu panu, że jestem zmęczona i nie mogę dłużej tańczyć.
— To niby... dałaś mu odkosza?
— Odkosza od mazura. Nic innego nie było między nami. Ale teraz, dla konsekwencji, niech mnie papa wyprowadzi z balu.
— No, dobrze, moje dziecko. — Ale działasz według jakichś planów, których ani ojciec, ani konkurent, ani sam djabeł nie zrozumie.
Tolibowski z córką opuścili sale resursowe.
Skumin znalazł się na granicy dwóch sal, wpobliżu Bobrkowskiego, który dawał po sobie znaki żywego rozdrażnienia. Przystąpił do Skumina, udając przesadne ugrzecznienie:
— Może hrabia zechciałby mnie oświecić, bo jestem trochę obcy w tem towarzystwie: czy zna hrabia tę pannę, która wyszła z ojcem?
— Poznaliśmy się z panem, gdym rozmawiał z panną Tolibowską, może pan stąd wnosić, że ją znam.
— Tak — ale czy ona jest pełnoletnia?
— Zadziwia mnie ta pana ciekawość.
— Bo musi być pod czujnym dozorem ojca i... innych — tłumaczył Bobrkowski dowcipnie. — Porozmawiała z panem, następnie z ojcem i wynikło stąd, że ja pozbawiony zostałem mazura.
Skumin, miarkując zamiar wyraźnie zaczepny, wyprostował się, a przenosząc preopinanta o dobre pół głowy i patrząc mu w oczy nieprzyjemnie, odpowiedział:
— Przenikliwość panu nie dopisała. Mielibyśmy też o czem rozprawiać, pan Tolibowski i ja, o popsuciu panu mazura! Rzecz jest zupełnie obojętna. Panna na balu wystawiona jest na tańcowanie z byle kim.
— Ale tym razem tańcowała ze mną, Markiem Aurelim hrabią Bobrkowskim.
— Wątpię, aby to jej zaimponowało.
— A zatem — rzekł Bobrkowski już zaperzony — odpowiada pan za pannę Tolibowską, jak się tego spodziewałem.
— Odpowiadam — odrzekł Skumin — za siebie samego i wyraźnie: Nudzi mnie pan solennie.
Tyle było ich rozmowy.
Bobrkowski zakrzątał się po sali, Skumin pozostał na miejscu, i widział, że Bobrkowski złapał Wacia Klonowskiego, widocznie przyjaciela, i odprowadził go na stronę. Wacio nie kwapił się jakoś do przyjęcia proponowanej mu misji. Po chwili jednak obaj zaczęli wspólne poszukiwania.
Skumin zrozumiał, że mu Bobrkowski przyśle sekundantów, i pomyślał o swoich. Do poprowadzenia tak błahej sprawy wziąćby można byle kogo, jednak każda sprawa honorowa jest nietyle niebezpieczna z powodu możliwości krwawych wyników, ile ze względu na zapędiiwość, lub nieudolność sekundantów. Pustą wymianę słów nieostrożnych można rozdmuchać w pożar nienawiści, albo też sprowadzić do sromotnie głupiej awantury. Bo też i kodeks tak zwany „honorowy“, a właściwie pojedynkowy, którego używamy, jest zlepkiem najstarszych przesądów i najniedorzeczniejszych ceregieli. Tak go oceniał Skumin, choć ani myślał wyłamywać się z pod tyranji panującego kodeksu.
Rzucał więc okiem po sali, zwłaszcza po szeregach mężczyzn nie tańczących, aby zpośród nich wybrać sobie świadków, gdyby okazali się potrzebni.
Trafił na postać niespodziewaną tutaj, która uradowała go serdecznie. Pan Dymitr Chalecki, we fraku zaledwie odrobinę staroświeckim, przyglądał się, stojąc, zabawie. Jan posunął się żywo ku niemu.
— I pan senator z nami! Uczta kompletna! — skłonił się głęboko nad jego ramieniem.
— A cóż, kochany? Póki oczy patrzą, trzeba świat oglądać. Cieszę się, że cię widzę.
— Ja zaś podwójnie, bo mam pana poprosić o radę.
— Służę ci zawsze, znaczy się, póki żyję.
— Zdaje się, że będę miał zaraz pojedynek, czyli, że mnie poproszą o zadośćuczynienie, a ja na żadne ze swej strony ustępstwa się nie zgodzę.
— No? Cóż takiego? — zapytał Chalecki troskliwie.
— Możeby gdzieś na uboczu... bo tutaj w tłumie?..
— Chodźmy do bufetu.
Bufet na tym balu stawał się istotną salą obrad. Zaledwie usiedli w pustym kącie, zaczął Skumin:
— Szanowny i kochany panie senatorze! Mawiał pan często, że ma dla mnie uczucie ojcowskie.
— Bo tak i jest. Przyjacielem byłem i ojca twego, i jeszcze dziada, hrabiego marszałka.
— Więc będę się spowiadał bez wszelkich niedomówień, równie z zajścia, jak z moich intencyj.
— Słucham.
— Jest tu na balu pewien Bobrkowski.
— Poczekaj — to taka sobie szlachta z okolic Lwowa i Przemyśla.
— Właśnie. Otóż ten pan zaleca się arogancko do Dosi Tolibowskiej.
— A ona? — spytał ciekawie pan Dymitr.
— Ona zapewne drwi z niego, jak i ze wszystkich. Jednak ten pan mnie korci.
— Ha, ha! — zaśmiał się stary satyr — to ja już, przepraszam pana, miarkowałem i w Gdeczu, że czule na siebie spoglądacie. Ale jakże? Zaczepiłeś go?
— Na szczęście — nie. On sam przyczepił się do mnie i dostał odprawę. Zdarzyło się tak, że Dosia po rozmowie ze mną i z ojcem przerwała mazura, którego tańczyła z Bobrkowskim, i opuściła bal z ojcem. Czy to wynikło z rozmów, czy nie? Tego nie wiem, więc nie powiem. Ale ów fircyk galicyjski, mocno niezadowolony, przyczepił się do mnie z dowcipami takiemi: czy panna jest pełnoletnia? czy pozostaje pod stałym dozorem ojca, czy może pod moim? — Odpowiedziałem mu najniegrzeczniej, jak mogłem: więc nazwałem go byle kim i t. d. — a rozstałem się z nim, oświadczając, że mnie solennie nudzi. Teraz widzę, że on szuka sekundantów, więc i ja muszę przygotować swoich. Rozumie pan senator, że nie posuwam się do zuchwalstwa proszenia pana na sekundanta, ale proszę o radę, jak pokierować tą sprawą, która wydaje się napozór głupią, ale ma dla mnie pewną... wartość.
— Rozumiem: chcesz wpakować rywalowi kulkę?
— Tak, panie senatorze — poniżej prawego biodra.
— He, he, he — poczekaj — to jednak trzeba rozważyć.
Po krótkiem milczeniu mówił dalej:
— Rzeczywiście sprawa jest błaha, prochu nie warta. Jeżeli pragniesz ją zaostrzyć, to twoja wola. Ale są inne względy, przemawiające przeciw pojedynkowi. Ten pan Bobrkowski jest z Małopolski; gdy mu się wydarzy przygoda w Poznaniu, złożą to na karb niechęci wzajemnej dwóch ziem polskich, a ta niechęć musi być, mojem zdaniem, wykorzeniona za wszelką cenę.
— No, panie senatorze, najprzód ja jestem z Litwy, a przytem czyż Polacy z różnych dzielnic nie mogą się z sobą poczubić o sprawy prywatne?
— Mogą. Widzę, że dzielnie popierasz argumentami swą chętkę wpakowania kulki w wiadome miejsce. Więc ten wzgląd pomińmy. Jest wszelako inny, który może ci trafi do przekonania. Co na to powie panna Tolibowska i czy jej wyjdzie na pożytek awantura, w której nazwisko jej nie może pozostać ukryte?
Zadumał się trochę Skumin.
— Co do tego, jak to przyjmie Dosia — rzekł wreszcie — to, o ile ją znam, nie będzie miała mi nic do zarzucenia, żem się oburzył na krytykującego ją chłystka. A co do rozgłosu jej nazwiska — to trzeba będzie trzymać rzecz całą w ścisłej tajemnicy.
— To, przepraszam pana, nie wystarczy. Samego pojedynku nikt nie ukryje. Ale trzeba znaleźć inny powód zatargu. Symulacja w tym wypadku, znaczy się, dozwolona i trzeba ją umieścić w protokóle oraz zobowiązać do sekretu wszystkich uczestników zajścia.
— Zupełna słuszność, panie senatorze. A kiedy już tyle łaski, to możeby pan dał też pomysł do tego protokółu?
— Hm! — Wiesz co, Januk? Weź mnie na jednego z sekundantów; drugiego wymyślimy. Jeżeli przyjdzie do pojedynku, ja się wtedy cofnę od sekundowania w polu, jako za stary. Znajdziemy zastępcę. A to już rzecz drugorzędna, kto będzie nabijał i podawał pistolety.
— Panie Dymitrze! Panie senatorze! — rozrzewnił się Skumin — nie umiem wyrazić wdzięczności za takie dobrodziejstwo. Powierzam panu sprawę bez żadnych z mojej strony zastrzeżeń. W tak zaufane ręce!
— Ręce już nie te, co były. Głowa jeszcze jako tako — no i serce, przepraszam pana, dla ciebie, Januk.


XXII.

Na czwarty dzień po balu, w rozpoczętym już Wielkim Poście, Resursa była jeszcze rojna. Dzisiaj przybył jej nadzwyczajny materjał do żywych rozpraw: świeżo odbyty pojedynek Skumina z Bobrkowskim. Odbył się bardzo tajemnie i opodal od Poznania, tem bardziej więc podniecał ciekawość i gorączkował wywiady ludzi głodnych sensacji. Pojedynek w rozważnej, realnej i spokojnie czynnej ziemi Poznańskiej był już sam przez się zdarzeniem nadzwyczajnem.
