Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   75   —

Znalazł zaś mocny argument dla zniechęcenia przedsiębiorczej panny Tolibowskiej:
— Więc mam powiedzieć, że zawróciłem od stacji, bom poznał pannę tak uroczą, że zawróciła odrazu kierunek mych postanowień? Czy pani na to pozwala?
Dosia zadumała się na chwilę i spochmurniała:
— Nie, tego pan nie powie.
— A co mam powiedzieć?
— Nic — — eskapada.
— To znowu nielogiczne i nie w moim stylu.
— Styl pana jest dosyć nudny.
— Niestety. Przy bliższem poznaniu odkrywa pani we mnie właściwości, które jej się nie podobają.
— A pan dba o te właściwości? Widocznie podobają się innym.
— Może nawet nikomu. — — Ale teraz nie czas już na dyskusję, bo mój pociąg wynurza się tam z lasu. — — Najniższe uszanowanie pani.
— Żegnam pana.
Pedała mu rękę tak zimno, że Jan pomyślał, czem mógł ją obrazić. Wpadł do budynku stacyjnego i zdążył jeszcze kupić bilet do Warszawy.
Gdy już pociąg odjeżdżał ze stacji, Jan usiłował z wnętrza wagonu wypatrzeć oddalający się samochód. Mignął mu parę razy przez zasłaniające go przekornie drzewka, budynki, budki i ułamki taboru kolejowego, rozrzucone po bocznym torze. Zdawało się Janowi, że Dosia stoi w otwartym samochodzie i wznosi pożegnalnie rękę. Wyobraził sobie nawet, że patrzą za