Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   10   —

z powodu sztywności karku i energji spojrzenia, ale po przeczytaniu depeszy zaklął iście po polsku:
— Psiakrew! Zawsze w ostatniej chwilil — Dlaczego nie podano mi depeszy przez telefon do Gdecza?..
Posłaniec nie wiedział. Ambroży zwrócił się do gości:
— Nie mogę jechać do lasu. Przed zmierzchem muszę się znaleźć w Poznaniu.
Posypały się protesty, typowe dla towarzystw rozbawionych: — Daj pokój! — Czy katastrofa? — Poznań nie ucieknie i t. p.
— Ludzie, których mam spotkać, wyjeżdżają dziś w nocy zagranicę. Wercia lepiej, niż ja, zaprowadzi was na dobre miejsca.
Protesty umilkły, wiedziano bowiem, że Radomicki nie poświęci dla polowania ważnych interesów.
Na pierwszej bryczce umieściła się pani Wercia ze Skuminem, na trzech następnych inne pary — i kompanja pomknęła wesoło do lasu.
Radomicki kazał sobie podać natychmiast samochód, który za godzinę mógł dojechać do Poznania. W oczekiwaniu samochodu usiadł w hall’u, obok drobnej cioci.
— Zabijasz się robotą, Broziu — mówiła troskliwie staruszka.
— Zabijam się, mówi ciocia? — Jabym właśnie nie żył bez roboty. I cóż to za robota? Jeżeli tych