Pomimo czynnych kilku stolików bridge’a, niektórzy zawodowi gracze i wujaszkowie ojczyzny zasiedli w pierwszym pokoju od wejścia, oczekując autentycznych depesz o pojedynku. Bez ich rady obeszły się zatargi i układy wstępne, bez ich udziału rozegrał się dramat. Mieli o tem wszystkiem mętne dopiero powiadomienia.
— Czy wiecie przynajmniej, kto reżyserował tę głupią sprawę? Jacy byli świadkowie? — rzucił zapytanie Chwalibowski.
Odpowiedział szambelan Starzyński:
— Bobrkowskiemu sekundował jakiś major rezerwy ze służby austrjackiej, Holtz czy Klotz, i Wacław Klonowski. Skumin miał właściwie jednego sekundanta, senatora Chaleckiego, a na placu dwóch jego zastępców, Inusia i Bolesia — naszych.
— Właśnie! — podchwycił Chwalibowski — podarł się Litwin z Galicjaninem, nabrali sobie na świadków ludzi nam obcych; dwóch tylko naszych w to się zamieszało. Ci panowie z innych dzielnic urządzają u nas awantury.
— Dajżesz pokój — zestrofował go Maciej Golanczewski. — Posprzeczali się Polacy i każdy dobrał sobie sekundantów ze swoich znajomych.
— Co w tem najoryginalniejsze — rzekł Bronisz — to wystąpienie senatora Chaleckiego w roli sekundanta.
— Przyjaciel odwieczny rodziny Skuminów — objaśniał Golanczewski.
— Tak, ale wmieszanie do sprawy poważnego starca świadczy, że sprawa nie była tak błaha, jak opowiadają.
— Z pewnością poszło o pannę Tolibowską. Ta dzika kokietka coś znowu nabroiła — odezwał się po swojemu złośliwy Chwalibowski.
— Niema o niej żadnej wzmianki w protokóle pojedynku; mówił mi jeden z senkundantów — bronił Dosi pogodny Golanczewski.
— Cóż to dowodzi! — ale w zatargu duelantów musiała grać rolę. Obaj się o nią ubiegali, a przed balem nie byli nawet znajomi.
— Słychać, że obu odmówiła — dodał Bronisz.
— Co też opowiadasz! — spierał się Golanczewski. — Mogła odmówić Bobrkowskiemu, ale nie Skuminowi. Wprawdzie zrujnowany, ale wielkie nazwisko, piękna powierzchowność i może mieć świetną przyszłość. — Taki „Jan bez Ziemi“, jak go nazwała moja żona, gotów jeszcze zostać królem.
— W Anglji, i to nie dzisiaj.
— Żart żartem, ale słyszałem, że przeznaczony jest na naszego posła w Ameryce.
— To ty, Macieju, opowiadasz niestworzone rzeczy — wmieszał się znów Chwalibowski. — Jakie zasługi wprowadziłyby go na tak wysokie stanowisko?
— W każdym razie jest w ministerjum spraw zagranicznych i został temi dniami przypisany do poselstwa amerykańskiego. To wiem.
— Jako attache, to być może, ale to tytulik bez znaczenia. Właściwie jest on attache do spódnic naszych pań.
— A dajże pokój tym starym plotkom. Już się okazały bezpodstawnemi.
— No, niezupełnie — burczał uporczywie Chwalibowski.
Zaległo na chwilę milczenie. Znów się ktoś odezwał:
— Podobno Bobrkowski ciężko ranny?
— Słyszałem, że owszem — lekko.
Znowu milczenie. Wujaszki połknęły już wszystko i nie miały nic do przeżuwania. Ani duelantów, ani nikogo ze świadków nie było dotychczas w Bazarze, choć pora była poobiednia, a pojedynek odbył się wczesnym rankiem, w okolicach Gniezna.
Nareszcie w szedł do klubu sen ator Chalecki. Nie śmiano rzucić się na niego z rozpytywaniem o pojedynek, powstano tylko na jego powitanie. Ale starzec przywitał się tylko, milcząc, z obecnymi i ciągnął do czytelni. Dopiero szambelan Straszyński zdobył się na odwagę:
— Czy nie mógłby pan senator objaśnić nam, o co poszło Skuminowi z Bobrkowskim?
— O głupstwo, przepraszam pana, panie szambelanie.
— Jednak wymieniają pana senatora, jako jednego z sekundantów?
— Zgodziłem się na tę rolę dla starej przyjaźni ze Skuminami i z ich potomkiem, Janem. Doradzałem zgodę, cofnięcie paru wyrazów, znaczy, impertynenckich. — Ale cóż? Młode koguty uparły się przy pojedynku. Wtedy rolę moją skończyłem. Na placu zastąpili mnie inni. Nie wiem nawet dotychczas o wyniku.
— Ale krąży wieść, że była to walka o rękę pan ny Dosi Tolibowskiej?
— A, uchowaj Boże! Nie było o niej mowy w materjale sporu. Zobaczycie panowie protokół; nie jest tajny.
Chalecki pociągnął do czytelni, a wujaszki ojczyzny pozostały znowu w oczekiwaniu pewniejszych wiadomości. Już zabierali się do bridge’a, gdy wpadł do Resursy Franio Gozdzki rozpromieniony, w mundurze majora rezerwy. Bez zapytań domyślili się wszyscy, że Franio czuje się w roli gońca z pod Maratonu. Jako też ogłosił:
— Wracam z pola walki!
— A ty tam co robiłeś?
— Byłem w charakterze eksperta.
— No, dobrze — opowiadaj.
— Warunki... łagodne. Jedna wymiana kul, komenda na pięć sekund, strzał między raz a trzy, dystans... podobno dwadzieścia metrów, ale było tam więcej. Stanęli obaj dobrze. Bobrek jak taki rycerz z żurnalu mód, a Janek uśmiechnięty niby przymilnie do przeciwnika, tylko oczy zdradzały mniej przyjazne zamiary. Tęgi ten Janek — zobaczycie.
— No, słuchamy.
— Zaraz po komendzie: „raz!“ Janek palnął z przyrzutu. Rozległ się na Bobrkowskim dźwięk, jakby kto uderzył w cymbał. Bobrek okręcił się w prawo i upadł. Rzuciliśmy się do niego. Wstał łatwo na nogi — i cóż się okazało?
Mówca odsapnął na mgnienie, a słuchacze naglili:
— No cóż? Okazuj!
— Kula uderzyła w pośladek, ale trafiła na srebrną papierośnicę w kieszeni. Papierośnica wydała ten dźwięk cymbaliczny.
— To niepoprawność! — zawołał Straszyński — duelanci powinni byli oddać wszystkie twarde przedmioty z kieszeni. Obowiązkiem sekundantów dopilnować tego.
— No, zapomnieli. Ale trudno też obwiniać Bobrka, żeby sobie umyślnie zafundował taką tarczę ochronną. Ochraniałby serce, pierś, ale nie tamto miejsce.
— Oczywiście — przyznali słuchacze.
— Ale teraz rzecz najciekawsza. Kiedy się uspokojono już co do śmiertelności rany, otrzymanej przez Bobrkowskiego, Skumin wyjął z kieszeni papierek i pokazał go swoim sekundantom. Zapanowała między nimi wesołość. Skumin schował papierek. Tymczasem superarbiter i sekundanci wezwali przeciwników do pojednania. Skumin wyczekał na swem stanowisku zbliżenia się Bobrkowskiego i raczył podać mu rękę.
— No, a ten papierek co zawierał?
— Skumin napisał na nim właśnie, gdzie będzie celował.
Ozwał się aprobacyjny śmiech słuchaczy.
— To mu się udało!
— A Bobrkowski co? Nie strzelił?
— Strzelił, gdy już dostał kulę i zachwiał się. Kierunku jego kuli nikt nie widział.
— A pokazano mu papierek z zapowiedzią?
— Narazie oszczędzono mu tej przyjemności.
Gozdzki pobiegł dalej ze swą wieścią. Aby jej wysłuchać, przerwano nawet bridge’a.
Wieść obiegła piorunem Bazar i całe miasto. Komizm zakończenia zajścia osłonił znacznie kwestję, z jakiego powodu strzelali się przeciwnicy.


∗             ∗

Robert pozostawał jeszcze w Poznaniu. W dniu Popielca wypadła mu jakaś „rybka“ skropiona szampanem. Wogóle atmosfera karnawałowa trwała jeszcze w mieście, choć zaprzestano tańców. — Dosia też nie wyjechała; trzymała się ze znajomymi; dziwiło ją to, że przez trzy dni po balu nie spotkała nigdzie Skumina.
Wieść o pojedynku doszła do niej w sam dzień, gdy się odbywał pod Gnieznem. Oznajmiła jej o tem Zosia Golanczewska, mocno wzruszona.
— Wyobraź sobie, Dosiu, że on tam w tej chwili wystawiony jest na śmiertelne niebezpieczeństwo. Taki piękny i miły chłopiec! Znasz go przecie?
— Znam — odrzekła Dosia, blednąc. — Może Bóg go ocali.
Opuściła zaraz Zosię i pobiegła do swego pokoju hotelowego. Pierwszą jej myślą było siąść do pociągu i polecieć do Gniezna. Pojedynkowi nie przeszkodzi, ale w razie nieszczęśliwej przygody Janka, stanie pierwsza do jego pielęgnowania.
