Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   106   —

— Jakżebym nie chciał! Tylko zwykle taka zmowa potwierdza się aktem uroczystym, z winem, lub bez wina...
— O nie, nie, Janku, ze mną takich zmów niema. To się nie da zrobić. Zachowuj się spokojnie, bo z okien nas mogą widzieć.
— I zrobią taką samą plotkę o nas, jak ta, o której nie chcemy mówić — wyrwało się Janowi.
— Janku! — rzekła Dosia ostro, zatrzymując się w przechadzce — zatajać prawdę można, ale kłamać nie wolno.
— Ależ ja... żartuję... Co ci jest, Dosieńko?
— Dosieńko?... Dobrze, możesz mnie tak nazywać. Tak mi mówi wuj Ambroży.
Po zawartym układzie niebardzo wiedzieli, co z nim począć. Aż po chwili zaczęli mówić o samym zwyczaju „tykania“.
— Z Kjysiem Ramułtowskim jesteś na „ty“. Czy to też krewny?
— Zdaje się, że nie. Ale znamy się oddawna. Ja wielu mężczyznom mówię „ty“, gdy ich znam dobrze.
— Tak, to jest wasza moda wielkopolska. Ale taka poufałość między młodzieżą w innych prowincjach, w innych krajach... Trzebaby jednak te nowe zwyczaje towarzyskie ująć w jakiś kodeks — mówił Jan, nieco oziębiony w zapale do otrzymanego świeżo przywileju.
— Co? nie podoba się panu być ze mną na „ty“? Możemy powrócić do dawnego nazywania — rzekła Dosia z pewnem rozdrażnieniem.