Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/13

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   11   —

panów dosięgnę zaraz, mogę na wieczerzę być zpowrotem w domu.
Zabrzmiał przed frontem sygnał samochodu.


∗             ∗

Nie była to kompanja łowiecka awanturnicza, pełna dzikiej ochoty i typów oryginalnych z usposobienia i ubrania, najeżona strzelbami rozmaitemi, stłoczona razem z psami, skomlącemi niecierpliwie do rozkoszy łowów, jak owe starożytne wyprawy z ogarami do wielkich lasów na kresach wschodnich. Ani to metodycznie zorganizowana rzeź drobnej i średniej zwierzyny na polach wielkiej kultury, strzeleckich popisów i zazdrosnych rekordów. Była sobie taka uzbrojona przejażdżka, pośrednia między kołysanką powozową, sennym flirtem, a sportem myśliwskim. Nawet chłopi, zbierający zboże z pól, nie zdawali sobie odrazu sprawy, poco dziedzice z kumami wybrali się w pole; przywykli zresztą oglądać wałęsanie się państwa po drogach w paradnych cugach, że to ani ludzie, ani konie nie mają nic lepszego do roboty.
Niecierpliwym kłusem wypoczętych koni sunęły bryczki po wybornej szosie, gęsto obsadzonej drzewami owocowemi. Czerwone wiśnie wyglądały z listowia, zalecając się do smaku, lecz nie nęciły przejeżdżających, gdyż widok ten był niezmiernie pospolity w okolicy, zbiór zaś owoców przydrożnych wydzierżawiony kontraktowo przedsiębiorcom. Gdy powozy zjechały na boczną drogę, ta okazała się również ubitą i gładką, założoną regularnie, nie zaś wytkniętą