Ale zdrowy rozsądek odwiódł ją od tego zamiaru. Była jedenasta przed południem. Pojedynek już się chyba odbył, a gdyby Janek był ranny, odwieźliby go z pewnością do Poznania.
Rzuciła się na klęczki i modliła się.
Modliła się o ocalenie Janka nie dla siebie, jak jej się zdawało, ale prosiła Boga, żeby go ocalił dlatego, że to człowiek dobry, szlachetny i potrzebny na ziemi naszej.
Odpuściła mu odrazu wszystkie winy, za które go strofowała i karała. Wyznała Bogu i sobie, że nie miała prawa tak go sądzić i karać, zwłaszcza, że on grzechy swe, nie przeciw niej popełnione, porzucił i naprawił. Prosiła jego, Jana, przez płomienne, dalekonośne błaganie, aby jej przebaczył winy pychy i przekory i aby ją jeszcze kochał.
Wstąpiła w nią niejaka otucha, ale nie ustała gorączka oczekiwania. Pragnęła dowiedzieć się jak najrychlej o wyniku pojedynku, lecz wystrzegała się okazania przed ludźmi swego niepokoju, który ujawniłby jej gorące, bezwarunkowe już uczucie dla Jana. Nietylko bowiem nie była z nim zaręczona, ale nie miała pewności, czy on chce tych zaręczyn. Ostatnia z nim rozmowa nie wróżyła tego. Czyżby ona, przez swą dumę dziewiczą, graniczącą z pychą, przez swą samowolę, graniczącą z kaprysem i dziwactwem, odsunęła od siebie jedynego człowieka, który jej się naprawdę podoba, z ducha i postaci, którego naprawdę kocha?
Krążyła po Bazarze i po mieście, nasłuchując raczej, niż zapytując o wieści.
Zaraz po południu przyszła pewna wiadomość, że pojedynek odbył się, że Skumin zdrów, a Bobrkowski ranny niegroźnie. Dosia powróciła do swego pokoju i znowu uklękła, dziękując Bogu, że wysłuchał główną jej prośbę. Teraz od niej samej zależało, aby Jan się do niej nawrócił. Uczyni w tym celu wszystko, co będzie mogła.
Około szóstej wieczorem usłyszała mocne, triumfalne pukanie do drzwi swego pokoju. Wszedł pan Robert.
— No, córuchno, wybrałaś sobie godnego rycerza! Janek spisał się w tym pojedynku, jak dawna młodzież rycerska. Chcąc odpędzić od siebie rywala, nie chciał go zamordować, lecz dać mu nogą... gdzieś. A żeby gest był wytworniejszy, dał mu tam — kulą.
Dosia uśmiechnęła się przez cisnące się jej do oczu łzy szczęścia.
— Ale jakże, jakże to było?
Pan Robert opowiedział ze szczegółami wiadomości, świeżo otrzymane od jednego z sekundantów, Inusia, który powrócił z Gniezna do Poznania. Dodał od siebie sporo ornamentów rzeczowych i stylowych, nie zmieniających jednak istoty zajścia, które w całości wypadło na chwałę Skumina. Aż gdy doszedł do efektu kartki, napisanej przez Janka przed pojedynkiem, powtórzył napis na kartce dokładnie, z końcowym wyrazem drastycznym, tyle tylko czyniąc ustępstwa dla uszu panny, że wyraz ten wymówił przyciszonym głosem.
Dosia śmiała się głośno, nieco spazmatycznie.
— Teraz — kończył pan Robert — nie masz już chyba wątpliwości co do Janka i odpowiesz należycie na jego deklarację uczuć, których dał okazałe dowody.
— Dobrze — odpowiedziała Dosia przekonana — ale gdzież on jest?
Zachłysnął się trochę pan Robert:
— No... jest tu gdzieś... zapewne powrócił.
— Tego nawet papuś nie wie!
— Chodźmy zapytać portjera — zerwał się Robert energicznie.
Skoro tylko znaleźli się przy loży portjera, zagadnął Robert:
— Panie Paczkowski, czy hrabia Skumin jest na górze? Paczkowski ogarnął wzrokiem biegłego wywiadowcy ojca i córkę, dodał błyskawicznie parę punktów do swego wszechstronnego powiadomienia, poczem odrzekł z uroczystem uszanowaniem:
— Pan hrabia Skumin wyjechał już od nas do Warszawy.
— Jak to: do Warszawy? — Do Gniezna...
— Może do Gniezna. Ale zabrał swe rzeczy i zwolnił numer.
Niepodobna było wypytywać portjera o więcej.
Ojciec z córką odeszli zaniepokojeni. Zorza szczęśliwej przyszłości, opromieniająca zajście pojedynkowe, zaćmiła się. Pan Robert poszedł szukać potwierdzenia wiadomości o wyjeździe Skumina do Warszawy.
Gdy je znalazł w zgodnem oświadczeniu sekundantów, którzy widzieli Jana wsiadającego do wagonu warszawskiego w Gnieźnie, powrócił do córki, z trudem nadrabiając miną.
— Nic to takiego, córuchno. On ma już dużo interesów w Warszawie: bank — ministerjum — poselstwo amerykańskie. — Załatwi się tam i powróci do nas.
— Tymczasem my powracajmy do Radogoszczy — dobrze? — zaproponowała Dosia.
— Jedźmy — zgodził się Robert — trudno tu nawet przyjmować gratulacje, gdy nic jeszcze nie ustalono.
— Albo gdy wszystko przepadło — dodała Dosia z rozpaczliwym wyrazem twarzy.
— Ee, co znowu. Doduś! Teraz wszystko zależy od ciebie, a tobie zabrakłoby energji i odwagi?


XXIII.

Początek wiosny kalendarzowej, przy schyłku marca, był tego roku smutny i przekorny pragnieniom ludzi, wyczekujących odrodzenia przyrody. Po fałszywym uśmiechu wiosny w lutym, rychło obumarłym, nastąpił istny powrót zimy, zgniłej i wietrznej. W początku kwietnia zdarzyły się mrozy tak silne, że jezioro w Radogoszczy, które już było odtajało, pokryło się na nowo szklistą powłoką lodu. Dosia nie miała już nawet pociechy ze swego jeziora, rozbudzonego niedawno do odżycia, okolonego już nieśmiałą zielenią po brzegach i jasno-zielonemi świeczkami na ciemniejszej choinie przybrzeżnej. Powrotna fala śmiertelnego smętku była nieznośniejsza od pierwszej, regularnie zimowej.
Drugi miesiąc przeżywała Dosia w oczekiwaniu, przechodzącem już czasem w zwątpienie o możliwości szczęścia w tym roku. Wiosna opóźniała się leniwie i w sercu nagromadzone kiełki, niecierpliwe do rozkwitu, czekały boleśnie na ożywcze słońce. — Skumin od czasu owego pojedynku i wyjazdu do Warszawy nie dawał znaku życia.
Choć nie opuściła przygotowań i dozoru robót wiosennych w gospodarstwie, Dosia sprawowała te zadania mechanicznie, z obowiązku, bez zwykłego zadowolenia. Rozmowy z ojcem nie uśmierzały jej wewnętrznej rozterki i tęsknoty. Właściwie była z nim w zgodzie teraz co do wadliwego przeprowadzenia sprawy zaręczyn z Jankiem i poczuwała się do winy, ale ciężko jej było do niej się przyznać. Ani ojciec też, ani ona, nie umieli wymyślić narazie sposobu nawiązania serdecznego zbliżenia ze Skuminem. Niepodobna było obecnie, po tylu miesiącach i po widzeniu się osobistem z Jankiem, odpowiadać przychylnie na przedawnione oświadczyny, a tem bardziej brać asumpt z pojedynku dla wyrażenia mu swych uczuć. — Czy przytem on strzelał się z Bobrkowskim z miłości dla niej?? Może tylko dla dogodzenia swej fantazji, lub dumie pogardzonego konkurenta??
Na dobitkę zauważyła Dosia z żalem, że ojciec okazywał już znużenie z powodu zagmatwania i przewlekłości sytuacji i osłabł w zapale do wymarzonego zięcia.
— Nie chce ciebie i nas — mówił — to i my go nie chcemy. Mamy duży wybór.
Dosia nie odpowiadała: „ten, albo żaden“, bo tak pokorne wyznanie nie przeszłoby jej przez usta.
Gdy zaś w połowie kwietnia pan Robert oświadczył, że zdrowie jego wymaga porady zagranicznych lekarzy, i wybierał się znowu w podróż, Dosia zapowiedziała, że pojedzie do Gdecza, do wuja Ambrożego, gdyż Gdecz leży na wysokich, suchych gruntach, a wiosna nad jeziorem naprowadza na nią malarję. Zadziwił się pan Robert, który wiedział, że Dosia urodziła się nad tem jeziorem, kwitnie zdrowo przy niem i kocha je nieodmiennie, ale zrozumiał, że córka ucieka od samotności i od ciężkich w niej myśli, więc zamiar wyjazdu pochwalił. Gospodarstwo nie pierwszy raz pozostanie chwilowo bez nadzoru właścicieli.
W Gdeczu natrafiła Dosia na rozpływanie się zjazdu ziemian, który pan Ambroży zgromadził dla dalszego popierania swych zdawna przedsięwziętych zamierzeń. Sesje już się skończyły, ale kilku uczestników ociągało się z wyjazdem dla rozkoszy przebywania w tem ognisku ziemiańskiem, pośród pięknie zorganizowanego życia, któremu nadciągająca wiosna dodawała nadziejnych i radosnych prądów. Coś, niby generalne szczęście, czuć było w powietrzu. Do tej błogiej atmosfery przyczyniał się dobór towarzystwa i zharmonizowanie dążeń; przyczyniał się kapitalnie panujący tu spokój sumień.
