Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   46   —

naprawdę, że przyjaciel go nie zdradzi. Nie wytrzymał więc:
— Wyobraź sobie, że po paru takich... preliminarjach, powiedziała mi wręcz: pocałuj mnie! Rozumiesz, żem nie odmówił.
Skumin skrzywił się niedwuznacznie i rzekł:
— Tegom już nieciekawy.
Ukłuł go bowiem nieprzyjemnie paralelizm tego zdarzenia do jego własnej przechadzki z Wercią.
Kryś przerwał opowiadanie i przybrał minę obojętną. Ani tu cofnąć się, ani gniewać się na przyjaciela, za okazanie humoru, w którym była i szczypta krytyki. Pociągnął więc mocno dymu z papierosa.
— Dobre twoje papierosy. Skąd je masz?
— Przywiózł mi ktoś z zagranicy.
Patrzyli przez chwilę w park zadeszczony. Ramułtowski chciał dofastrygować jakieś zakończenie do zwierzeń:
— Jak to wyglądają dzisiaj te same miejsca — deszcz i nuda, zamiast...
— Rzeczywiście — domówił Skumin — jakby scena, z której zdjęto piekne dekoracje. Zdmuchnięto sen i pozostała tylko głupia bajka.
— Toś i ty, Janku, bawił się dobrze wczoraj przy szukaniu tej... jak to nazywał ten stary?
— Mandragory. Owszem, noc była piękna i zapachy przed burzą wyjątkowo upajające.
— Uciekliście od nas z Wercią — zaryzykował Kryś.