Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   76   —

nim jej dobre, ułaskawione oczy. Na wszelki wypadek zdjął kapelusz i wymachiwał nim przez okno wagonu.
— Cóżto za śliczne dziwadło ta dziewczyna! — pomyślał, rzucając się wreszcie na swą ławkę.
Rytmiczne stękanie wagonu kołysze nietylko do snu, lecz do marzeń na jawie, zwłaszcza gdy kto, jak Skumin, ma w swym aparacie mózgowym i nerwowym taką moc zaledwie minionych, gorących wspomnień. Uczyniła mu się z nich w głowie istna zawierucha.
Kochał Wercię. Drżał w nim jeszcze jej prąd upajający, nabrał w nozdrza i w usta jej zapachu, który jeszcze nie wywietrzał. Radość triumfalna napełniała mu pierś szerokim tchem wdzięczności dla niej i dla Przyrody, która ma w swej skarbnicy tak urocze skarby.
Mężczyzna dystyngowany — rzadkiego typu, gdyż zwyczajni samcy traktują akt miłosny jak wino, a nawet jak wódkę — gdy się napije rozkoszy zmysłowej aż do upojenia, ma nieprzeparty pęd do ogłoszenia swego szczęścia gwiazdom i bibule, jeżeli jest poetą, albo najdyskretniejszemu z przyjaciół, jeżeli jest prozaikiem. Nawet Jan Skumin, z natury skryty i skrupulatny, miał przed laty starego przyjaciela, któremu się zwierzał z dawniejszych prób romansowych. Bo były to istotnie próby tylko, nie do porównania z dzisiejszem zdarzeniem cudnem, którego nie sprowadził podstępem, ani celowem staraniem, które mu się poprostu — zdarzyło. Tą niby niezależnością od jego woli zasłaniał sobie, w mętnem rozumowaniu, swą moralną odpowiedzialność, która coraz ciszej brzęczała na dnie