Dosia dostrzegła odrazu doniosłe przeobrażenia, które zaszły w humorach i w samopoczuciu, zwłaszcza gospodarzy domu. Składali parę małżeńską dobraną. Ambroży odmłodniał pozornie, pomimo, że posiwiał na skroniach; Wercia, zachowując swój urok kobiecy, znacznie spoważniała. Porozumiewali się ciągle, głośno, lub pocichu, w sprawach domowych, a zapewne i uczuciowych.
Ogarnęło Dosię ciepło wyrozumiałej przyjaźni, którego jej zatroskana dusza bardzo potrzebowała. Ambroży, Wercia, ciocia Figa, stary Chalecki uradowali się naprawdę z jej przyjazdu. Przyjął ją też serdecznie ksiądz prałat Lipski, który uczestniczył w obradach ziemian, jako również właściciel folwarku, a teraz pozostał na parę dni w Gdeczu, ściślej jeszcze zaprzyjaźniony z całym domem po swym dłuższym pobycie podczas niebezpiecznych dni Ambrożego.
Dosia trzymała się z Wercią, jedyną młodą kobietą w towarzystwie, dawną znajomą, ale dzisiaj nową i zaciekawiającą. Jej z gruntu poprawiony stosunek do męża budził w Dosi żywą sympatję i szacunek.
— Widzę, Werciu, że dobrze się tu dzieje.
— Dobrze, Dosiu; spokojnie i z jasnym widokiem na przyszłość.
— Nie mogę tego powiedzieć o sobie — westchnęła Dosia.
— Rozumiem. Wszystkie twoje projekty są w zawieszeniu?
— Ach, projekty! Niema nawet projektów — rzekła i zamilkła.
— Dosieńko! — Tyle już o sobie wiemy nawzajem — nic sobie złego nie uczyniłyśmy. — Mówmy z sobą, jak siostry — odezwała się Wercia serdecznie.
Pierwszy chyba raz w życiu ucałowały się te dwie ufnie i naprawdę przyjaźnie.
— Więc powiedz, jak stoi ta sprawa twoich zaręczyn?
— Mówię ci zupełnie szczerze, Werciu; nie jestem zaręczona.
— Dlaczego?
— To cały dramat — i głupi. Głupi z mojej strony. Ale powiedz mi najprzód, Werciu, czy ty jeszcze dbasz o niego?
— Czy dbam? — to trudno powiedzieć. Nie mam do niego urazy. Mnie poniosło do marzeń niezdrowych, których teraz żałuję. On był względem mnie szczery i lojalny. Nasze porozumienie nie miało dobrej przyszłości. A że się Janek prędko odsunął ode mnie, za to mu dzisiaj wdzięczna jestem. Gdyby nie to i gdybym nie miała tak szlachetnego i kochanego męża, mógłby mi był Janek złamać życie i popsuć zupełnie ten spokój, który ci się dzisiaj u nas tak podoba.
Pomimo palącej ciekawości, Dosia nie zdecydowała się na badanie Werci, jak to ona pogodziła miłość i szacunek dla męża z romansem z Jankiem. Bo że był to romans regularny, nie miała wątpliwości. Zamyśliła się tylko nad tym problematem, aż przerwała jej zadumę Wercia:
— Powiedz zatem, dlaczego nie doszło dotychczas do waszych zaręczyn? — Nie kochasz go?
— Czy ja wiem — uśmiechnęła się Dosia blado. — A szczególniej nie wiem, co on teraz o mnie myśli. Bo, widzisz, było tak...
Opowiedziała pokrótce, ale szczerze, historję wymuszonych przez ojca oświadczyn, na które nigdy nie odpowiedziała; rozmowę na balu ziemiańskim; zatarg z Bobrkowskim, pojedynek i po nim niewytłumaczone długie milczenie Skumina, niby odwet za jej milczenie.
Wercia wysłuchała wszystkiego ze skupioną uwagą. Nie krytykowała nic ze stanowiska moralnego, bo też i nie było tu wiele do zarzucenia; rzecz brała praktycznie.
— Jeżeli chcesz wyjść za niego — rzekła wreszcie — to trzeba go do tego zmusić.
— Jakimże to sposobem?
— Moja Dosiu! Kobiety piękne, jak my — możemy to sobie przyznać — mają takie sposoby z mężczyzną, o którym wiedzą na pewno, że jest pod silnym urokiem ich zmysłowego powabu.
— Więc jakże? Mam mu się rzucić na szyję?! — zawołała Dosia z przestrachem raczej, niż z oburzeniem.
— Ano — tak to się robi, oczywiście z człowiekiem kochanym i godnym zaufania.
— Ja tego nie potrafię!
— Jeżeli nie potrafisz, to musisz szukać innego sposobu. Narazie nie przychodzi mi inny do głowy.
Rozmowa ta uwięzła w pamięci Dosi. Pomyślała, że Wercia tym właśnie radykalnym sposobem musiała przyciągnąć do siebie Janka. Tylko oni oboje nie mieli do tego prawa. — Ale ona, Dosia z Jankiem, wolna z wolnym? — Jedynie duma wstrzymywała ją od takiego kroku; wstrętu do oddania się Jankowi nie czuła wcale.
Wogóle Dosia znalazła w Gdeczu duże zainteresowanie do projektu jej małżeństwa z Janem Skuminem. Już i ciocia Figa wypytywała ją troskliwie, jak ta sprawa stoi — i senator Chalecki dogadywał jej przyjaźnie:
— Jakże to pani nagrodziła, czy skarciła piękny gest swego rycerza, który spółzawodnika aż kulą od Niej odpędził z narażeniem własnego życia.
— Mówiono mi — odparła Dosia — że gdy zapytano pana senatora, czy Skumin bił się z Bobrkowskim o moją rękę, odpowiedział pan, że mowy o mnie nie było w całym ich zatargu?
— Rzeczywiście układałem protokół, w którym ani słowa o pani nie wspomniano. Wydało mi się to stosowne, gdyż nie znałem zapatrywania pani na sprawę, a raczej na pomienionego rycerza.
— A pan senator jak się na niego zapatruje?
Chalecki zmienił lekki ton rozmowy na poważny, prawie uroczysty:
— Jest to chyba najdzielniejszy i najlepiej obiecujący człowiek, jakiego spotkałem wśród młodego pokolenia — a ja, przepraszam panią, patrzę jeszcze dobrze i kocham młodzież.
Dosia nagrodziła starego przyjaciela bardzo pięknem spojrzeniem.
Znowu prałat Lipski zaczepiał ją wesoło:
— Kiedyż ślub Dosi? Mam nadzieję, że znajdę się na nim, choć w asyście?
— Nie ode mnie to zależy — odpowiedziała Dosia.
— A od kogoż naprzykład?
— Chyba od Pana Boga.
— To w każdym razie. Chcesz, abym się na tę intencję pomodlił?
— Bardzo proszę wuja prałata.
Wszystkie te objawy sympatji dla niej i dla Jana głaskały Dosię po sercu i samym swym zgodnym chórem zagłuszały ciężkie wątpienie o zamiarach Jana. Jednego wszelako brak jej było zdania, o które dbała najbardziej — zdania wuja Ambrożego. Ten nie potrącił dotychczas w rozmowie z nią o małżeństwo ze Skuminem.
Maj nadszedł i pogoda zaczynała być rozmarzająca. W parku zielone zamglenie ogarniało codzień gęściej drzewa i krzaki, pączki bzów rozwierały się w wiązanki wesołych dziobków, a lepkie pąki kasztanów w wielkopalczaste rozkrzewienia; niektóre gałęzie drzew okryły się powodzią złotawych szczoteczek. Poetyczna mgła czepiała się wysokich porostów, a proza traw rozsiadła się już szeroko przy ziemi. Szemrało powietrze głosami ptasząt i brzęczeniem żuków, a z za parku dochodziły rozochocone rżenia koni. Na dróżkach parkowych szare ptaszki poskakiwały radośnie, dziwiąc się odnowionemu światu, a wysoko przepływał ptak wielki, niby goniec od najjaśniejszego słońca.
Ranek był tak pociągający do swych wdzięków, gadań i woni, że ksiądz prałat Lipski przymknął swój brewjarz, który odmawiał ambulando, i schylił się do niskiego gaiku liści konwaljowych, który wytrysnął w cieniu wielkich drzew, dostrzegł pierwsze źdźbło konwalji, zerwał je, powąchał i założył niem kartę brewjarza. Niepodobna było tutaj modlić się do Boga łacińskiemi zwrotkami psalmu, skoro cały świat cześć Mu oddawał żywą mową zachwytu nad Jego stworzeniem.
Nawet pan Ambroży, przeciw swemu zwyczajowi, poszedł popróżnować w parku, aby zażyć rozkosznego wiosennego ranka. Gdy spostrzegła to Dosia, wybiegła za nim.
— Nareszcie łapię wujaszka niezajętego „sprawami“ — łapię go dla siebie — rzekła przymilnie, czepiając się jego ramienia.
— Tak, moja mała, nie masz tu młodzieży do zabawy.
— Niecierpię młodzieży.
— No, no, nie opowiadaj. Kręci się koło ciebie kilku; żebyś ich niecierpiała, nie kręciliby się.
— Wszystkich odpędziłam — oprócz jednego. — Ale i do tego nie mam przekonania.
Uśmiechnięty dotychczas Radomicki zapytał poważnie, lecz zupełnie swobodnie:
— Mówisz zapewne o Janku Skuminie?
— Tak, wuju. — Ale to człowiek niezrozumiały dla mnie, albo lekkoduch. — Zaleca się to do Zosi Golanczewskiej, to znów daje się swatać z jakąś bogatą kuzynką. — Tak mi z paru stron opowiadano.
