Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   155   —

— Czy to wypada? — zapytał Skumin, ale oczy zabłysły mu radosną ochotą.
— Wypada, skoro cię zapraszam.
Nie dyskutowano dalej. Dosia, z kluczem w ręce, poszła szybko przez korytarz i zatrzymała się przy swoim numerze. Chrzęsnął klucz w zamku. Oboje znaleźli się w pokoju nieźle urządzonym, a pachnącym dyskretnie, lecz ślicznie, świeżym jakimś zapachem. Skumin zapomniał naraz o wszystkich swoich troskach i kłopotach.
— Niech taki gość siada na kanapie, ja tu na krześle.
Skumin poddawał się komendzie bez wahania.
— Widzisz, Janku, są takie w życiu zawikłania, że uczciwi ludzie i szczerze przyjaźni powinni sobie wyznać całą prawdę.
— O ile mają prawo do jej ogłaszania — poprawił Skumin.
— Tak. Ale jeżeli wieść jest rozgłoszona, jeżeli o niej mówią prawie publicznie... Jednem słowem, o tobie i o Werci mówił mi nawet mój ojciec, który, zaledwie wrócił z zagranicy, już o tem się nasłuchał.
— Niestety, mówił i mnie — wykrztusił Jan, opierając czoło o dłoń.
— Ojciec nie jest dyplomatą, choć mu się zdaje. Ale jest kolegą szkolnym wuja Ambrożego...
Twarz Skumina wyraziła przestrach:
— Jakto?! Czyż byłby zdolny zwrócić uwagę Ambrożego?