Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   107   —

— Ależ Dosieńko! Otrzymałem pozwolenie i nie oddam. Jesteśmy krewni, a żeśmy się dotychczas nie znali, to przypadek.
Tymczasem ujrzeli, że z pałacu do parku wysypuje się liczniejsze towarzystwo. Dosia spojrzała i zawołała:
— Ach! państwo Golanczewscy z córkami! Że też w Gdeczu nie można nigdy mieć spokoju!
— Ojca znam; spotykałem go w Resursie. Pań nie znam — rzekł Skumin.
— Dla ciebie z pewnością przyjechały. Podobno chcesz się żenić?
— Ja?! Któż ci znowu tę bajkę o mnie opowiedział?
— Tak mówią. A właściwie: ciebie chcą ożenić.
— Kto taki?
— Wuj Ambroży, ciocia Figa... Z pewnością nie Wercia.
— Dosieńko! — jęknął prawie Skumin, zaglądając jej w oczy, jakby prosił o zmiłowanie — nie potrącaj o tę strunę, bo jest bolesna.
— Doprawdy?... No, to już nie będę.
Podała mu rękę szczerze, przychylnie, z mocą obowiązującą. Było to najmocniejsze spieczętowanie ich paktu przymierza.
Tymczasem nowi goście zbliżali się do nich, a oni szli ku nim. Ambroży i Wercia byli również zmobilizowani. Nastąpiły powitania i prezentacja Skumina paniom Golanczewskim.