— Nie sądzę, aby to była prawda — odrzekł Ambroży. — Przystojny chłopiec, z dobrem nazwiskiem, inteligentny, coś tam z poezją ma do czynienia... Kobiety lgną do niego. W większości teraźniejszych flirtów, niewinnych czy grzesznych, kobiety biorą inicjatywę. Nie uniewinnia to mężczyzny, ani go rozgrzesza, ale stanowi silną pokusę, której tylko bardzo sumienny i wytrawny mężczyzna potrafi się oprzeć. — Młodzieniec zwykle ulega.
Dosia zadała sobie w myśli pytanie, czy wuj nie mówi o własnej żonie?! — Pośpiesznie zwróciła konwersację:
— Gdyby mu już darować flirty, pozostaje inna jego właściwość: jest ogromnie pyszny.
— Pyszny? — Względem ciebie? — Tego już nie rozumiem. — Jest dumny, ale tej zalety nie trzeba mieszać z grzechem pychy.
— No, może być. Ale to właśnie niech mi wujaszek kochany wyjaśni. Ojciec mój zakochał się poprostu w Janku Skuminie i różnemi zabiegami zmusił go prawie do oświadczenia się oficjalnego o moją rękę. To mi wcale nie dogadzało wówczas — byłam na niego obrażona z powodu jego postępowania. Przyjechał do Radogoszczy, a wtedy właśnie wujaszek zachorował i przyjechał do Gdecza...
— To wiem — przerwał Radomicki — opowiedziano mi po chorobie. Skumin czekał podobno długo na twoją odpowiedź. — Ale cóż potem?
— Potem... nic się nie stało. Nie odpowiedziałam wcale.
— To niezbyt uprzejmie.
— Dlatego też on się na mnie obraził. Kiedyśmy się spotkali na balu ziemiańskim w Poznaniu, zrobił mi nawet prawdziwą przykrość: zaczął mówić do mnie „pani“, kiedy przedtem mówiliśmy sobie „ty“.
— Dosieńko! — daruj uwagę życzliwemu ci wujowi: w rozważaniach nie nadawaj zbytniej wagi drobiazgom, bo się zmylisz w rozważaniu i ocenisz fałszywie człowieka, lub sytuację. A jest to pospolitym błędem rozumowania kobiet.
— To można łatwo naprawić przy następnem spotkaniu. Ale on się naprawdę obraził.
— Miał przecie pojedynek z Bobrkowskim, jak powiadają, o ciebie, czy tam w twojej obronie. Nie powiem, aby mi ten rodzaj bohaterstwa imponował, jednak ty mu tego nie wzięłaś za złe?
— Ani trochę! Owszem, bardzo mi się to podobało.
— Więc skądże wnosisz, że jest na ciebie obrażony, kiedy tak gorliwie cię broni i stara się ci przypodobać?
— Tak i ja myślałam przez parę godzin, ale po pojedynku zaraz wyjechał, nie pożegnawszy się ze mną, i od tego czasu, już znowu dwa miesiące, wcale się do mnie nie odezwał!
— Teraz on zatem kaprysi, jak ty poprzednio? Nie spodziewałem się tego po nim.
— O nie, wujaszku, on nie kaprysi. On się zapewne zraził do mnie z powodu moich... niekonsekwencyj. On pracuje, chce zebrać jaki taki majątek, aby niczyjej nie potrzebować łaski. Idzie to powoli tymczasem, więc przemyśla o szerszych polach działania. Wszystko to nic mu nie ubliża, ale — niech sobie wuj wyobrazi: on chce wyjechać do Ameryki!
Przy ostatnich wyrazach oczy Dosi zaszły łzami. Radomicki wpatrzył się w nią z głębokiem spółczuciem:
— Więc ty go jednak naprawdę kochasz?
— Zdaje się, że tak, wujaszku. Tylko nie wiem, co z tem wszystkiem począć. I nie wiem, czy on...?
Zamyślił się Radomicki.
— To trzeba sprawdzić — rozplątać, lub mocno związać. — Musicie się gdzieś spotkać. — Sprowadzić go do Gdecza nie mogę, bo mam ważne... wyjazdy temi czasy. Ale da się to przecie jakoś urządzić.
Po chwili odezwał się znowu:
— Przychodzi mi myśl.
— Prałat jedzie od nas do Warszawy. Zna przecie Skumina; mógłby mu coś pożytecznego powiedzieć. A to człowiek pewny i kawał dyplomaty. Poproś go — dla ciebie pewno to uczyni, bo on się w tobie też kocha.
— Co też wujaszek wygaduje! I kto mnie wogóle naprawdę kocha, oprócz wuja? Za wuja wyszłabym odrazu, gdyby mnie chciał i gdyby był wolny. Niema takich między moimi wielbicielami.
Chwyciła i ucałowała rękę Ambrożego, a on ją w przychyloną głowę. Żart bardzo był podobny do miłosnego rozrzewnienia.
Ambroży przeszedł kilkanaście kroków w milczeniu, nie pozwalając sobie spojrzeć na Dosię. Pod przymrużonemi powiekami ukrywał jakieś widzenie szczęścia ogromnie ponętne, ale według jego logiki i poczucia obowiązku zakazane — zatem nieziszczalne. Odepchnął je szybko od siebie i powrócił do roli serdecznie życzliwego wuja.
— Twój Janek — rzekł po chwili — zdaje się być wart ciebie. Bywał on może słaby w oporze przeciw zmysłowym pokusom, ale zachował sumienie i serce szlachetne. I przeciw tobie nigdy chyba nie zawinił.
Dosia zamilkła, pełna uwielbienia dla kochanego wuja.


XXIV.

Dzień majowy roziskrzył się nad jeziorem Radogoskiem jakby na pokaz całego splendoru wiosny. Rzadkiemu błękitowi nieba odpowiadała fala tęgim, szafirowym dreszczem od skraju, na który kładł się cień wysokiego boru długim przybrzeżnym zalewem. Reszta wodnego zwierciadła przepojona była jasnością metalową, drżącą tu bliżej i błękitniejącą, tam dalej zaś, aż po krańce wzroku, jezioro przerzynało kraj samym blaskiem gładkim i cichym.
Od brzegu parkowego, gdzie siedziała Dosia na ławeczce, jezioro ciągnęło w dal rozpromienioną.
Pobliże nie było mniej radosne. Zielony maj zawziął się już na trawnikach i krzakach, wiał tym zapachem młodości ziemi, niecierpliwym i obiecującym, nad który niema w przyrodzie w oni rozkoszniejszej. Szał lata, lubieżność upałów nie dotrzymują obietnic sercom wybujałym w pragnieniach. W szale tkwi zawsze niepokój, w dosycie zmysłów czai się przesyt. Jedyna wiosna utrzymuje w sercach długie złudzenie szczęśliwości niezamąconej.
Nastrojowi serca Dosi odpowiadały pokrzyki czajek, dolatujące od łąkowego gdzieś brzegu:
— Pii-uit! — pii-uit!
Urywane, radosne sygnały, zwiastujące zbliżanie się szczęścia.
— Tym razem — myślała Dosia — nie może być inaczej, jak dobrze. Skoro przyjeżdżają Janek z prałatem, to jużci nie aby mi zwiastować jaką katastrofę. Katastrofę ja zawsze sprowadzałam przez moje zachowanie się. Ale teraz już nigdy, nigdy! — Co on był winien w stosunku do mnie, ten kochany, i dlaczego taka byłam niedobra dla niego? — Trzeba mu zaraz zapłacić za jego udrękę — zapłacić po królewsku!
Wyobrażała sobie następnie, jak to będzie, gdy przyjadą.
— Czy Skumin poprosi ponownie ojca o moją rękę, czy uczyni to prałat w jego imieniu? — W każdym razie trzeba będzie zgodzić się odrazu. Ale jaka szkoda, że Janek nie miał przeczucia, aby przyjechać sam do mnie! Nie mógł wprawdzie przewidzieć, jak go przyjmę... Znowu moje dawne winy. Ja się z nim przecie muszę domówić do głębi, do wszystkiego, co jest między nami niedomówione. A przy tych świadkach... Wprawdzie wuj prałat jest bardzo miły i życzliwy naszemu związkowi. Jak on się zapalił już w Gdeczu do swojej misji sprowadzenia Janka do Radogoszczy! — No i dzisiaj przyprowadza go — musiał mu już oświadczyć, że go przyjmę, bom go do tego upoważniła. — Ojciec też nie ma najmniejszej wątpliwości co do oddania mnie Jankowi. — Ale zawsze wobec świadków nie dowiodę jemu, jak calem sercem zgadzam się na jego zamiary. — I pierwszy chyba raz w życiu czuję coś nowego: może ja go całować nie będę, ale on niech mnie całuje, jak chce...
— Pii-uit? — zawołała czajka, jakby pytająco.
— Tak, tak, ptaszyno; niech mnie całuje.
Przyszedł ojciec zaaferowany. Stanął przy Dosi i dobył z kieszeni zegarek.
— Dochodzi pierwsza. O drugiej powinni tu być.
— Wiem, papusiu.
— Tak, ale o której dać obiad?
— Czy o tem dzisiaj myśleć! — Nie zaraz po przyjeździe, jeżeli wolno prosić. Trzeba się przecie trochę rozmówić.
— Tylko nie rozmawiajcie zbyt długo, bo się znowu dogadacie do kłótni. A dzisiaj to już dzień decydujący.
— Nie, papo, dzisiaj się nie pokłócimy — odrzekła Dosia uroczyście.
— Liczę na to, córuchno. Bo już nie pora na figle. — Więc obiad damy o trzeciej, co?
— Może lepiej o czwartej? My z Jankiem z pewnością nie będziemy głodni.
