Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/79

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   77   —

jego sumienia. O swym błogim nastroju, o swem szczęściu dziś nikomu nie powie, bo starszy powiernik już nie żyje, a tajemnicę zachowa dla siebie jedynie, z wielu względów...
Uśmiechał się błogo do swej tajemnicy, wpatrzony błędnym wzrokiem w przeciwległą ściankę wagonu, w jakąś barwną reklamę kawy Kneippa, czy tam czyjejś czekolady. Ale zerknąwszy wbok, zauważył jakby satyryczne spojrzenie jakiegoś czarnego jegomości, towarzysza podróży, którego dotąd nie widział. Odwrócił się od niego z pewnem oburzeniem, że śmie się wdzierać w samotność jego marzenia, oparł głowę o wytapetowany kąt wagonu i zamknął oczy niby do snu, marzył jednak dalej logicznie.
W miarę jak się oddalał od Gdecza, myśl jego przechodziła z gorącej strefy erotyzmu do umiarkowanej strefy estetyki. Nie opuszczała jednak postaci ukochanej. — Jak ona to, jak tamto wykonała zgodnie z regułami piękna. — Jaką dziwną miała intuicję gestu, głosu i szeptu, aby mu się doskonale podobać. — Istnieje widać przeznaczenie jej dla niego i nawzajem, błogosławione Fatum, od którego nie godzi się uciekać.
— Werciu moja! Werciu! — powtórzył kilka razy niedosłyszalnemi westchnieniami.
Powoli obok tego hymnu adoracji dla kochanki zaczęła się plątać jakaś nuta skoczna, niby przekorna, jednak sympatyczna. Nie psuła tamtego hymnu, tylko pogwizdywała wpobliżu. Jan podniósł powieki, pod któremi chował swą wizję, rzucił się żwawo naprzód