Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   156   —

— Zdaje się, że nie... Tylko w tym kierunku leży największe niebezpieczeństwo — i największa twoja wina, Janku.
Skumin poczuł podziw dla tej niby lekkomyślnej panny, która wpuszcza mężczyzn do swego pokoju, a ma zmysł moralny tak trafny i wytrawny. Odpowiedział, cedząc wolno wyrazy:
— Gdyby to, co mówią, było zgodne z rzeczywistością, miałabyś słuszność, Dosiu.
— Cieszę się bardzo — odrzekła — że zgodnie się na to zapatrujemy. No, ale Wercia... czy zrozumiała to również?... Czy zaprzestaliście?... Czy już nie spotykacie się?...
Widząc niezwykłe zakłopotanie Dosi, Skumin odpowiedział pośpiesznie:
— Jesteśmy zawsze w przyjaźni, naturalnie. Ale gdy sprawa wzięła taki obrót, przyznam ci się szczerze, że odsuwam się od Werci — nawet uciekam, zwłaszcza po ostatnim epizodzie, który nie wiem, jak zażegnać.
— Jakim epizodzie?
— Może znasz go, bo właśnie temi dniami wieść się o nim rozeszła, a słyszałaś już tyle?
— Nie wiem.
— O tej wycieczce do karczmy na Sołaczu?
— Nikt mi nie mówił.
— Przyszło Werci do głowy wyjechać gdzieś za miasto wieczorem, aby się rozmówić dowoli, bo już wszędzie ścigały nas spojrzenia podejrzliwe, w Gdeczu i tutaj. Więc pojechałem z nią zamkniętym samo-