— Więc o czwartej. Prałat lubi też zjeść dobrze i wporę, jak każdy prawy szlachcic. — Damy szampana.
— Jak papa chce.
— Tak, na pierwszy vivat. Obiad zaręczynowy urządzimy następnie huczniej, w Poznaniu.
— Ach, poco to?
— Dlaczegożby nie? Chyba się nie wstydzisz, że wychodzisz za Skumina.
— Nie wstydzę się, naturalnie. Ale trzeba się przecie i z nim porozumieć; może nie chciałby w Poznaniu?
— Pięknie, pięknie, córuchno. Widzę, że już nabierasz cnót małżeńskich, solidarności z mężem.
Dosia uśmiechnęła się tylko, bez najmniejszej chętki do przekory, a pan Robert oddalił się na konferencję z kucharzem.
Jeszcze godzinę przetrwała Dosia w towarzystwie swego jeziora. Powierzała mu swe uczucia i nadzieje, na co jezioro odpowiadało czasem wzmożonym, słodkim zapachem i cichutkim poszeptem trzcin. — Rozpromieniony dzień, przekroczywszy południe, nabierał majestatycznej powagi. Umilkły przedrzeźniania czajek, uciszyły się gwary leśne, ryby już nie oznajmiały o swej obecności w jeziorze przez wytryski nad powierzchnię i tworzenie na niej płynnych kręgów. Tylko miłośnice słońca, ważki, drgały spazmatycznie około czubów sitowia na pokaz swych tiulowych skrzydełek, usianych klejnotami. Zaległa cisza drżąca, pełna oczekiwania.
Nareszcie rozległ się po przeciwnej stronie dworu raźny kłus koni po żwirze. Pan Robert, wielki amator koni, nie trzymał samochodu. Dosia poskoczyła do domu, do swego pokoju. Włosy były trochę rozwiane i serce wypadało uspokoić.
Prałat Lipski i Skumin weszli do przedpokoju i zrzucili płaszcze. Pan Robert, który ich tam czekał, objął wzrokiem obie postacie, osądził, że są pogodnej myśli, i ucałował gości. Gdy ich przeprowadził do „codziennego pokoju“, stanął naprzeciw nich, a miarkując, że prałat przybiera wyraz uroczysty i misterny, sam zaczął:
— Widzę, że nie bez kozery odwiedzacie starego druha.
— Istotnie, szanowny panie Robercie, zjechaliśmy tu, aby wyrazić prośbę, od której spełnienia zależy przyszłość i szczęście obecnego tu Jana hrabiego Skumina, którego stałe i niezłomne uczucie dla córki pańskiej jest podobno panu znane.
— Tak, najdroższy prałacie. Z radością i dumą zgadzam się na ten projekt, o czem Janek już wie dawno. Chodzi mu tylko zapewne o przyzwolenie mojej córki, która zaraz tu nadejdzie. Mam pewną nadzieję, że przyjmie deklarację Janka jak najserdeczniej.
Zaraz też zjawiła się Dosia. Twarz jej zdecydowana i promienna nie pozostawiała wątpliwości. Uprzedzając nowe frazesy ceremonjalne, zagaił pan Robert:
— Ksiądz prałat Lipski oświadczył przed chwilą prośbę Jana hrabiego Skumina o twoją rękę, Dodo. Teraz tenże hrabia Skumin, czyli nasz najukochańszy Janek kłania ci się, prosząc o twoją zgodę.
Skumin skłaniał przed nią rzeczywiście głowę i stał, milcząc. Zbliżyła się do niego i podała mu serdecznie obie dłonie:
— Zgadzam się, mój Janku, pod warunkiem, abyś już nigdy nie powiedział mi „pani“.
— Póki życia nie powiem, Dosieńko! — odrzekł Jan radośnie i ucałował długo podane ręce.
— Pocałujcie-że się nareszcie po ludzku! — zawołał Robert.
Nachyliła ku niemu głowę z zamkniętemi oczami. On pocałował ją lekko w skroń i we włosy. — Drgnęła — potem otworzyła oczy rozjaśnione, niebieskie.
— Chodźmy teraz rozmówić się, jako narzeczeni, bez żadnej komendy.
Wzięła go za rękę i pociągnęła za sobą, kierując się ku sali jadalnej przez wąskie przejście złamane, przebite od starego domu do nowego. Gdy znikli z oczu ojcu i prałatowi, Jan objął zręcznie jej kibić i przyciągnął ją do siebie.
— Sam ojciec kazał nam pocałować się po ludzku — ale to się inaczej robi.
Szukał przez chwilę ustami jej ust, które wymykały się na boki, aż spotkał je poddane, lecz bierne.
— Nie teraz, mój Janeczku... Chodźmy nad jezioro, trzeba pomówić rozsądnie. Tylu rzeczy dotąd o sobie nie wiemy.
Zeszli ku wodzie i usiedli na ławeczce, na której Dosia tyle razy o nim marzyła i dzisiaj go oczekiwała.
— Czy jesteś już zupełnie mój? — zapytała Dosia ze śliczną, miłosną powagą.
— Twój byłem odrazu, Dosieńko najdroższa, od pierwszej chwili, gdym cię ujrzał na owej stacji kolei — pamiętasz?
— Kochałeś się przecie wtedy nazabój w Werci.
— Kochaliśmy się — tak. Od dzisiaj nasze tajemnice nawet muszą być między nami wspólne. Ale odrazu przygasiłaś urok tamtej przez samo twoje zjawienie się.
— Jakim sposobem? Byłam nawet dla ciebie niezbyt grzeczna.
— Ale byłaś strasznie piękna — i wtedy — i zawsze — i dzisiaj jesteś dla mnie najpiękniejsza. Wszystko: twoja postać, twój wyraz twarzy, twój głos, twój i oddech — są stworzone jakby dlatego, aby mnie zachwycać bez możliwości pożądania czego innego.
— To dobrze — uśmiechnęła się Dosia wdzięcznie — ale straszny z ciebie zmysłowiec.
— Nie wypieram się, Dosieńko. Piękno fizyczne jest główną treścią radości życia. Nie ubliża pięknu, moralnemu. Właśnie, gdy się oba łączą, rodzi się szczęście prawdziwe.
— Ale, gdy są między sobą sprzeczne, rodzi się grzech i brzydota.
— Rodzi się najprzód — dramat. Myślisz znowu! zapewne o mnie z Wercią?
— Naturalnie. Nie mogłam się uspokoić nad krzywdą, jaką wyrządziłeś wujowi Ambrożemu, przyjacielowi i tak cennemu dla wszystkich człowiekowi.
— Czy myślisz, najdroższa, że mnie to nie dręczyło, nie upokorzało, i nie doprowadziło do zerwania tego romansu?
— Ale jak mogłeś go rozpocząć!
— Tu już nie wymagaj zbyt szczegółowych tłumaczeń. W każdym razie grzech był mój, bo mężczyzna winien być silniejszy wobec pokusy, niż kobieta. Odpokutowałem za grzech srodze, w swojem sumieniu i przez narażenie się na twoją pogardę, Dosieńko.
— No, niebardzo liczyłeś się z tą moją pogardą, jak mówisz. Pamiętasz tę nieszczęsną wyprawę do karczmy na Sołaczu?
— Pamiętam. Więc co?
— Więc byłeś tam z Wercią. — A mnie, widać, wtedy jeszcze nie kochałeś, choć zdawało mi się...
— Widzisz, Dosiu — zakłopotał się Jan — mężczyzna nie przywiązuje takiej wagi do jednej... wyprawy za miasto, która wynika już z konsekwencji innych.
— Tak, tak — przerwała Dosia, bliska już nadąsania — poprostu nie umiesz się oprzeć żadnej kobiecej pokusie, gdy ci się nadarza. Ręczę, żeś się całował i z Zosią Golanczewską, która ma usta aż opuchłe od pocałunków, i może z tamtą kuzynką w Warszawie.
— Nie, Dosiu, nie bądź niesprawiedliwa. Od czasu Werci, z którą historja moja rozpoczęła się przed naszem spotkaniem, nie zajęła mnie żadna inna kobieta, oprócz ciebie. Nie wymieniaj plotek, do których nie dałem powodu ani sercem, ani nawet wyobraźnią.
— No więc dobrze — ułaskawiła się Dosia. — Ale dlaczego od czasu balu ziemiańskiego i owego pojedynku, który mi jednak dał do myślenia, że dbasz trochę o mnie — czy dobrze zgadłam?
— Naturalnie. Dałem nauczkę temu panu, żeby się nie ważył myśleć o tobie, a szczególniej skarżyć się na ciebie.
— Ślicznie to zrobiłeś. Ale dlaczego od owego czasu nie starałeś się mnie spotkać, powiedzieć mi coś od siebie?
— Dosieńko! Czyż to moja była rola? Ja przecie czekałem na twą odpowiedź blisko pół roku... I gdybyś nie przysłała do mnie tego zacnego i kochanego prałata, zwątpiłbym zupełnie o twem dobrem dla mnie uczuciu.
— Tak! — wybuchła Dosia — byłam nieznośna, samolubna, głupia! — Przepraszam cię, mój Janku! Przysunęła się do niego i bez najmniejszego wahania podała mu usta dyszące rozkoszą. Przyjął je ze szczerym zapałem. Oczy obojga, zmienione w barwie, nabrały wyjątkowych błysków.
— Jak ty pachniesz! — rzekł Jan po rozłączeniu ust. — Pachnie tu jezioro i jakieś kwiaty, ale ty sama pachniesz nad to wszystko, moja wiosenko nieporównana!
— Ty także... jesteś bardzo miły...
Patrzyli sobie zbliska w oczy przez chwilę, gotowi na nowe uściski. — Pierwsza Dosia, energicznym rzutem postaci, odsunęła się od narzeczonego.
— Nie dawajmy tu przedstawienia — widać nas z okien domu. I musimy się dogadać do rzeczy praktycznych. Cóż ty robiłeś ostatnio w Warszawie? Słyszałam o różnych projektach...
Skumin przetarł dłonią czoło, swoim zwyczajem, ale tym razem jakby przemocą odpędzał wizję nazbyt rozkoszną i chciał powrócić do prozaicznego opowiadania.
— Dziecinko moja cudowna! Przyznać się muszę — robiłem pieniądze — przygotowywałem karjerę. Jestem przyłączony do poselstwa naszego w Ameryce i tam się wybieram, bo, oprócz zajęć dyplomatycznych, mam naszkicowany plan finansowy, który może dać nietylko jakąś pensyjkę, ale kawał majątku.
— Jakto? — i ze mną się o tem nie chciałeś porozumieć?!
— Nie wiedziałem przecie o niczem. — Teraz gotów jestem plan zmodyfikować według twego życzenia.
— Słyszałam o tej Ameryce — rzekła Dosia z surową jakąś zaciętością. — Jeżeli to konieczne, pojadę z tobą.
— Moja ty najukochańsza! Gdzież się podziała twoja samowola, twoja przekora? Przecie z ciebie wymarzona, idealna żoneczka!
Już znowu, pociągnięci ku sobie nieprzepartą mocą, mieli połączyć usta, gdy Dosia zerknęła za siebie i ostygła w zapale:
— Ja ręczę, że oni tam nas podpatrują z okien. — To mi w gruncie rzeczy obojętne, bo niech wiedzą, żem już twoja, a ty mój — tylko tak jakoś nieprzyjemnie łaskocze po karku to poczucie cudzej, natrętnej ciekawości.
— Zajdźmy głębiej w park — zaproponował Jan.
— Zajdźmy. — Ja mam jeszcze drugą swoją ławeczkę nad jeziorem, dalej, już w lesie. Stamtąd nie widać domu.
Szybko przenieśli się na tamtą ławkę, ocienioną przez pnie wysokie i krzaki dyszące wiosną. Jan, który był tu po raz pierwszy, a nie znał planu parku, poczuł się zupełnie daleko od ludzi, blisko tylko jednej, która mu zastępowała świat cały. Ona usiadła tuż przy nim. Wzięli się za ręce.
— Wiesz Janeczku, że ja czuję się już z tobą zupełnie swobodnie. Nic się ciebie nie boję.
— Bałaś się też mnie kiedy, Dosieńko? Nigdy nie zauważyłem — odrzekł Jan, przygarniając do siebie jej postać niebronną i muskając drobnemi pocałunkami jej włosy, skronie i szyję.
— Nie bałam się, jak wilka, ale myślałam zawsze: jaki on jest? czy nie zwodzi mnie? czy przede mną czego nie ukrywa? — Teraz już z tego nic — uważam cię za najbliższego na świecie człowieka i ufam ci zupełnie. Pocałowała go leciutko. — Widzisz — jabym tego przedtem nie śmiała. — A teraz jak łatwo. — Pocałowała go mocniej, rzucając mu się na pierś z gwałtowną determinacją.
— Dosieńko... moje życie jedyne... nie daj mi oszaleć — rwały się z ust Janowi wyrazy nieskładne, między pocałunkami. — Ja jeszcze nie mam prawa...
— Masz prawo... daję ci... rób ze mną, co chcesz — wymówiła gorącym szeptem.
Przytuliła się do szyi Jana i zamknęła oczy, oczekując zdarzeń lubych zapewne, lecz strasznych. Ale Jan ruchem nagłym, nerwowym, odsunął ją od siebie — aż się zadziwiła i otworzyła oczy — poczem zaraz przygarnął ją pieszczotliwie, ułożył ją sobie na ręku jak dziecko i mówił głosem zdławionym przez namiętność, jednak przechodzącym powoli w miłosną kołysankę:
— Czego ja chcę?! Pragnę ciebie, jak życia, szczęście ty moje jedyne! — Wdzięczny ci jestem, jak nigdy nikomu. — Tylko... panujmy nad porywami, aby się nie stały podobne do innych, grzesznych... No, uspokój się dziecino przecudowna... Zaśnij trochę w moich ramionach.
Kołysał ją niby żartem, lecz z zachwytem. Ona zaś szeptała cicho:
— Jakiś ty dobry! Jaki lepszy ode mnie!
Pozycja jednak była nie do wytrzymania Dosia zerwała się na nogi i spojrzała na zegarek w bransoletce:
— Wiesz, już dochodzi czwarta? Muszę się trochę ogarnąć przed obiadem.
Czar zmysłowy prysnął, ale w sercach trwała melodja niezmącona.


∗             ∗

W pół godziny potem Jan, przebrany do obiadu, wychodził ze swego pokoju na piętrze. Dosia zmieniała suknię w swoim pobliskim. Zapukał więc do jej drzwi. Otworzyła mu sama, ubrana już zupełnie, tylko leczyła twarz od śladów przebytych wzruszeń.
— Wejdź, wejdź, Janeczku! Patrz — ja tu mieszkam.
— Wiem, bo przyznać ci się muszę, Dosieńko, że już zwiedziłem ten pokój.
— Jak? Kiedy?
— Kiedym tu był przed Bożem Narodzeniem, a ty ode mnie uciekłaś. Papa mnie tu wprowadził.
— Ach, ten papa! Ale tym razem wybaczam mu; przewidział trafnie: dzisiaj już i ten pokój jest twój, jak i wszystko, co moje.
Jan już się zabierał do całowania, ale Dosia odsunęła się szybko:
— Zmiłuj się, Janeczku! Patrz, jak ja wyglądam: i oczy, i usta, i te wypieki na twarzy! Wynoś się stąd lepiej na dół, a ja zaraz nadejdę.
— Jak każesz. Tylko nie ustaliliśmy wcale, co mamy powiedzieć ojcu.
— Mamy co opowiadać o sobie! — przestraszyła się Dosia.
— O przyszłości! — rozśmiał się Jan. — Musimy przecie omówić termin naszego ślubu, który odbyć się powinien jak najprędzej.
— A to naturalnie! Wszystko gotowe: jesteśmy my, jest ojciec, jest ksiądz...
Mówiła niby żartem, ale z głębokiem przekonaniem do treści.
— Są jednak pewne formalności — nadmienił wesoło Jan — które trzeba skrócić, ze względu na konieczność szybkiego wyjazdu do Ameryki. Sądzę, że najlepiej wziąć ślub w Gnieźnie. — A o Ameryce pogadamy jeszcze między sobą.
— Doskonale! A teraz chodźmy już, bo późno.
— Wypada jednak uczcić odwiedziny naszego pokoju — rzekł Jan, przybliżając się do ust Dosi.
— Ostrożnie... leciutko... mój ty jedyny!
Zastali pana Roberta i prałata przy wódce i przekąsce w pokoju „codziennym“. Oprócz delikatnie badawczych spojrzeń nie doznali innej inkwizycji. Robert natychmiast wstał i, spojrzawszy na zegarek, przeprowadził gości do sali jadalnej.
— W przewidywaniu, że narzeczeni mają zawsze dużo sobie do powiedzenia, zamówiłem obiad na pół do piątej. Jest właśnie ta godzina.
Biesiadnicy byli bardzo pogodni, choć mało rozmowni. Robert oglądał córkę wyraźnie wycałowaną — co go wcale nie gorszyło — ale tak bardzo ułaskawioną, że jej nie poznawał.
— Zuch Skumin! — myślał sobie — osiodłał ją nie na żarty.
Prałat jubilował, że jego misja udała się w zupełności. Mówiono o byle czem, szczególniej o dniu majowym tak pięknym, że musiał być dobrą wróżbą. Dopiero gdy przy pieczystem podano szampana i Robert wzniósł zdrowie narzeczonych, dodając, że to tylko toast familijny, bo wkrótce zamierza wydać na tę okazję bankiet w Poznaniu, odezwał się Skumin:
— Proszę cię, szanowny panie Robercie... czyli kochany ojcze... Muszę się wprawić do tego tytułu.
— Wpraw się koniecznie. Ojcu można mówić „ty“, ale teściowi niepodobna. Osłabiłoby to moją powagę wobec Dody.
— Zatem, kochany ojcze: postanowiliśmy z Dosią, że weźmiemy jak najrychlej ślub w Gnieźnie, bez rozgłosu i wielkiego zjazdu, ze względu na mój bliski i konieczny wyjazd do Ameryki, w którym najłaskawsza moja pani chce mi towarzyszyć.
— Co takiego?! — wybuchnął Robert. — Słyszałem o tej Ameryce — sądziłem, że ci wywietrzała z głowy wobec ponętniejszych perspektyw matrymonjalnych. Ale żeby brać naprędce ślub w takiej dziurze, jak Gniezno, niby jacy kryminaliści, i psuć radosną uroczystość familijną — tego mi, spodziewam się, nie zrobicie. — Niechże ksiądz prałat powie?
Ksiądz Lipski rozejrzał się chytrze po twarzach obecnych, nie rozumiejąc wcale tego projektu, gdy jednak spostrzegł przymilne spojrzenie Dosi, aby nie oponował, oświadczył pojednawczo:
— Cóż? Gniezno, stolica prymasowska, najstarsza katedra w Polsce...
— Zwarjowałeś, z przeproszeniem, księże prałacie? Niechby zresztą Gniezno, skoro mają specjalne nabożeństwo do świętego Wojciecha, ale wesele w Poznaniu, albo tu, w Radogoszczy — i nie z takim pośpiechem. Gdzież zapowiedzi? zaproszenia? Przygotowanie godnej uroczystości? — Co u licha z tą Ameryką! Niech na nas poczeka.
— Janek ma swe najżywotniejsze i bardzo pilne interesy w Ameryce — odezwała się Dosia sentencjonalnie.
— I ty, Dodo, przeciwko mnie?! — zawołał pan Robert prawie rozpaczliwie.
Nastrój obiadu popsuł się wierutnie. Młoda para tyle tylko pocieszyła pana Roberta, że obiecała namyślić się nad tem po obiedzie.
Jakoż po wstaniu od stołu udał się Janek z Dosią do ogrodu.
— Co z tem począć? — rzekła Dosia kłopotliwie i żałośnie. — W naszym projekcie nie liczyliśmy się z zawodem, jaki uczynimy ojcu. Dla niego nasz ślub wystawny, huczne wesele byłoby najpiękniejszym dniem życia. Przekonany jest, że on nasz związek wymyślił i doprowadził do skutku. Chciałby się poszczycić publicznie i tobą, i mną, i swoim pomysłem. A tu mu urządzamy jakiś ślub pośpieszny i jakby ucieczkę do Ameryki.
— Musimy wymyślić dla ojca jakieś zadowolenie — odrzekł Jan.
— Tak — gniewać się na niego nie możemy, że nas kocha, chociaż po swojemu.
Zamyślili się oboje głęboko, wędrując po ścieżce pomiędzy jeziorem a domem, zatrzymani w swym niecierpliwym pędzie do urzeczywistnienia ukochanych zamiarów, zafrasowani nie na żarty.
— Możeby opóźnić ten wyjazd do Ameryki? — odezwała się Dosia nieśmiało.
— Statek wyjeżdża za kilka dni z Hamburga — mam już bilet. Prałat ze swą propozycją zjawił się u mnie tak niespodzianie, że nie mogłem tego odrobić. Przyleciałem tu jak na skrzydłach. A co się od wlecze, to może i uciecze, wbrew przysłowiu.
— A gdyby uciekło? — dodała Dosia z niebywałą pokorą.
— To... to zmieniłoby wszystkie moje plany z ostatnich miesięcy — odrzekł Jan.
Zapatrzył się w oczy jej, błagające tak pięknie i przemożnie, że zniewalały skuteczniej, niż nakaz.
— Sprawiłoby ci to przyjemność, gdybym porzucił dla ciebie wszystkie te projekty amerykańskie?
— Byłoby darem niezmiernym — odrzekła Dosia — i nie dla mojej fantazji, lecz dla naszego dobra i szczęścia. Ojciec oddaje nam Radogoszcz — wiesz? To piękna i kochana ziemia. Jest w niej dużo do roboty, do naprawy, do stworzenia. Zrobimy to we dwoje. — Patrz! prosi cię moje jezioro, proszą te pola trochę zaniedbane, ten kraj nasz bogaty, a niedorosły do swych przeznaczeń. — No i ja cię proszę...
— Dobrze, moja żoneczko wymarzona! Ofiaruję ci moją Amerykę niezdobytą i niekochaną, skoro tego pragniesz. Będzie to mój podarek ślubny — innego ci, niestety, dać nie mogę.
Spieczętowali ten pakt jednym jeszcze pocałunkiem doskonałym, posągowym, bezwstydnym, przed samemi oknami dworu.
— Teraz idźmy do ojca, niech i on się ucieszy — rzekła Dosia.
Pan Robert z prałatem oczekiwali widocznie na wynik konferencji. Stojąc, przyjęli powracającą z ogrodu młodą parę.
— Papusiu! — zawołała Dosia. — Nie jedziemy do Ameryki! Janek się zdecydował pozostać z nami i gospodarować w Radogoszczy.
— No, chwała Bogu!
— Tylko nasz ślub musi się odbyć prędko, zaraz, bo... to nam potrzebne... i potrzebne dla ministerjum... Niech Janek wytłumaczy...
— Miałem za kilka dni jechać do Ameryki — rzekł Jan. — Trzeba to odwołać z jakiegoś bardzo ważnego powodu. — Powód ślubu będzie przyjęty, inne — wątpię. A nie chcę się poróżnić z mojem ministerjum.
— Rozumiem; więc kiedyż chcecie, aby się od był ślub? Chyba nie jutro?
— Najdalej za dni dziesięć.
— I gdzie?
— Gdzie już ojciec chce, byle prędko.
— Zatem w Poznaniu. Ksiądz prałat wyrobi nam indult na skrócone zapowiedzi.
— I ślub nam da kochany wujaszek prałat, który nas wyswatał — prosiła serdecznie Dosia.
— Jestem na wasze usługi — skłonił się ksiądz Lipski.
— Poczem — rzekł pan Robert, odzyskując zupełnie humor — uczta staropolska, bez której nawet błogosławieństwo Boże nie daje się odczuć należycie.


XXV.

Nimfa jeziora Śniwoda — stara, jak świat, a świeża, jak codzień odmładzająca się jutrzenka, pilnując od wieków swych wód i swych brzegów, dostrzegła naraz, że dwór opustoszał. Nie dochodziły z wnętrza gwary rozmów, nie snuły się po parku postacie mieszkańców, ani gości. — Nic to — powrócą. Poprzestawała tymczasem na swej pracy ciągłej, która była zarazem jej nieuprzykrzoną nigdy zabawą.
Ze swych krynicznych głębi dobywała strugi wód czystych i pożywnych, rozlewając je na pola i łąki, obracając młyny. Rozprowadzała teraz pachnącą świeżość na pożytek okolicznych ludzi, zwierząt i roślin, z równą troskliwością, jak budowała w zimie pod lodem bezpieczne dla swych ryb zimochowy. Wszystko to czyniła wytrwale a spokojnie, bez kapryśnego rozbujania fal swych, na podobieństwo morskich, bez szału rwących potoków, bez szerzenia zgubnych powodzi, jak na to pozwalały sobie siostry jej, wielkie rzeki.
Nie miała się od nich za gorszą ta Wielkopolanka, krewna pobliskiego Gopła, wspólniczka z niem w najstarszych dziejach Polski. I z jej wód chrzest otrzymały pierwsze rzesze Mieczysława; i ona widziała na swych brzegach obozowiska rycerzy Chrobrego. Szczyciła się swem pochodzeniem z najstarszej szlachty wodnej tego kraju.
Jej uzasadniona duma nie rosła jednak w jałową pychę. Kochała ona kraj swój i ludzi pobratymczych; przebaczała im usterki, a nawet winy pogodnie, jak dobra siostra. I w ciągu naszej opowieści nie marszczyła się na grzechy jednych, na śmieszności drugich, spozierała na wszystkich z wyrozumiałym spokojem.
Miarkowała Śniwoda, że od uciszenia się dworu upłynęło już chwil kilka jej wiecznego żywota. Las najeżył się gęstszą zielonością. Na dworskim brzegu witały drzewa owocowe i czeremchy. Tłuste krzaki piwonji na trawnikach rozśmiały się szerokiemi twarzami kwiatów, pijanych wiosną, a czar miłosny bzów nasycał powietrze. Ten okres czasu, obliczany przez ludzi na parę tygodni, przyjęła Śniwoda, jako jeden gest należnego jej od wieków hołdu sąsiedniej przyrody, pośpieszyła uśmiechnąć się dziękczynnie dołeczkami swego lustrzanego oblicza i wionąć zapachem słodkiej wody naprzeciw symfonji zapachów, płyncej od brzegów.
Ludzi jednak nie było dotąd na brzegach leśnych i parkowych; zaledwie paru ogrodników majstrowało coś przy kwiatach i drzewach.
Nadszedł rychło dzień urozmaicony. Rozlegały się poza dworem, od podjazdu, robocze huczki zajeżdżających samochodów tak gęste, że po jeziorze poszły bełkoty, jakby ogromna w niem woda zawrzała. Pośród tych dźwięków pospolitych zadzwonił oryginalnie kłus czwórki koni i rozdarła powietrze palba trzykrotna z długiego bicza, tak rozgłośna, że poszła po jeziorze aż do dalekiego lasu, który ją odesłał zpowrotem do dworu. Odtąd huczało już bezustannie we dworze, jak w ulu, a na wybrzeże ogrodowe wyległo dużo osób postrojonych odświętnie. Jak wędrowne kwiaty, płynęły między murawą suknie dam; snuły się około nich ciemne ubrania mężczyzn, jak zalotne żuki.
Śniwoda wyróżniła z pośród tłumu postać swej ulubionej pani ze dworu, niedawno tak zatroskaną, dzisiaj promieniającą radośnie w swojej szacie białej — a obok niej wysokiego młodzieńca, który tu się zjawia nie po raz pierwszy, a musi być kochanym człowiekiem, skoro mu pani patrzy w oczy tak błękitnie... Gdy stanęli oboje nad samym brzegiem, Śniwoda wysłała pod ich stopy falę płaską, przymilną, mlaszczącą gratulacje.
A gdy blaski dnia zagasły i rój ludzi powrócił do domu, dochodził już tylko z wnętrza gwar rozmów i śmiechów, a okna rozbłysły prostokątami światła.
Wtem ryknęły gardła moździerzy kilkakrotnie. Zadrżała Śniwoda, wspominając niedawne poryki Wojny, których ta wieś wielkopolska nie słyszała nigdy z tak bliska. Rozśmiała się jednak zaraz radośnie, bo na drzewach przybrzeżnych i na łodziach zapaliły się różnobarwne lampki, ułożone w festony i cyfry. Błyskawicznie odpowiedziała Śniwoda iluminacją swych rozbudzonych głębi, dziergając wzorami górnych świateł płynny weselny kobierzec.

KONIEC


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.